Jesienią 1947 r. stolicę Karkonoszy zelektryzowała informacja, że w mieście może się ukrywać jeden z gestapowców, a zarazem oprawców Polaków z Kassel. Sprawa była o tyle emocjonująca, iż nie chodziło tutaj o osobę anonimową, lecz o jednego z bardziej znanych obywateli miasta. Niebawem oskarżony stanął przed obliczem tutejszego sądu.
Podejrzenia padły na czterdziestojednoletniego wówczas funkcjonariusza Władysława Sikorę. Mężczyzna wstąpił w szeregi MO zaraz po wojnie, bo już 1945 r. i jak sam twierdził, sporą część wojny spędził w niemieckich obozach. W strukturach jeleniogórskiej milicji był w tym czasie nawet przez jakiś czas komendantem, a następnie kierownikiem referatu kwaterunkowego. Znali go więc wszyscy – lokalni urzędnicy, dziennikarze przedstawiciele służb, instytucji, związków i stowarzyszeń, a także wielu „szarych” obywateli miasta. Wielu z nich miało z nim do czynienia i wielu zaskoczyło to do czego doszło w listopadzie 1947 r.
Polowanie na oprawców
Po zakończeniu wojny, a nawet wcześniej, bo już na etapie opanowywania poszczególnych terenów zajmowanych dotychczas przez Trzecią Rzeszę, schwytanych gestapowców, a także obozowych esesmanów, czy tzw. kapo czekał podobny los – szubienica. Wielu z nich zdając sobie sprawy, że za swoje czyny czeka ich zasłużona kara, uciekało i próbowało „wtopić” się w społeczeństwo. Wielu udało się jednak wyłapać, aczkolwiek nie wszystkich i jeszcze przez jakiś czas na łamach poszczególnych tytułów prasowych donoszono o zdemaskowaniu następnych obozowych oprawców, których stawiano przed obliczem sądu, który wymierzał im surowy wyrok.
Sprawa Johana Shikory
Poszukiwanym człowiekiem, który rzekomo miał przez ostatnie dwa lata ukrywać się pod milicyjnym mundurem, był niejaki Johan Shikora, obywatel niemiecki, ale z pochodzenia Polak z Górnego Śląska. W 1922 r. miał uciec z Polski do Niemiec, gdzie przez kolejną dekadę pracował jako pracownik fizyczny. Po dojściu Adolfa Hitlera i nazistów do władzy w styczniu 1933 r., wyraźnie sympatyzował z nowym systemem. Miał także donosić na członków niemieckiej partii komunistycznej, z którą nowy przywódca Niemiec oraz jego ludzie rozprawili się jako jednymi z pierwszych. Dzięki swoim donosom zyskał zaufanie hitlerowców i został przyjęty w szeregi tajnej niemieckiej policji, osławione złą sławą Gestapo (skrót od Geheimes Staatspolizeiamt).
W czasie wojny mianowano go nadzorcą Polaków w okręgu Kassel (Hesja), gdzie podobnie jak w innych krajach związkowych Niemiec, przywożono liczne transporty polskich robotników przymusowych. W swoich działaniach wykazywał się niebywałym okrucieństwem i miał na swoim sumieniu nie jedno życie.
Dwugłos w zeznaniach świadków
Najmniej wiemy o samym początku całej historii związanej ze sprawą Władysława Sikory. W dostępnych źródłach nie udało się ustalić, jak dokładnie doszło do rzekomego „rozpoznania” ukrywającego się przed sprawiedliwością byłego członka gestapo. Czy powodem było jego nazwisko? Poszukiwany nazywał się przecież Johan Schikora i nie da się ukryć, że skojarzenie nasuwa się samo. Jak można jednak przypuszczać, podobnie jak w innych tego typu sprawach, również tutaj kluczowe znaczenie miały obciążające zeznania świadków, dawnych więźniów obozów.
