Katarzyna Karasińska, rocznik 1982, wychowanka Aesculapa Jelenia Góra. Wielokrotna mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim. Zdobywczyni Pucharu Europy w slalomie. Uczestniczka Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Turynie. Dwukrotna mistrzyni Uniwersjady. Absolwentka krakowskiej AWF. Trenerka, matka syna i córki, partnerka życiowa ojca swoich dzieci. Mieszkanka Karpacza, a wcześniej Zgorzelca.
– Mieszka Pani w Karpaczu, ale Pani kariera związana jest z jeleniogórskim Aesculapem – klubem, który niedawno przestał istnieć.
– Skierowali mnie do niego rodzice w najmłodszych latach mojego życia. Nawet tego nie pamiętam. Ale z opowieści rodziców wynika, że jako trzylatka stawiałam pierwsze kroki na nartach pod okiem pani Teresy Rażniewskiej.
– Mieszkała Pani wtedy z rodziną jeszcze chyba poza Karkonoszami?
– W Wałbrzychu. Gdy miałam osiem lat, przeprowadziliśmy się do Zgorzelca. Przez cały czas jednak, w weekendy, uczestniczyłam we wszystkich zajęciach organizowanych przez klub Aesculap. Tata był bezwzględny – ubierał mnie na śpiocha i zawoził. Oczywiście na początku było ślizganie, zabawa, ale stopniowo przechodziłam przez ręce kolejnych trenerów klubowych, aż trafiłam do Piotra Wądołowskiego. Znalazłam się w grupie bardziej sportowej, ukierunkowanej na trenowanie, a nie zabawę.
– I znowu Pani dojeżdżała, bo Pani tata prowadził firmę w Bogatyni.
– Zgorzelec był moim domem jeszcze w czasach liceum i studiów. Karpacz pojawił się jako miejsce życia później, po zakończeniu kariery sportowej, czyli w 2012. Przez wszystkie wcześniejsze lata kursowałam na linii Zgorzelec – Karpacz.
– Proszę opowiedzieć o Aesculapie. To było wtedy świetne środowisko – trenerzy, zawodnicy, ich rodzice.
– Jedna wielka rodzina! Wiele grup sportowych, wielu szkoleniowców. Bardzo mile wspominam ten okres i ten klub, na przykład imprezy na nartach w różnych przebraniach. Ale nadszedł czas nastoletni, gdy można było rywalizować na arenie ogólnopolskiej, w Olimpiadzie Młodzieży i innych. Wraz z Piotrem Kaczmarkiem byliśmy regularnie w czołówce.
– I ruszyliście w Europę.
– Można tak powiedzieć. Dzięki wynikom w Polsce, mogliśmy wystartować w nieoficjalnych mistrzostwach świata Topolino we Włoszech, gdzie Piotr zdobył złoto, a ja srebro w slalomie. Byliśmy jeszcze dziećmi, więc nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z wartości tych osiągnięć, ale naszym rodzinom zapaliła się lampka mówiąca o tym, że może warto zainwestować w uprawianie przez nas sportu.
– Pani tata był bardzo mocno zaangażowany.
– Od zawsze, kochał narty! Moja przygoda z narciarstwem, tak owocna i długa, była możliwa dzięki niemu. Gdy poszliśmy z Piotrem Kaczmarkiem do kadr narodowych i zaczęliśmy startować w zawodach FIS-owkich, zakończyliśmy treningi z Piotrem Wądołowskim. Byłam w kadrze Polski najmłodsza.
– To było pod koniec XX wieku.
