To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Nie muszą mnie uczyć historii

Nie muszą mnie uczyć historii

Rozmowa z Julianem Gozdowskim, szefem Stowarzyszenia „Bieg Piastów”.

- Czy gdyby Armia Czerwona nie pogromiła hitlerowców pod Stalingradem, nie złapałby pan narciarskiego bakcyla?

- Kto wie? W każdym razie znaleźliśmy z kolegami gdzieś na obrzeżach Czortkowa na Kresach, w którym się urodziłem i mieszkałem do końca wojny, parę nart, które najpewniej zostawili czy zgubili Niemcy, powracający z frontu wschodniego po klęsce pod Stalingradem. Miałem wtedy siedem lat. Więc wzięliśmy z kolegą te narty, każdy z nas przypiął sobie do butów po jednej desce i zjeżdżaliśmy, jak umieliśmy. Miejscem zabaw była góra, tzw. Wygnanka. Ale marzyliśmy żeby móc zjechać z pobliskiej, on wiele wyższej Góry Jurczyńskiego. I wtedy, w czasie tych naszych zabaw, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby, żeby w naszym Czortkowie wszystkie dzieci mogły jeździć na nartach. I ta myśl towarzyszyła mi potem w całym dorosłym życiu. Moim Czortkowem stał się Sobieszów.

- Pamięta pan wrzesień 1939 roku?

- Oczywiście, choć miałem wtedy tylko cztery lata. Nam, dzieciom, bardzo podobało się radzieckie wojsko wjeżdżające na czołgach do miasta. Co myśmy mogli z tego rozumieć? Nazywaliśmy ich „czubaryki”, bo mieli takie czapki ze szpicem. I pamiętam ich szare szynele, wystrzępione u dołu. Każdy żołnierz miał za cholewą drewniana łyżkę, niektóre były takie kolorowe. Bardzo mi się podobały, ale żaden „czubaryk” nie chciał mi dać swojej łyżki.

- Ale chyba rodzice mówili panu, że jest wojna, że oni są źli, że trzeba uważać?

- Rodzice wspominali, że wiedzieli o tym, że Ruscy też weszli do Polski i idą od wschodu, ale myśleli, że idą dać odpór Niemcom. Gdy weszli do miasta już było jasne, że to też okupanci. 17 września mojego ojca już nie było w domu. Był urzędnikiem, uciekł z innymi do Rumunii, a potem na Węgry. Zostałem w domu z matką i dziadkami. Po wejściu Ruskich zaczął się terror, wywózki Polaków na Sybir i do Kazachstanu. Kilkukrotnie zmienialiśmy mieszkania, bo sąsiedzi nas ostrzegali. Mówili mamie, że ją i mnie też wywiozą, bo ojciec był urzędnikiem. Schronienia udzieliła nam też jedna zaprzyjaźniona rodzina ukraińska. Bo w Czortkowie, oprócz Polaków, było najwięcej Ukraińców i Żydów. Jako dziecko przyjaźniłem się i z jednymi i z drugimi. Do wojny te narodowości żyły obok siebie zupełnie normalnie.

Cały wywiad w "Nowinach Jeleniogórskich" nr 39/09.