Drodzy Państwo, mamy dla Państwa podarek! Oto opowieść wigilijna z „Nowin Jeleniogórskich: tygodnika ilustrowanego”, z numeru 52/53., który ukazał się 44 lat temu, w wydaniu z 24 grudnia 1980 – 6 stycznia 1981 roku. Jego autor, Marian Kozłowski, traktując swój tekst-opowiastkę jako gwiazdkowy upominek dla Czytelników – uważał jej wydrukowanie za prezent Redakcji dla siebie. Niniejszym powracamy do niego i darowujemy go Państwu, gdyż zawiera on tak cenne w okresie Świąt: rozmowy, pogodę ducha, nić porozumienia, uśmiech i… odrobinę nadziei. Życzymy Państwu miłej lektury!
Wigilia w barze mlecznym
O czternastej było jeszcze pusto. Iza miała dyżur w okienku od kuchni, a ja przy kasie. To sobie rozmawiamy tak przez całą salę, gdzie jest sens i logika bar dzisiaj trzymać otwarty aż do dwudziestej drugiej, jak człowiek porządny nie przyjdzie, a nieporządnych nie trzeba. Bo ktoś wierzący, dajmy na to, pości do samej kolacji. Kto nie wierzy, jego sprawa, ale mnie nikt nie powie, że on raz w roku sam sobie nie może tej bułki przekroić albo zagrzać sobie tego kubka mleka.
Mówię do niej Iza, my sobie tutaj możemy pogadać, a ludzie i tak przylezą, bo wiesz jacy są. I przyleźli faktycznie. Mnie ludzie zawsze wkurzają przez tę swoją bezmyślność. Pyta się taki, jak analfabeta, czy są naleśniki, jakby nie widział jadłospisu na widocznym miejscu albo czy by się jeszcze jedna porcja ruskich nie znalazła, jak mnie wołają z kuchni, żebym ruskie skreśliła. A szukaj pan, mówię po kieszeniach u mnie, a co znajdziesz za darmo możesz zjeść.
Najgorzej zimą. Jak nie krzykniesz, żeby drzwi zamknąć, to nie zamknie. Stoi te okulary zamglone przeciera, a potem zobaczy śnieg u siebie na kapocie i zaraz trzepie się i śmierdzi jak zmoczony pies.
Moja robota jest prosta. Powie ktoś “kopytka”, a ja “sześć pięćdziesiąt” i równocześnie wybijam na maszynie. Pieniądze przeliczę, dam kwitek, resztę i cześć. Co ja tu mogę podskoczyć, co zakombinować. W okienku nikomu kopytek nie dadzą, jak nie będzie miał sześć pięćdziesiąt na kwitku odbite.
Jest czas sobie o wszystkim pomyśleć przy takiej robocie. To czasem bębniąc szybko po tych klawiszach myślę, że jestem jakaś wielka pianistka i jak skończę to zaraz brawka polecą po sali. O, takie głupoty z nudów. Albo ludzi w kolejce sobie pooglądam i potem zgaduję, co który zamówi, ale nie ma prawa nic zgadnąć jak człowiek już trochę tego czasu porobi i ma to jakby powiedzieć spostrzegawcze oko. Myślę coraz częściej sobie, że szkoda rozgarniętej dziewczyny do całej tej roboty.
Ten facet: wpadł mi w oko już od drzwi, bo mu się okulary wcale nie zamgliły. Doszedł do kasy, to go pytam, która jest godzina, bo zegarek akurat dałam do naprawy. On się tak we mnie wpatruje, jakby coś nie rozumiał albo jakbym miała cyferblat na twarzy i mówi: “piętnasta pięćdziesiąt, ale może późnić trzy minuty”. Panie, mówię już zła, żartów się panu zachciewa, a mnie na czasie zależy i ludzie czekają. Następny w kolejce był jakiś normalniejszy, bo zaraz do mnie rękę z zegarkiem wyciągnął i głośno powiedział, że za dziesięć czwarta.
Obsłużyłam jeszcze parę osób i mówię: Przepraszam, za chwileczkę wracam. Tak już miałam sobie ustalone z rana, że koło czwartej wyjdę zobaczyć pierwszą gwiazdkę. Ma człowiek prawo raz w roku mieć taką potrzebę i ma prawo zawsze za potrzebą wyjść. Tak się myślało, ale się usrało. Na ulicy śnieg sypał, że nieba nie widać ani kawalątka. Nagle słyszę jakiś głos za sobą, aż się przestraszyłam:
“Jest już pierwsza gwiazdka, chociaż jej nie widać”.
