Jan Górski to nie jest prawdziwe nazwisko tego człowieka. 76-letni mężczyzna chce bowiem zachować anonimowość, choć bez oporu godzi się opowiedzieć o tym, co naprawdę zdarzyło się w Bolkowie w 1944 i 1945 roku. Nie pozwala także na zrobienie zdjęcia, bo boi się, że pomimo upływu wielu dziesięcioleci od czasu zakończenia wojny, opublikowanie wizerunku jego twarzy mogłoby spowodować wizyty ludzi, których widzieć nie chce.
Jan Górski nie ukrywa też, że nadal trochę się lęka tych, którzy Bursztynową Komnatę ukrywali, i nie chce prowokować losu. Ma co prawda świadomość, że w środowisku eksploratorów jest dobrze znany i nawet ukrycie jego prawdziwego nazwiska nie zmyli wytrawnych poszukiwaczy, ale chce mieć pewność, że w jego domu nie pojawią się nowi badacze i poszukiwacze Bursztynowej Komnaty.
Na opowieść o tamtych czasach godzi się tym chętniej, że jest pewien niemal w stu procentach, że Niemcy w drugiej połowie listopada 1944 roku w podziemiach Bolkowa lub na bolkowskim zamku Bursztynową Komnatę. – Ona tam była i jest – przekonuje, zapewniając jednocześnie, że o swojej wiedzy już dawno temu poinformował stosowne władze. Na jego relacji o tamtych czasach oparta jest także jedna z ostatnio wydanych książek, poświęconych poszukiwaniu Bursztynowej Komnaty. Pan Jan, choć mieszka ponad czterysta kilometrów od Bolkowa, wie także doskonale o sporze, który właśnie się toczy pomiędzy jej autorem a urzędnikami dolnośląskiego wojewody. O istocie tego sporu, który w części dotyczy także jego, nie chce się jednak wypowiadać. Woli raz jeszcze opowiedzieć to, co zapamiętał przed laty…
Człowiek z blizną
Jan Górski pochodzi z okolic Nowogródka. W 1941 roku Niemcy, kilka tygodni po rozpoczęciu ofensywy na wschód, spalili w tym regionie ponad czterdzieści wiosek, a ludność wywieźli na przymusowe roboty do Niemiec. Ten los spotkał także Jana Górskiego. Zanim jednak do tego doszło, był on, podobnie jak inni młodzi mężczyźni z tej okolicy, wielokrotnie zabierany przez niemieckie wojsko do pomocy przy transporcie sprzętu po leśnych bezdrożach Litwy. W zasadzie Niemcy nie brali do tej pracy ludzi bosych, nieposiadających butów, dlatego większość młodych mężczyzn udawała, że nie posiadają żadnego obuwia. Nie zawsze jednak ten zabieg wystarczał. Pewnego dnia zabrano do tej pracy Jana Górskiego pomimo tego, że już od dawna chodziło boso.
– Pomagałem w konnych taborach, które ciągnęły lasami, za frontem, na wschód, – opowiada pan Jan. – To było niebezpieczne zajęcie, bo sporo radzieckich wojsk, choć front odszedł już dość daleko na wschód, kryło się jeszcze w lasach i często siły te atakowały niemieckie zgrupowania na zapleczu frontu. Taborami, do których mnie zabrano, dowodził młody niemiecki oficer. Pewnego lipcowego ranka, gdy oficer zaczął się golić, tabory zaatakowali Rosjanie. Po krótkiej walce zostali odparci. Ale w czasie tej pożyczki, tuż obok golącego się oficera, eksplodował granat. Oficer padając, bardzo mocno skaleczył sobie policzek, tnąc brzytwą od ucha aż do brody, zaklął przy okazji po polsku. Jak później mi powiedział, pochodził ze Śląska, a po polsku mówił równie dobrze jak po niemiecku. Widziałem, jak lekarz szył ranę tego oficera. Cięcie i szew stworzyły tak charakterystyczną bliznę, że trudno byłoby jej nie zapamiętać.