W. Sikora stanowczo zaprzeczał, że jest poszukiwanym mężczyzną i jak twierdził nigdy nie przebywał w obozie w Kassel. W czasie wojny do 1942 r. mieszkał w Poznaniu, gdzie pomimo nacisków nie wpisał się na tzw. volkslistę. Następnie aresztowany, został osadzony w tamtejszym więzieniu przy ul. Młyńskiej, a następnie umieszczano go kolejno w obozach w Żabikowie, Oświęcimiu, w Brnie Morawskim i w Bergen. Wszystko to mogli potwierdzić wskazani przez niego świadkowie, a także odpowiednie dokumenty, a nawet fotografie.
Finalnie o wszystkim miał zdecydować sąd. Termin rozprawy został wyznaczony na 11 listopada 1947 r. Swoje zeznania złożyło kilkadziesiąt osób. Jedni zapierali się, ze to „kat Polaków z Kassel”, drudzy, że to na pewno ich kompan w niedoli z kolejnych niemieckich obozów. Całkowicie sprzeczne ze sobą wersję wydarzeń przedstawiane z całą stanowczością przez obie grupy świadków. Postawiony przed sporą zagwozdką sędzia postanowił więc odroczyć sprawę na kolejne siedemnaście dni. W tym czasie miano m. in. powołać nowych świadków, którzy mogliby rzucić na całą sprawę nowe światło, co pozwoliłoby wyjść z całego tego impasu. Jednym z nich miał być znajdujący się w rękach polskich Otto Kunz, były komendant obozu w Breitenau.
Proces został wznowiony 28 listopada 1947 r. Jego pierwsze godziny nie zwiastowały jednak przełomu w całej historii, bo i tym razem kolejni świadkowie prowadzili między sobą dwugłos – jedni mówili, że to Shikora, drudzy zaś, iż to ich kolega Sikora.
Rewelacyjne zeznania świadka Gruszki
Wszystko zmieniły dopiero zeznania niejakiego Gruszki (niestety nigdzie nie podano jego imienia!), pracującego na co dzień w Komitecie Powiatowym Polskiej Partii Robotniczej w Kłodzku, który przeczytawszy o całej sprawie w prasie postanowił przyjechać do Jeleniej Góry i złożyć stosowne wyjaśnienia.
Jak czytamy w relacji prasowej z procesu, opublikowanej na łamach dziennika „Wrocławski Kurier Ilustrowany”: Świadek spoglądając na oskarżonego zeznaje, że obecny tu Władysław Sikora jest mu nieznany (…). To, co jednak najważniejsze, Gruszka znał dalsze losy Johana Shikory: Na krótko przed wkroczeniem wojsk amerykańskich Shikora uciekł. Polacy nie mogli mu podarować tych bestialstw i okrucieństw. Świadek w raz z Lepą i Królikowskim, trzema Rosjanami i dwoma Francuzami rozpoczęli za katem. Auto otrzymali od Amerykanów i wreszcie złapali Shikorę w Eschwege. Przetransportowano go do Kassel i tu powieszono na tym samym drzewie (na Sangerhausenstrasse), na którym Shikora powiesił pierwszego Polaka, Kazimierza Nowaka. Do stracenia oprawcy miało dojść dokładnie 5 maja 1945 r. Z kolei o postawionym przed sądem W. Sikorze powiedział: Świadek przyznaje, że oskarżony jest trochę podobny do tamtego kata z Kassel, ale to nie jest ten sam człowiek. Jak podkreślał, Shikora mówił też z wyraźnym „śląskim akcentem”.