Odwracam się, patrzę stoi ten figlarz bez zegarka i mówi: Proszę przyjąć moje najlepsze życzenia”. Nawzajem, odpowiadam, a pan coś za jeden? Na imię mam Karol, a mówią na mnie „Karl Cajs”. Dominika. “Ładne imię”. Takie sobie, już go się nie wstydzę, muszę wracać do kasy…, ale chcę pana spytać coś przez ciekawość, dlaczego te pańskie szkła no… jak powiedzieć. „Stary sposób. Nasmarowałem je lekko mydłem”.
Tak powiedział a ja weszłam jeszcze do kuchni i złożyłam Izie życzenia “najlepszego”. Była jakaś zapłakana i śmierdziała wódką. Wyjęła napoczętą połówkę spomiędzy talerzy, nalała po trochę w dwa szczerbate kubki i do mnie: “Napijmy się razem, wiesz ja od tego jak najdalej, ale taki dzień”. Co mam nie wiedzieć, nie jestem dzisiejsza, oby nam się Iza, oby nam się…
Czułam jak mnie ta wódka od środka rozbiera, tak cieplutko, drętwo, co gadać, jak wódka. Za kasą siadłam i słucham z kolejki tych wrednych pogaduszek, co to ja se myślę, ile niby można. A ja się na to wszystko tylko tak ładnie uśmiecham, bo myślę sobie: ludzie, mam was w dupie. Rach-ciach i się przerzedziło. Tej parę bułek, bo tam do czegoś brakuje, temu kubek gorącego przed dalszą podróżą. Wesołych, wesołych, wzajemnie, ecie-pecie i trochę spokoju.
Jak człowiek tak sobie siedzi przy tej kasie, to czasem się nasłucha lepiej niż przez radio. A co? Uszu przecież nie będę zamykać, za kapuchę nie robię to i jaki wstyd. Więc siedzi dwu takich pod samymi drzwiami i posuwają o jakimś Piłsudskim. Ja się nie rozumiem na polityce, ale taka ciemna to znowu nie jestem, żeby nie skapować, że ten Piłsudski to nie ten. Mówili, że jak tu siedzą, tak ich nie ma, że w domach będą u siebie za jakie dwie godziny i potem przez całe święta, a równocześnie Odrą na barce płyną, żeby dopłynąć po świętach i dopłyną, bo barkę za nich prowadzi Piłsudski, bo dostał parę „elów” i mu nie zależy.
I pyta się z nich jeden tego drugiego, jak się ten Piłsudski naprawdę nazywa, bo kogo spytać nikt nie wie, podobno nawet swój dowód wyrzucił. Dowód rzecz jasna musiał, kiedyś mieć, a kapitańskie papiery? Na to ten drugi, że co się przejmować papierami, kto teraz na rzece papiery będzie sprawdzał, grunt, że Piłsudski fachura jest nieprzeciętny, szlak cały zna na pamięć, jak kto inny skórę swojej baby. A on, ten pierwszy znów się pyta, swojej baby nie ma? Miał, ale go rzuciła i przez to jest prawdopodobnie teraz taki trochę pieprznięty.
Tak sobie pogadując wyszli, to mówię do tego Cajsa, który też podsłuchiwał, że mają ludzie przygody. Jak on się uśmiechnął, już wiem co to znaczy, chłop po takim uśmieszku mówi: Lepsze powiem i wcale nie byłam przeciwna posłuchać. Ale on nic i już się nawet nie uśmiecha. Znam takich, co im mówić szkoda i wiem, jak chłopu najbardziej dokuczyć. Pan nic nie mówi, zagaduję, bo pewnie panu zazdrość, a tak pomyśleć, to nie ma czego.
No nie ma, on mi na to, paskuda będą mieli chłopcy święta tak cały czas kombinować czy bardziej ten Piłsudski wariat, czy bardziej fachura. Nie będą mogli doczekać tej chwili, żeby lecieć jak z pypciem w umówione miejsce. I co tam się okaże? Albo że trzeba będzie odsiedzieć za wariata, albo że niepotrzebnie przefrasowali te święta. Myślę święta prawda, tylko nic nie mówię, żeby se nie myślał. Najgorsze są te mądrale, raz rację mu przyznasz, a potem bez kija nie przystąp.