Po kilku dniach Niemcy, zapewne za wstawiennictwem tego oficera, zwolnili mnie i mogłem wrócić do domu. Jak się okazało, na bardzo krótko. Zaledwie kilka dni później byłem już w drodze do Niemiec, na roboty. O zajściu w lesie i spotkanym Niemcu zapomniałem zupełnie. Do czasu. Bo w 1969 roku spotkałem tego człowieka ponownie, na ulicach Szczecina…
Bolków, 1945 r.
W połowie czerwca 1945 roku Jan Górski, wracając wraz z rodziną z przymusowych robót, znalazł się w Bolkowie. Na takich jak oni, na dworcu czekał porucznik Olszewski, który kontrolował ruch ludzi i próbował organizować osadnictwo i administrację. To właśnie ten człowiek przekonał Górskiego i jego rodzinę o tym, że granica wschodnia jest już zamknięta, a wschodnie rubieże II RP zostały wcielone do ZSRR. W tej sytuacji rodzina Górskich osiadła w Bolkowie. Jan przez jakiś czas pracował w milicji i w czasie tej służby został ranny. Po usunięciu z nogi dziewięciu odłamków spędził w szpitalu prawie dwa miesiąca. W tym czasie jego rodzina osiadła już na gospodarstwie rolnym, z domem, w którym nadal mieszkali Niemcy.
W tamtym czasie Bolków był wielkim rosyjskim garnizonem oficerskim, w którym zdaniem Jana Górskiego przebywało ponad pięć tysięcy różnej rangi wojskowych. Szeregowców było tylko tylu, ilu było koniecznych do pełnienia służby wartowniczej i obsługi kadry oficerskiej. Ludzie ci mieszkali zarówno w budynkach użyteczności publicznej, byli też zakwaterowani u niemieckich rodzin. Komenda tego dziwnego garnizonu mieściła się w ratuszu. Rosjanie twierdzili, że przebywają w Bolkowie na pofrontowym wypoczynku. Zapewne tak właśnie było, bo wyjeżdżali oni z Bolkowa przez wiele miesięcy.
Wczesną jesienią 1945 roku po mieście rozeszła się wiadomość o tym, że na zamku został zamordowany wysokiej rangi radziecki oficer. Niezwykłość zdarzenia polegała na tym, że zabito go po cichu, w nocy, uderzeniem noża w plecy. Ów człowiek był litewskim Żydem, który świetnie znał niemiecki i mieszkał przez jakiś czas u niemieckiej rodziny. Nawiązał romans ze swoją owdowiałą gospodynią i ta kobieta, chyba jako pierwsza Niemka w Bolkowie, powiedziała oficerowi o tym, że jesienią 1944 roku wojska niemieckie coś ukryły na zamku. Oficer ten wiele razy penetrował zamkowe wzgórze, badając je przy pomocy saperskich wykrywaczy min. Prawdopodobnie zobaczył go przy tej pracy jakiś Niemiec…
Wtedy właśnie rozpytując Niemców, u których mieszkał, o przypuszczalną przyczynę mordu na radzieckim oficerze, Jan Górski po raz pierwszy usłyszał o skarbie ukrytym w podziemiach Bolkowa lub bolkowskiego zamku.
Dziewczyny opowiadają
W 1945 roku w Bolkowie jedynymi młodymi kobietami były Niemki. Często traktowane źle i niekiedy gwałcone przez Rosjan, dość łatwo nawiązywały kontakt z Polakami, którzy zapowiadali osiedlenie się na tej ziemi na stałe. A ponieważ w mieście były w owym czasie praktycznie tylko samotne kobiety i starcy, o damsko-męskie przyjaźnie nie było trudno. Jan Górski wspomina, że także on, wówczas dwudziestoletni mężczyzna, nawiązał romans z pewną młodą Niemką. To ona, wyjaśniając domniemane przyczyny śmierci radzieckiego oficera, opowiedziała mu historię dziwnego transportu.
