Andrzej Mateusiak – wiceprezes oddziału PTTK Sudety Zachodnie w Jeleniej Górze. Mieszka w Kowarach. Pasjonat historii regionu jeleniogórskiego. Czechofil. pracował jako organizator dyskotek, prezenter muzyczny, kontroler techniczny, komandor spływu kajakowego. Zamiłowany turysta, świetny znakarz szlaków turystycznych.
– Ludzie kojarzą Cię z Karkonoszami i Kotliną Jeleniogórską, a jesteś z Lubomierza. Jak to się stało, że twe źródła są w tym cudownym miasteczku?
– Lubomierz mnie ukształtował, tam wszystko w moim życiu odbywało się po raz pierwszy. Ale urodziłem się w Lądku-Zdroju. W latach pięćdziesiątych krótko mieszkałem w Kowarach i dopiero pod koniec tej dekady znalazłem się w Lubomierzu. Zawdzięczam to pracy mojego ojca w górnictwie. Żartowaliśmy nawet kiedyś, że mój ojciec wykończył trzy kopalnie uranu, bo skończył się uran w Stroniu Śl. koło Lądka-Zdroju, gdzie się urodziłem, potem w Kowarach, ale nadal funkcjonowała kopalnia w Radoniowie koło Lubomierza. Tam dostaliśmy mieszkanie. Ale w Radoniowie kopalnia też została zamknięta. Później ojciec pracował jeszcze w kopalni Konrad w Iwinach. Z tej pracy przeszedł na emeryturę. Ta kopalnia też się skończyła.
– Jak wyglądało twoje życie w Lubomierzu? Był taki, jak na filmach?
– Miałem fajnych nauczycieli w podstawówce – warto wspomnieć polonistkę Annę Dygdałowicz i doskonałego nauczyciela matematyki Stanisława Korzenia. Lubomierz był taki, jak na filmach. Brałem udział jako statysta – razem z uczniami naszej szkoły – w scenie do „Samych swoich”. Nie weszła do filmu, ale pamiętam kilka scen, gdy były nagrywane, między innymi targ, przyjazd Pawlaka do apteki po aspirynę. Lubomierz bez retuszu tak rzeczywiście wtedy wyglądał.
– W szkole średniej uczyłeś się w Jeleniej Górze, ale w Lubomierzu zasłynąłeś jako organizator dyskotek.
– Uczyłem się w jeleniogórskim Technikum Mechanicznym. Miałem dwóch starszych braci, z których jeden grał w amatorskich zespołach muzycznych. W naszym domu muzyka była więc obecna cały czas. Brała się z radioodbiornika „Pionier” oraz z rozgłośni: Radia Luxembourg i Wolnej Europy. Muzyczne zainteresowania wtedy górowały u mnie nad krajoznawczymi. Dzięki Zbyszkowi Dygdałowiczowi, który został kierownikiem klubu Postulat w Lubomierzu, zaczęły być organizowane dyskoteki. To był rok 1973.
– Miałeś pewnie spodnie dzwony i długie włosy. Taka moda wtedy panowała.
– Chodziło się w dzwonach, nosiło się dużą czuprynę. Muzyka zdominowała moje życie do tego stopnia, że miałem zająć się zawodowym prowadzeniem dyskotek. Zdobyłem nawet uprawnienia państwowe Ministerstwa Kultury i Sztuki.
– Opowiedz o tych dyskotekach. To świat, którego już nie ma, warto go przypomnieć.
– Pierwsze były naprawdę kultowe. Mieliśmy problemy do rozwiązana. Po pierwsze: na czymś trzeba grać. Zaczynaliśmy od płyt, ale nie mieliśmy ich wiele. Repertuar był ubogi, więc musieliśmy wspomagać się taśmami. Królował wtedy magnetofon „Grundig”, a na licencji firmy Grundig – ZK-120T. Potem pojawiły się taśmy kasetowe, bardziej poręczne. W latach 80. poprawił się dostęp do płyt, więc robiłem dyskoteki na płytach. Początkowo nie mieliśmy wzmacniacza, ale mieliśmy szafę grającą. Miałem jednak dwóch kolegów interesujących się elektroniką, Marka i Leszka, którzy, odkręcając tylną ścianę szafy, odkryli doskonałe głośniki i wzmacniacz. Wymontowaliśmy płytę z głośnikami oraz wzmacniacz i na tym graliśmy. Reflektory pochodziły z samochodu żuk, z Państwowego Ośrodka Maszynowego w Lubomierzu, w którym wykonywano remonty kapitalne żuków. Na pierwszej dyskotece oświetlenie zaczęło nam się palić, bo żarówki były niskonapięciowe i transformatory do nich nie pasowały. Przewody zaczęły płonąć, ale publika nie wiedziała, o co chodzi. Pojawiły się dymy, ludzie myśleli, że tak miało być…
– Do kiedy pracowałeś jako prowadzący dyskoteki?