Coś jednak powiedzieć trzeba, no nie? Miałam pomysł taki, żeby włączyć radio. Posłuchamy sobie trochę panie Cajs, może tam będzie coś ciekawego. Ciekawe było tak sobie. Kolędy jak kolędy, prawdę mówiąc wolę pośpiewać niż słuchać, a przez radio dają takie zwydziwiane, że mi się cała melodia gdzieś gubi. Jakby na głos przy tym pociągnął swoje, to by się nawet przebił bez zgrzytu. Tak to, na moje ucho jest nawet pomyślane, ale nie będę zawodzić przy ludziach w barze. Z drugiej strony radio jest dobre na co innego przez to, że robi te trochę hałasu i można wtedy z kimś porozmawiać tak, żeby ktoś z boku nie słyszał zaraz wszystkiego.
Miałam chęć trochę z tym Cajsem pożartować, ale akurat nowego gościa przyniosło. Zapruty w drebiezgi, utytłany, obszarpany i choinkę za sobą wlecze taką jak sam, tyle że trzeźwą. Na nogach się kiwa i blebbleble, dla dzieci daj pani co słodkiego pod ch…chchoinkę”. A ja zaraz: Tu się nie daje, tu się sprzedaje. Wyciągnął garść drobniaków, potem szuka, szuka i znalazł jeszcze złotówkę. Dałam mu za to cukierków i ciastek kruchych, zapakowałam w torebkę, ale widzę do domu nie doniesie, bo już po podłodze cukierkami sieje.
Na to Iza z kuchni wyskoczyła, cukierki z podłogi zbiera, a na tego gościa najeżdża, jakby swojego zobaczyła chłopa, że jemu nie wstyd dzieciom taką przykrość robić. Gdzie mieszka? Tłumaczy jak ma do domu dojechać, bo to gdzieś nawet nie daleko od niej, a potem ludzi zaczyna prosić na sali, żeby ktoś tego gościa do domu zaprowadził. Myślałam, że się pod ziemię zapadnę z tego całego obciachu i tak sama siebie zapytuję w myśli czy ta Iza też już pijana, czy wstydu nie ma w ogóle. Biorę ją na bok: Iza jedź do domu i tam już bądź, ja sobie dam radę, widzisz, że nie ma specjalnego ruchu. Chcesz to tego gościa podprowadź po drodze, ale czasu nie trać, bo nie ma dla kogo.
Poszli. Cajs siedzi blisko kasy, nic się nie odzywa i cała moja złość wtedy spadla na niego, że z tym pijakiem nie poszedł, kobietę puścił samą, choć taki niby uważający. Na to on zaczyna tłumaczyć jak dziecku, że nie mógł pójść, bo wtedy “ta pani koleżanka” nie miała by powodu, a przecież widział, że do domu chce, że w domu u niej pewnie też dzieci małe i chłop trunkowy, prawda? Choćby prawda, odpowiadam, nie pański to interes. Najłatwiej głowę w piasek i za świętego robić. Wtedy się trochę wnerwił, że niby jak chcę wiedzieć, to razem z tym gościem idąc, na wódkę by dalej poszli gdzieś, bo on wcale nie ma tego przekonania, że facet z choinką faktycznie był potrzebny w domu.
Ach tak! Ja na to, nigdy bym się po panu nie spodziewała.
Bo człowiek się jeszcze wielu rzeczy nie spodziewa, chociaż już widział niejedno. Zrobiłam wielkie oczy, jak zaraz po tej rozmowie jeden taki młody, blady, na mnie naskoczył, żebym zaraz wyłączyła radio, albo przestawiła na inną stację, bo słuchać tego nie może. To pytam grzecznie, czy to ja go tutaj zapraszałam, czy też może jego radio prywatne włączyłam przez pomyłkę, bo jeśli się nie mylę to jest służbowe radio dla wszystkich. Wtedy ten Cajs znowu swoje trzy grosze, że może dla wszystkich, ale teraz tylko ten pan słuchał i mu dokuczyło.
Na złość puściłam na cały regulator. Akurat się skończyła rzewna gadka-szmatka i poszła kolęda po barze, jak po za ciasnym kościele. Cajs z tym młodym-bladym gadał o czymś w kącie. Później tamten wstał, popatrzył na zegarek, doskoczył do mnie, “przepraszam za przykry incydent”, “wesołych świąt” powiedział. Wesołych, odpowiadam i przyciszam radio. Wszyscy nie możemy pszę pana zwariować. Ukłonił się jeszcze i szybciutko wyszedł.