W drugiej połowie listopada 1944 roku na bolkowski rynek dotarła kolumna siedemnastu niewielkich ciężarówek, znajdujących się pod silną ochroną wojska. Auta przyjechały wczesnym popołudniem. Prawdziwe zainteresowanie mieszkańców, a raczej młodszych mieszkanek miasta, wzbudziły jednak nie ciężarówki, a spora grupa młodych żołnierzy, którzy strzegli transportu. W czasie gdy przy ciężarówkach nawiązywały się szybkie przyjaźnie, trzech cywili, którzy przyjechali tym transportem, i niemiecki major najpierw jakiś czas rozmawiali z burmistrzem, a później wraz z nim poszli na zamek. Z zamku wrócili już po zmroku i wtedy padły rozkazy wprowadzenia na zamek całego transportu. Auta wjechały tam wraz z widocznymi na nich skrzyniami. W tym czasie cały teren zamku był już otoczony przez żołnierzy i zamknięty dla osób postronnych.
Prace na zamku trwały niemal trzy dni i dopiero po tym terminie ciężarówki powróciły na bolkowski rynek. Były puste. Natomiast w czasie, gdy żołnierze strzegący terenu schodzili się na rynek, w okolicach zamku dała się odczuć silna, podziemna eksplozja. Chwilę później do czekających ciężarówek dotarli cywile i kierujący całą operacją niemiecki major. W godzinę później, po krótkiej wizycie na ratuszu, ciężarówki odjechały w stronę Legnicy.
Zakochana młoda Niemka opowiedziała Górskiemu kilka istotnych szczegółów dotyczących tego transportu. Najważniejsze jest to, że ona sama widziała ciężarówki i rozmawiała z niemieckimi żołnierzami. Z jej relacji wynika także, że z dwóch częściowo rozbitych skrzyń wystawały żółto-brązowe płyty, podobne, jak twierdziła Niemka, do wielkich kawałków twardej skóry. Niemieccy żołnierze, pytani, co wiozą, odpowiadali, że jest to „domek z żółtych płyt” pochodzący z królewieckiego zamku. Wtedy, zdaniem Jana Górskiego, nikt jeszcze, poza gronem znawców i historyków sztuki, chyba nic nie wiedział o istnieniu Bursztynowej Komnaty. W każdym razie na pewno nic o niej nie wiedzieli Niemcy w Bolkowie. Z informacji którą przekazała Niemka, jednoznacznie wynika także i to, że niemieccy żołnierze strzegący transportu wyraźnie mówili o tym, że przyjechali z Królewca z zadaniem doprowadzenia transportu właśnie do Bolkowa.
Jan Górski twierdzi, że pierwsze poszukiwania skarbów na bolkowskim zamku prowadzili szabrownicy, dla których jedna lub więcej ciężarówek skór mogło być prawdziwym skarbem. Skór jednak nie znaleziono. Pan Jan opowiada, że dość szybko zorientował się, że nie o skóry tu chodzi. I chociaż nie wiedział, czego dokładnie należy szukać, był na zamku kilkadziesiąt razy. Zawsze z niemiecką dziewczyną i prawie zawsze głównie po to, by przeprowadzić prywatne śledztwo dotyczące tego, co ukryto na zamku. Kolejne dziewczyny potwierdzały jednak tylko to, co powiedziała pierwsza z nich. O transporcie, który nadszedł z Królewca, i dziwnym ładunku, którym były żółte płyty na jakiś domek lub płaty twardej skóry.
– Wielokrotnie prowokowałem dziewczyny do opowiadania o tym transporcie. Nie wiedziały one jednak nic więcej niż to, czego dowiedziałem się od pierwszej z nich. – Ponieważ nie ma możliwości, by te relacje były uzgodnione, trzeba je uznać za prawdziwe, przekonuje pan Jan, dodając, że on sam o tym, że może to być Bursztynowa Komnata, dowiedział się wiele lat później.
