Agnieszka Dobkiewicz, dziennikarka, z którą niedawno w Książnicy Karkonoskiej spotkali się jeleniogórzanie, by porozmawiać o jej ostatniej książce „Dziewczęta z Gross Rosen”, przyznaje, że Dolnoślązacy niewiele wiedzą o tym obozie koncentracyjnym, znajdującym się w Rogoźnicy koło Świdnicy. Choć powinni, bo jego filie rozsiane były po całym regionie. Znajdowały się także w Jeleniej Górze–Cieplicach.
Po lekturze dwóch książek Agnieszki Dobkiewicz („Dziewczęta z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła” i „Małej Norymbergii. Historii katów z Gross-Rosen”) na pewno nie przejdziemy obojętnie obok zabudowań przy zakładach drzewnych na terenie dawnej Celwiskozy w Jeleniej Górze. Tu była filia obozu Gross-Rosen. Przez obóz i jego około 100 filii przeszło ponad 125 tysięcy więźniów, 40 tysięcy zmarło i zginęło.
Dziennikarskie śledztwo
Pierwsza powieść Agnieszki Dobkiewicz „Mała Norymberga” powstawała przez wiele miesięcy, a początki jej tworzenia rozpoczęły się od dziennikarskiego śledztwa. Jak przyznaje autorka, przeglądając egzemplarz „Wiadomości Świdnickich”, natknęła się na notatkę dotyczącą obozu Gros-Rosen, która zachęciła ją do zagłębienia się w historię powstania i funkcjonowania tego miejsca. Tym bardziej, że mieszkała w Świdnicy, 25 kilometrów od Rogoźnicy. Przeczesała więc powojenną prasę, dokumenty sądowe, wspomnienia byłych więźniów. Nie napisała jednak książki zawierającej jedynie surowe, encyklopedyczne zapisy i statystyki. Przedstawiła tę przerażającą historię ludzi w taki sposób, że każdy, kto przeczytał, poczuł, zrozumiał i poznał losy ludzi zesłanych do obozu Gross-Rosen. Głównym zamysłem pisarki była bowiem chęć dotarcia do jak najszerszej grupy odbiorców, aby zwrócić uwagę na zapomniane fakty i historie. Po roku powróciła do ludzi z tego obozu. Tym razem więźniarek.
Przywrócić pamięć o kobietach – więźniarkach
Agnieszka Dobkiewicz podkreśla, że ta kobieca narracja była dla niej szczególna. Bowiem były niemiecki obóz koncentracyjny Gross-Rosen kojarzony jest przede wszystkim z tragediami mężczyzn, wykorzystywanych do katorżniczej pracy w kamieniołomach i przy budowie podziemnych fabryk kompleksu Riese. Agnieszka Dobkiewicz przypomniała, że ofiarami były także kobiety.
Autorka przyznaje, że pisanie historii grossroseńskich dziewczyn było „jak tkanie z kawałków pourywanych i pogubionych nici”. Czytając historie sześciu dziewczyn, można poczuć, że włożyła dużo pracy i serca, by te nici połączyć. „Dziewczyny z Gross-Rosen” pięknie zrecenzował Michał Wójcik, dziennikarz i historyk: Z zaledwie sześciu nici Agnieszka Dobkiewicz utkała kobierzec, przy którym bledną arrasy wawelskie. To historie kobiet, które trafiły na samo dno człowieczeństwa i albo tam zostały, albo, jak Ruth czy Halina, żarliwie żyły dalej mimo straszliwego piętna. Wstrząsające.
Te życiorysy są pełne bólu i smutku, ale i miłości oraz nadziei. Autorka pokazuje hart ducha i wolę przeżycia, dzięki którym kobietom udało się ocaleć z marszów śmierci, kiedy były gnane boso w kilkunastostopniowym mrozie, w bezsensownych ewakuacjach. Ale opisuje też dziewczyny, którym nie wystarczyło sił, które nie zdołały wypełnić danej sobie obietnicy i marzeń, że przeżyją i że zjedzą słodkie… truskawki.