– Tak, startowałam w kadrze przez wiele lat. Uczyłam się wtedy w szkole sportowej w Karpaczu, bardzo przychylnej dla sportowej młodzieży. Nauczyciele pozwalali nadrabiać zaległości po licznych wyjazdach. Trenowaliśmy głównie w Czechach, w Szpindlerowym Młynie. Tam były ku temu możliwości. Treningi na Kopie i Szrenicy były sporadyczne. Zaczynały się też wyjazdy na lodowce w Alpy. Były nowością, która sprawiała wiele radości. Tata użyczał nam ładę, którą z Piotrem Wądołowskim i Piotrem Kaczmarkiem, załadowani po dach tyczkami, torbami i nartami, jechaliśmy w Alpy. Kolana miałam pod brodą! I nikt nie narzekał. Każdy był szczęśliwy, że jedzie na lodowiec do Włoch. Dopiero później jeździliśmy busem.
– Treningi w takich warunkach pomogły doprowadzić Panią i Piotra Kaczmarka na bardzo wysoki poziom.
– W kadrze trenerem był początkowo Jan Walkosz, ale mnie przydzielono dodatkowo Jana Bisagę. Pomogło mi to z pewnością zdobyć na pierwszych zawodach FIS-wskich w Skandynawii, i to jako pierwszorocznej juniorce, zdobyć punkty FIS-owskie. I machina ruszyła! Włączył się też wtedy mocniej mój tata. Zorganizowano trenera z Austrii Rolanda Baira. Pod jego okiem rozpoczął się okres najlepszy pod względem osiągnięć sportowych w moim życiu.
– Przypomnijmy: dwukotne zwycięstwo na Uniwersjadzie we Włoszech w 2007 i w Chinach w 2009. Start w Igrzyskach w Turynie w 2006…
– Igrzyska nie udały mi się do końca – 30 miejsce, a stać mnie było na więcej. Tym bardziej jestem o tym przekonana, że wcześniej zdobyłam Puchar Europy, więc jechałam na Igrzyska z nastawieniem na osiągnięcie dobrego wyniku. Myślami krążyłem wokół pierwszej piętnastki.
– W Pucharze Świata plasowała się Pani wtedy regularnie w pierwszej 30. Najwyższe miejsce: dwunaste.
– W nocnym slalomie w Semmeringu. Pamiętam jak dziś! Niespodzianka, bo po pierwszym przejeździe byłam 27. Super! To niesamowite uczucie, stać na dole za metą w roli liderki… Doskonale wspominam też szesnaste miejsce w Zagrzebiu. To były bardzo owocne dwa lata. Jestem za nie bardzo wdzięczna trenerowi Rolandowi, który mądrze mnie prowadził. Nie rzucał od razu na głęboką wodę, ale pozwolił robić postępy systematycznie. Dlatego najpierw skupiliśmy się na Pucharze Europy, a dopiero później na Pucharze Świata. Pozycja wypracowana w Pucharze Europy, który przecież wygrałam, miała znaczenie przy przydzielaniu numer startowego w Pucharze Świata, co pomagało wskakiwać do czołowej trzydziestki. To był proces, który trwał 2-3 lata. Szkoda tylko, że na Igrzyskach mi nie poszło dobrze.
– Z Igrzyskami w ogóle miała Pani pecha, bo na kolejne – do Vancouver, Pani nie pojechała, choć była taka możliwość.
– Miałam i wciąż mam o to żal…
– Przypomnijmy w skrócie, o co chodziło: nie miała Pani kwalifikacji wynikającej z wyników, ale inna zawodniczka też nie miała, a ona pojechała na Igrzyska, a Pani nie.
– W dużym uproszczeniu tak rzeczywiście było. Kryterium, które decydowało o starcie narzucił Polski Komitet Olimpijski oraz Międzynarodowa Federacja Narciarska – FIS. To FIS dał Polsce dwa miejsca. Tylko jedno zostało wykorzystane. Nie wypełniłam kryteriów, a ta druga zawodniczka tylko w połowie, czyli też nie. Jednak ona pojechała, a ja nie. Zaczęłam walczyć na własną rękę, by wystartować, byłam nawet w tej sprawie u prezesa Polskiego Związku Narciarskiego pana Tajnera, ale było już za późno. Mam w tej sprawie żal do trenerów. Wtedy prowadził mnie już Włoch Livio Magoni. Początkowo było między nami OK, ale potem nie mieliśmy dobrego kontaktu. Nie potrafiliśmy znaleźć przyczyny braku dobrej współpracy.