Pytałam się potem tego Cajsa, jak namówił tego chłoptasia na powrót do mamusi. Powiedział, że nic trudnego, bo jeśli pamiętam Chrystus narodził się wtedy, gdy wszyscy przez cesarza mieli nakazane wracać do swoich rodzinnych miejsc, tak i teraz każdy stara się robić to samo w ten jeden dzień w roku, ale nie każdy ma taką możliwość. Przez to nieraz go ciągnie do baru mlecznego, bo mleko tu dają, budyń i kakao, a to się może tak samo skojarzyć.
Coś pan mi tutaj, mówię, trochę szkli, jakbyś pan należał do tych tam “jchowów”. Ale mów pan dalej, czas szybciej schodzi, kiedy się rozmawia. Skąd pan wie bez zegarka, która jest godzina? Ano, mówi, wystarczy zobaczyć gdzieś raz na dobę, potem tylko doliczać, odliczać, obserwować ludzi, wszyscy przecież czekamy na te same godziny, każdy z nas zegar nosi w środku w sobie…
Z wahadłem lub bez wahadła wtedy podpowiadam, panie znam takie żarty, nie pan pierwszy mnie tutaj podrywa. Niech: pan wymyśli coś ciekawszego a ja tymczasem sprawdzę telefon, czy działa. Rozumie pan, na wypadek pożaru, bójki, nie wiem czego tam jeszcze…
Powiedział, że rozumie i wie, a tak na mnie spojrzał przy tym, jakby rzeczywiście coś wiedział. Ten gość, tam pod filarem, mówię, żeby nie było przerwy w rozmowie, też przyszedł do baru a nie wziął kakao, budyniu, ani mleka, tylko herbatę i też jej nie pije. Co pan na to powie panie jasnowidzu?
Znów popatrzył i spytał, czy rzeczywiście chcę o tym posłuchać. A co mi szkodzi i jaka różnica. Jak jest teraz w barze osób kilkanaście o każdej możemy sobie po kolei.
Zaczął o gościu mówić coś w tym sensie, że był on już dzisiaj na rodzinnej wieczerzy, przy stole siedział, łamał się opłatkiem, a myślał jak tu cichcem dojść do telefonu. Ktoś go w tym wykapował przy tym samym stole i taka się zrobiła ę-ą pogrywanka, że trudno być mądrym na czym to stanęło. Może gość przez cały wieczór nie dał rady znaleźć dobrego momentu, może się dorwał w końcu, a numer jak na złość nie odpowiadał, a może musiał słuchawkę rzucić pośrodku rozmowy i wstawiać farmazony dla mydlenia oczu? Teraz chce zgubić swego moralnego kaca, ale kto ucieknie od swoich nieproszonych myśli? “Opowiadać dalej, pani Dominiko?”.
Są tacy faceci, pomyślałam sobie, że człowiek nie może przy nich się uśmiechnąć, bo zaraz ma zęby wszystkie przeliczone. A przy mnie nikt nie będzie pchać się w cudze sprawy z tymi swoimi brudnymi łapami, Powiedziałam: Panie Cajs, czy jak tam panu naprawdę, mam jedną prośbę, niech się pan nie gniewa. Starczyło tyle, zaraz rzecz wyczuł i wyszedł bez słowa.
Wracałam do domu po dwudziestej drugiej. I taka jakaś byłam zadowolona, jak po faktycznie udanej Wigilii. Śmiać mi się chciało, że tak sama siebie zrobiłam na szaro, ale co poradzić, w końcu jest jak jest. Wiem, że on się przez to na mnie nie pogniewał, bo przecież na mnie gniewać się nie można, jak ktoś mnie faktycznie do końca wyczuwa. On mi to kiedyś sam jeszcze powie. Nie będę go szukać, bo jak, ale jest we mnie taka powiedzmy nadzieja…
MARIAN KOZŁOWSKI
Ps. Autor traktując tę opowiastkę jako gwiazdkowy upominek dla Czytelników uważa jej wydrukowanie za prezent Redakcji dla siebie.
Tekst “Wigilia w barze mlecznym” autorstwa Mariana Kozłowskiego, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 24 grudnia 1980 roku, w numerze 52/53., na stronie 11.
© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.