W książce najważniejsze jest oddanie głosu samym więźniarkom. Autorka rozmawiała z rodzinami bohaterek, czytała ich zeznania, przeczesała tony dokumentów z Muzeum Gross-Rosen. Tym większe należy się jej uznanie, bowiem naziści skrupulatnie zacierali ślady po własnych zbrodniach. Niszczyli obozy koncentracyjne, palili dokumenty, zakopywali więźniarki w masowych grobach gdzieś na odludziu. Dlatego przeszłość dziewczyn z Gross-Rosen pokryta jest kurzem zapomnienia. Agnieszka Dobkiewicz, bazując na nielicznych dokumentach zachowanych do naszych czasów, postarała się, by odkryć bolesną prawdę o życiu Ruth, Felice, Feli, Gerdy, Alize oraz Haliny.
Autorka książki trafnie zauważyła, że historie obozowe zamykają się głównie w kręgach obozu Auschwitz. Historie z tego miejsca, pełne nieludzkiego cierpienia i bólu, są na tyle mocne i sugestywne, że dominują. Jednak też w pewien sposób sprawiają, że prawda historyczna staje się niekompletna. Tak właśnie jest w przypadku bohaterek tej książki. Obóz Auschwitz był często tylko punktem w ich życiorysie, dlatego warto pochylić się nad dalszymi losami kobiet, które właśnie m.in. z Auschwitz trafiły do filii grossroseńskiego obozu, by tam przeżyć swoje prawdziwe piekło na ziemi.
– Co było inspiracją do napisania drugiej książki o Gross-Rosen?
-Zaproponowało mi to Wydawnictwo Znak Horyzont, już podczas pisania „Małej Norymbergi”. Najpierw powiedziałam: „Nie”. Wydawało mi się to ponad moje siły. Później jednak pomyślałam, że spróbuję. Chciałam uzupełnić nasze postrzeganie obozowego świata o narrację kobiet. To ważne, gdy kobiety piszą opowieść o innych kobietach i uzupełniają luki w naszej wizji świata.
– We wstępie do książki „Dziewczyny z Gross-Rosen” pisze pani o niebezpieczeństwie jednej opowieści o świecie. Trzeba było taką lukę wypełnić?
– Moje bohaterki były więźniarkami KL Auschwitz. Przynajmniej wiele z nich. To je definiowało. A tymczasem Auschwitz było dla nich tylko miejscem przejściowym. Tam trafiły z gett, a potem zostały sprzedane do zakładów pracy, jak niewolnice. Dlatego ja pokazuję inną ich opowieść, przywracającą prawdę o ich tragicznym losie. Dla mnie to tym bardziej ważne, że KL Gross-Rosen ma tylko męską twarz. Nie mówi się, nie pamięta, że przez ten obóz przeszło 26 tysięcy więźniarek, bo tyle przebywało ich w filiach Gross-Rosen.
– Dzięki książce mogła pani przywrócić pamięć o dziewczynach, które tutaj uwięziono i wykorzystywano do niewolniczej pracy. Co zadecydowało, że zdecydowała się pani opisać losy właśnie Ruth, Felice, Feli, Gerdy, Alize i Haliny?
– Wybrałam do opisania historie kilku dziewcząt. Ostatecznie zatrzymałam się na sześciu, których historie mogłam odtworzyć do końca. Czytelnicy byli zaskoczeni, że one często nie kończyły się 8 maja 1945 roku, wraz z kapitulacją III Rzeszy. Więźniarki KL Gross-Rosen to dziewczyny żydowskiego pochodzenia. Większość z tych, które przeżyły, była w tak tragicznym stanie fizycznym i psychicznym, że musiały się leczyć. Potem nie miały do kogo i do czego wracać. Opowiadam także o czasie powojennym w wywiadzie z dwoma córkami więźniarki KL Gross-Rosen – Alą i Majką. To wspaniałe kobiety, które podzieliły się ze mną historią mamy, Halinki, ale także swoją. Halinka była szwagierką Arnolda Mostowicza, dziennikarza, który także był więźniem Gross-Rosen. Antysemicka nagonka spowodowała, że Halinka Elczewska przeszła na wcześniejszą emeryturę, a część jej rodziny, w tym dwie córki – Ala i Majka – opuściła Polskę. Halinka była pomysłodawczynią powstania Parku Ocalałych w Łodzi, w którym posadziła pierwsze drzewko, oznaczone numerem „0”.
– Przy historiach dziewczyn łzy same cisną się do oczu… Ale czytelnik pozostaje pod wrażeniem ogromnej siły tych kobiet.
– Cieszę się, gdy te opowieści są odbierane jako historie o sile miłości, nadziei, siostrzeństwa, przyjaźni.
ALKA