Rozmowa z Marianem Sajnogiem, ratownikiem górskim, przewodnikiem, przedsiębiorcą.
Marian Sajnog, jeleniogórzanin rodem z Mazur, który sporo życia spędził w Szklarskiej Porębie. Ratownik górski, przewodnik sudecki, był naczelnikiem Grupy Sudeckiej GOPR, zastępcą dyrektora kolei linowej na Szrenicę, instruktorem narciarskim, przedsiębiorcą, kierowcą jelcza podczas wypraw do Nepalu.
– Kiedyś powiedział mi pan, że chciałby pan napisać historię seksualną Karkonoszy. Nie napisał jej Pan, więc może Pan o niej opowie? Proszę sięgnąć pamięcią do swej młodości w Karkonoszach…
– W mojej ukochanej Szklarskiej Porębie znalazłem się ponad 60 lat temu. Na problematykę seksualną w ówczesnym czasie trzeba popatrzeć szeroko, przez pryzmat tamtych lat, obyczajowości i roli, jaką spełniała Szklarska Poręba, Karpacz, Przesieka oraz inne miejscowości, w których były wspaniałe domy wczasowe, w przepięknych miejscach. To były lata powojenne, gdy kraj był nieprawdopodobnie zniszczony, a ludzie biedni. Ten region ostał się natomiast jako świetnie zachowany. Nie był zniszczony. Oczywiście, potem został przez nas zdewastowany, ale wtedy – przez 10-15 lat po wojnie – był w znakomitym stanie. Domy wczasowe znajdowały się nie tylko w idealnym stanie technicznym i estetycznym, ale obowiązywały w nich wysokie standardy obsługi. W większości domów kierownikami byli ludzie pochodzenia ziemiańskiego, którzy wiedzieli, jak się zachować i gospodarować, co wtedy było trudne. Obowiązywały stawki żywieniowe, a mimo to wyżywienie było bardzo dobre.
– Kim byli goście?
– Obowiązywało wtedy hasło: “Z hal fabrycznych na hale górskie”. Do Szklarskiej Poręby przyjeżdżało co dwa tygodnie około piętnastu tysięcy ludzi na darmowe, dwutygodniowe wczasy. Istniało wtedy coś w rodzaju podziemia ubiorowego, opartego na ciuchach sprowadzanych z USA i innych krajów, więc gdy jakaś pani przyjeżdżała na wczasy, zabierała ze sobą, nawet pożyczając od koleżanek, najlepsze rzeczy, by tutaj się w nich pokazać. Obraz ulicy w Szklarskiej Porębie czy w Karpaczu był w tych czasach diametralnie inny niż siermiężnych miast Polski centralnej czy nawet Warszawy. To pozorne bogactwo mocno rzucało się w oczy.
– Można było wejść w inną skórę niż zwykle…
– Tak jest. Przyjeżdżało tu więc wielu lekarzy, adwokatów, inżynierów i innych magistrów. Można było grać, kogo się chciało, być kimś innym niż w swoim miasteczku i wreszcie bez zahamowań można było robić, co się chciało, bo nikt nikogo tu nie znał, wszyscy byli anonimowi, a nie – jak w swoim miasteczku – przestrzegać zasad, bo przecież tam każdy każdego znał. Stąd problem seksu istniał, także dlatego, że choroby weneryczne wówczas mocno grasowały. Pamiętam informacje z tego okresu z Nowin Jeleniogórskich, o panience, która przyjechała z Łodzi. Najpierw zaraziła pół schroniska na Hali Szrenickiej. Gdy ją stamtąd wygonili, zaczęła działać w Szklarskiej Porębie, gdzie również była bardzo aktywna. Inna sprawa, że bezmyślność ludzi, którzy wchodzili w takie relacje, była zadziwiająca. Obserwowałem to na co dzień. Byłem nauczycielem.
– Opowiadał pan kiedyś, że największym zagrożeniem dla pana były wówczas alkohol i kobiety.
– Dokładnie tak było. Pracowałem 5-6 godzin dziennie w szkole, popołudnia miałem wolne. Góry niby były blisko, ale dla mnie jeszcze daleko, bo nie miałem o nich pojęcia. Przyjechałem tutaj z Mazur, wychowany przez żagle i wodę. Tu nagle znalazłem się w znakomitych warunkach materialnych – miałem pracę, czas, pieniądze, mieszkanie, byłem samotny… W tak fantastycznym mieście, jak Szklarska Poręba, pełnym pokus i możliwości. Hotel Karkonosze, w którym wtedy kwitło życie, był otwarty do północy, były kluby, jak choćby kapitalne Sasanka i Kaprys. Były organizowane tak zwane “fajfy”, więc gdy miałem wolne popołudnie, to szedłem najpierw do Kaprysu, gdzie z kierownikiem się zaprzyjaźniłem i miałem wolny wstęp, na “fajfa” od godziny 17 do 19, potem na kolację, a następnie do Karkonoszy, gdzie zostawałem do nocy. Ludzie byli bardzo otwarci, a alkohol niebywale tani. W Karkonoszach pół litra wódki i dwa schabowe kosztowały około 80 złotych, a jako początkujący nauczyciel zarabiałem około trzech tysięcy.