Spotkanie po latach
– Człowiek, którego spotkałem na szczecińskiej ulicy piętnaście lat po wojnie, miał dokładnie taką bliznę jak oficer, z którym spotkałem się w 1941 roku. Poznałem go zresztą nie tylko po bliźnie. On jednak dłuższy czas nie mógł mnie rozpoznać. Dopiero gdy opowiedziałem zdarzenie z lipca 1941 roku, skojarzył mnie z młodym chłopakiem, którego wtedy zabrał z domu. Prosił, bym nikomu nie mówił, skąd go znam. Opowiedział mi, jak potoczyły się jego wojenne losy po naszym rozstaniu w Puszczy Nalibockiej. Ożeniony z Polką, zamieszkał po wojnie w Polsce, tu miał rodzinę i tu pracował.
W tamtym czasie po raz pierwszy po wojnie można było bez paszportu pojechać do Niemiec. Mój znajomy w ramach rekompensaty za obiecane mu milczenie zabrał mnie na kilka dni do swoich przyjaciół w NRD, w Neubrandenburgu. Na dobre piwo i zakupy. Tam okazało się, że mamy wspólne wspomnienia z czasów wojny z przyjacielem mojego znajomego. Obaj byliśmy bowiem w Bolkowie. Niemiec – jako jeden z tych, którzy w listopadzie 1944 roku chronili transport przywieziony do Bolkowa. Ten człowiek już wtedy widział, że do Bolkowa przywieziono Bursztynową Komnatę. I niemal dokładnie potwierdził taki przebieg zdarzeń, jaki opisały Niemki.
Telefonogram do Berlina
Niemiec przy okazji jednego z kolejnych spotkań opowiedział o powrotnej drodze transportu z Bolkowa do Gdańska. Twierdził, że transport dotarł nad Bałtyk bez przeszkód i zatrzymał się na kilka godzin na gdańskim Długim Targu. Tu, jak wynika z relacji Niemca, z szoferki jednej z ciężarówek wysiadł cywil, o którym mówiono, że reprezentuje E. Kocha. Podobno był to Rode, o którym Niemiec z Neubrandenburga mówił – wielki muzealnik. Człowiek ten podszedł do wojskowego komendanta transportu i polecił mu nadać do Berlina telegram o dokonanym ukryciu Bursztynowej Komnaty w „B-SZ”, czyli w Bolkowie – Świnach. Jan Górski twierdzi, że wtedy właśnie, po wysłuchaniu opowiadania Niemca z Neubrandenburga, uzyskał pewność, że ukrywanym obiektem na pewno była Bursztynowa Komnata. Z tej samej relacji wynika, że niemiecka załoga transportu została rozproszona i skierowana na front. Człowiek, który to opowiadał, przeżył, jak twierdzi, tylko dzięki temu, że trafił na front zachodni.
Jan Górski twierdzi, że od momentu, w którym przekonał się, że w Bolkowie ukryto Bursztynową Komnatę, wielokrotnie informował o swojej wiedzy odpowiednie władze i media. Reakcje były różne. W 1993 roku był, jak twierdzi, w tej sprawie wzywany do ówczesną komendy policji w Jeleniej Górze. Podobno policjanci chcieli, by wskazał im miejsce, w którym ukryto bursztynowy skarb. – Nie mogłem im tego miejsca pokazać, bo sam go po prostu dokładnie nie znam – przekonuje Jan Górski. To wezwane było, jego zdaniem, efektem dość skomplikowanego obiegu informacji, którą przesłał władzom. Przez konserwatora zabytków i prokuraturę trafiły one do policji…
Marek Chromicz
Zdj. Fotopolska.eu
Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 14, 3.04.2001 r.
5 komentarzy
Tak, na pewno, a Złoty Pociąg w Wałbrzychu.
Przepraszam bardzo, ale te 76 lat to w jakim roku miał Pan Górski …?
w roku kalęndażowym
„Ale w czasie tej pożyczki, tuż obok golącego się oficera, eksplodował granat.”, „spędził w szpitalu prawie dwa miesiąca”, „wzywany do ówczesną komendy policji w Jeleniej Górze”. Aha. Brawo.
I tak się robi czytających w konia.
Bieżąca data, artykuł sprzed prawie ćwierć wieku i jazda na całego 🙂
Śmieszni jesteście.