Rewelacje Gruszki potwierdził także inny mężczyzna, który (…) Twierdzi, że po zakończeniu wojny czytał w gazecie na terenie strefy amerykańskiej, że Shikora został powieszony w Kassel. Kluczowe okazało się też pismo z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu (WUBP), w którym oficjalnie potwierdzono, że W. Sikora do 1942 r. mieszkał w stolicy Wielkopolski, a Świadkowie z Poznania, którzy przebywali w więzieniu przy ul. Młyńskiej zeznają, że Sikora potajemnie słuchał polskich audycji nadawanych w Londynie. Wśród świadków znalazł się także Alfred Szajka, który wraz z W. Sikorą przebywał w Żabikowie, w Oświęcimiu i Brnie Morawskim. Jak odnotował korespondent prasowy – Świadek posiada bardzo zbliżony numer więźnia oświęcimskiego do numeru Sikory.
Wyrok
Decyzja sądu nie mogła być inna, niż uniewinnienie i oczyszczenie ze wszelkich stawianych zarzutów oskarżonego W. Sikory. Jak dowodzono w uzasadnieniu do wyroku: (…) świadkowie oskarżenia obiektywnie mówili nieprawdę, ulegając ogólnej psychozie pomylili się. Sąd stwierdził, że dowody rzeczowe, jak listy oskarżonego z Oświęcimia, fotografie z Bergen, zaświadczenie z PCK, dowód zameldowania i dowód pracy w Poznaniu, które bez żadnych wątpliwości wykazują niewinność oskarżonego.
Kapo: W niemieckich obozach koncentracyjnych funkcję nadzorcy danego komanda więźniów pełnili także tzw. kapo. Dzięki swojej roli osobnik taki, choć sam również był więźniem, cieszył się wieloma przywilejami, jak chociażby dodatkowe racje żywnościowe. Był także częstokroć „Panem Życia i Śmierci” podległych sobie więźniów, których mógł bezkarnie pobić, odebrać jedzenie, a nawet zabić. Wielu z nich zapisało się w historii, jako bezwzględne sadystyczne bestię, częstokroć jeszcze bardziej bezwzględne niż sami gestapowcy, czy członkowie SS, mające na swoim sumieniu wiele ludzkich istnień. Kapo, słowo znane każdemu, kto choć trochę interesuje się tragiczną historią z okresu drugiej wojny światowej i tym co działo się w obozach koncentracyjnych. To określenie stanowiące dzisiaj na każdego obelgę, posiada aż trzy hipotezy związane z jego etymologią, czyli pochodzeniem – niemiecką, francuską i włoską. Niemiecka mówi, że słowo pochodzi od słowa Kameradenpolizei, oznaczającego mniej więcej „policję koleżeńską”, a dokładniej od brzmienia skrótu tego określenia. Zwolennicy tej teorii odwołują się do innych podobnych skrótów występujących w niemieckim, jak np. Kripo, czy Gestapo. Jednocześnie wskazują, że słowo te dobrze współbrzmi z innymi licznymi eufemizmami i niezbyt przystającymi do rzeczywistości pojęciami związanymi z obozami zagłady, jak np. ostateczne rozwiązanie, czy słynne Arbeit macht frei. Francuska dowodzi, iż kapo pochodzi właśnie z języka francuskiego, a mianowicie jest zniekształconą wersją słowa caporal, czyli kapral. Osoby opowiadające się za tą wersją wywodzą jej pochodzenie z czasów pierwszej wojny światowej, kiedy tak określali swoich niemieckich nadzorców francuscy jeńcy wojenni skierowani do pracy w fabrykach wroga. Włoska jest mocno podobna do tej „francuskiej”, jednakże tym razem określenie miałoby pochodzić z języka włoskiego, gdyż jeszcze przed pierwszą wojną światową słowo capo włoscy emigranci zarobkowi używali w stosunku do swoich niemieckich przełożonych, co następnie przejęli robotnicy niemieccy. Która hipoteza jest najbliższa prawdy? Dzisiaj jest to już pytanie, które chyba na zawsze pozostanie bez jednoznacznej odpowiedzi.
Marek Żak
1 Komentarz
Nie, GESTAPO to Geheime Staatspolizei – Tajna Policja Państwowa. Do 1936 również GESTAPA, od Geheimes Staatspolizeiamt – Urząd Tajnej Policji Państwowej.