– Nie wykoleił się pan jednak…
– Przyjeżdżało tu wiele nieśmiałych osób, które otwierały się tutaj, więc seks biegał po Szklarskiej Porębie. Ale trzeba na to spojrzeć z edukacyjnego punktu widzenia. Sporo przyjezdnych dopiero tutaj nauczyło się jeść nożem i widelcem. Wielu z nich bardzo skorzystało też na kontakcie ze specjalistami od spraw kulturalno-oświatowych w domach wczasowych – ludźmi na bardzo wysokim poziomie. Niektóre domy wczasowe były znakomicie prowadzone, na przykład Bożena, a ich kierownicy byli lokalnymi sławami. Prowadzano też wycieczki na cudowne trasy w górach, gdzie na własną rękę goście by nie trafili. Gdy w 1962 uruchomiono wyciąg na Szrenicę, zaczęli z niego korzystać, co też było dla nich kompletną nowością. W każdym domu wczasowym były znakomicie zaopatrzone biblioteki.
– Miał Pan wtedy dwadzieścia kilka lat. Mógł Pan źle skończyć. Co zdecydowało o tym, że jednak zrezygnował Pan z hulaszczego trybu życia?
– Po którymś niezłym pijaństwie obudziłem się z potwornym kacem moralnym. Pomyślałem: nie ma wyjścia, wóz albo przewóz. Pomógł mi kierownik szkoły, w której pracowałem. Wziął mnie na dywanik i powiedział krótko: jesteś dobry, ale masz, stary, wybór. Ta rozmowa zbiegła się w czasie z moją znajomością z Alkiem Wiąckiem, który prowadził biuro turystyczne w Szklarskiej Porębie. Był znaną postacią, świetnym gawędziarzem, pisał książki. Zacząłem do niego chodzić, słuchać jego opowieści. On mnie zafascynował Karkonoszami. Pod jego wpływem zacząłem chodzić po górach z mapą, interesować się nimi.
– Znalazł Pan inne priorytety w życiu.
– Karkonosze bardzo szybko wyleczyły mnie z tego, w czym tkwiłem wcześniej. Zacząłem poznawać kolejne świetne osoby ze środowiska górskiego: Andrzeja Jawora, Mariana Tworka, Antka Rychela. Wprowadzali mnie do GOPR-u. Zafascynowało mnie ratownictwo górskie. Epizod szalonej młodości umknął. Zrozumiałem, że był koszmarną pułapką, w którą zresztą sporo moich kolegów dało się złapać. Dla wielu skończyło się to nieodwracalnie źle. W takich miejscowościach wtedy – bo nie wiem, jak jest teraz – trzeba było mocno uważać. W Orlinku, na przykład, był bardzo ciekawy barman. Wydawało się, że bratał się z klientami: rozmawiał, pił wódkę. Mieliśmy świetny kontakt intelektualny, doskonale nam się rozmawiało, więc po jakiejś wycieczce przyjechałem do niego i zaproponowałem, że mu postawię koniak. On na to, że postawić mogę, ale on w ogóle nie pije alkoholu, gdyż żeby być dobrym barmanem, trzeba być absolutnym abstynentem. I pokazał mi swój specjalny kieliszek, z którego nic się nie wylewało.
– Może słuchał, co ludzie mówią, by przekazywać dalej?
– Nie, nie. Ale na pewno ten alkohol spieniężał. Natomiast kontrola ludności w strefie przygranicznej istniała – ze strony Wojsk Ochrony Pogranicza. Każdy, kto tu mieszkał, był prześwietlany. WOP miał sporą władzę: gdy ktoś został uznany za osobę niepożądaną, mógł otrzymać 24 godziny na opuszczenie terenu.
– Dawni oficerowi operacyjni opowiadali mi, że mieli informatorów wśród ludności, by utrzymywać porządek.
– Taki był system, w którym żyliśmy. Gdy byłem naczelnikiem Grupy Sudeckiej GOPR, nie mogłem powiedzieć, że nie będę współpracować z WOP-em. To było niemożliwe. Oficerowie WOP byli naszymi kolegami. Dowódcy strażnicy nam bardzo pomagali. Gdy mieliśmy akcję, na przykład, pod Śnieżką, było wiadomo, że pan Pawłowski – nasz kolega – daje nam nocleg, jedzenie gorące, żołnierzy do pomocy. Myśmy wszyscy w górach żyli razem. Oczywiście, system narzucał różne uwarunkowania. Były służby, które podsłuchiwały. Taka była komuna.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
Cała rozmowa w nagraniu filmowym:
1 Komentarz
Drogie niezaszczepione zje.by w folii.
Posiadanie prawa jazdy w Polsce nie jest obowiązkowe.
A prowadzenie samochodu bez prawa jazdy jakoś jest karalne.
Taki stan prawny mamy na dzień dzisiejszy 😉