– Czasem tak jest, że nie ma dobrej chemii między ludźmi. Ale dlaczego Austriaka, który doprowadził Panią na szczyt, zastąpił Włoch?
– Bo pojawił się zastój. Roland Bair przestał mieć pomysły, które by pozwoliły na dalszy mój rozwój. Chcieliśmy z nim dalej pracować, ale on uznał, że czas na zmiany. Z trenerem Liviem jednak szliśmy kompletnie w innych kierunkach. W czasie Vancouver miałam już 28 lat. To był dla mnie ostatni dzwonek. Miałam nadzieję, że wykorzystam doświadczenie, także z Turynu. Niestety nie udało się. Potem jeszcze próbowałam, z kolejnym trenerem z Austrii, w kooperacji z trenerem czeskim. Już sama, bo nie chciałam trenować z kadrą. Raz wyniki były, raz nie, ale to już nie było to, co wcześniej.
– Z perspektywy lat może czuć się Pani spełniona: tyle lat w czołówce, tyle emocji, sukcesów, pięknych miejsc. Jest Pani uznawana za najlepszą polską alpejkę XXI wieku. To tym bardziej cenne, że wtedy było trudniej o sponsorów, niż obecnie.
– Głównym sponsorem był mój tata. Nie tylko moim, ale całej naszej grupy. Takie zobowiązanie przyjął wobec PZN-u i je wypełnił. Kosztowało go to mnóstwo zdrowia i innych rzeczy, o pieniądzach nie wspominając. Nie wiem, dlaczego wziął na siebie taki ciężar.
– Miłość ojcowska – jak każda – jest bezgraniczna i bezwarunkowa. W końcu skończyła Pani karierę. Co dalej stało się z Pani życiem?
– To było rok 2012, po mistrzostwach kraju w Krynicy. Miałam wątpliwości, które z czasem się rozwiały. Po skończonych studiach na krakowskiej AWF możliwości miałam ograniczone, więc zrobiłam studia podyplomowe na kierunku edukacja przedszkolna i wczesnoszkolna. Z drugiej strony, Śnieżka Karpacz zaproponowała mi współpracę w roli szkoleniowca młodzieży. Bardzo dobrze wspominam tę pracę. Mogłam przekazać podopiecznym mnóstwo wiedzy wynikającej z mojego doświadczenia. Pytali o wszystko, słuchali mnie z otwartą buzią. Osiągnęli świetne wyniki, łącznie z medalami na Olimpiadzie Młodzieży. Potem otwarłam własną działalność, ale nadal w nartach – klub mnie zatrudniał, ale nie jako pracownika. Po zakończeniu współpracy ze Śnieżką zaczęłam szkolić młodzież w Klubie Narciarskim Wrocław. Pracowałam w nim do 2020.
– I w końcu doszła Pani do roli mamy!
– Trochę mi to zajęło… W 2016 powitałam na świecie moją córkę, co oznaczało przerwę w pracy, ale tylko na rok. Później córka jeździła ze mną, moim partnerem i młodzieżą na obozy na lodowcu. Jestem wdzięczna rodzicom moich zawodników, że zgodzili się na to. No a potem urodziłam syna. Na razie jestem w domu, bo jednak dwójka dzieci wymaga czasu. Mieszkamy w Karpaczu.
– Jeszcze wszystko przed Panią. Może Pani wrócić do szkolenia chłopców i dziewczyn.
– Oczywiście. Nie mówię, że nie. A może zajmę się czymś zupełnie innym?
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
1 Komentarz
Maryna Gąsienica-Daniel – 8 miejsce na Olimpiadzie w Pekinie. Jest najlepsza 🙂
Tytuł artykułu do poprawki.