– Moja kariera dyskotekowa zakończyła się w połowie lat 80. Przez trzy lata byłem prezenterem zawodowym w kawiarni w Szklarskiej Porębie. Z wielu względów coraz mniej mi się ta praca podobała. Byłem niepalący, a wtedy jeszcze w lokalach się paliło. Pojawiał się alkohol i inne pokusy, a najgorsze było to, że nie mogłem grać muzyki, na której się wychowałem i którą grałem w klubach wcześniej: czarnej. W Szklarskiej Porębie w dyskotece musiałem grać muzykę komercyjną, sześć razy w tygodniu. Tylko poniedziałki miałem wolne. Codziennie było pełno ludzi. Była to mordęga. Długo opierałem się przed graniem Modern Talking. Mówiłem: „Nie mam tej płyty”. Następnego dnia przychodzi panienka: „Proszę, oto singiel Modern Talking. Prezent dla pana.” Musiałem grać…
– No i gdzie uciekłeś od Modern Talking?
– Życie nie znosi próżni. Ożeniłem się, poszedłem do pracy w PTTK. Wcześniej krótko pracowałem w zakładzie zamkniętym na zmiany: osiem godzin, chodząc po fabryce jako kontrola techniczna. To nie było życie dla mnie. Byłem stworzony do pracy luźnej, bez liczenia godzin, w ruchu, różnorodnej. W PTTK przeszedłem przez wszystkie stanowiska: od magazyniera, przez zaopatrzeniowca, działy eksploatacji, techniczny… Poznałem wszystkie schroniska w Sudetach. Dopiero wtedy pojawiła się turystyka.
– Czyli przeszedłeś drogę od magazyniera do szefa, jak w dobrej korporacji, dbającej o ścieżki karier?
– Tak. Jest taka anegdota: radio Wolna Europa i Głos Ameryki mówiły o wszystkim, ale nigdy o PTTK. Dlaczego? Bo nie mogły rozpoznać struktury organizacyjnej PTTK. Udzielałem się w pionach gospodarczym i programowym.
– PTTK było w latach 80. potężną firmą. Te wszystkie rajdy dla tysięcy ludzi, wycieczki…
– Jeszcze większą potęgą byliśmy w latach 60. i 70. Niemal w każdym państwowym zakładzie pracy było koło PTTK. Mieliśmy praktycznie monopol na turystykę zakładową i społeczną. Były pieniądze, transport, działacze. Ci, którzy nie widzieli się w prorządowych organizacjach, a chcieli robić coś dla innych, trafiali do PTTK. Ograniczenia stanu wojennego utrudniły bardzo naszą działalność. Po zniesieniu stanu wojennego organizacja nie wróciła już do stanu poprzedniego.
– Potem był rok 1989 i kolejna rewolucja dla PTTK.
– Uwolnienie i pełna demokracja. Dla PTTK oznaczało to zmniejszenie frekwencji. Otworzyły się granice, pojawiły się możliwości wyjazdów, ale też zakładania nowych organizacji. Co teraz widzimy w górach? Często spotykam grupy młodych ludzi na szlakach, świetnie wyekwipowanych. Nigdzie nie należą. Są grupą znajomych, od 5 do 10 osób. Nie chcą nigdzie należeć, mieć żadnego bata nad sobą, poradnictwa. To jest pozytywne.
– Pełna wolność. Co to oznacza dla PTTK?
– Młodzież nie garnie się do nas, ale przybywa seniorów. Jak tak dalej pójdzie, za kilka-kilkanaście lat staniemy się towarzystwem seniorskim. Ubolewamy nad tym, ale takie jest życie.
– Ale z drugiej strony to dobrze, że seniorzy stają się aktywni. Kiedyś siedzieli głównie w domu.
– Zarażają swoją pasją do wędrowania. Prym wiedzie – organizowana od ponad 50 lat – nasza impreza Rajd na Raty.
– PTTK to także szlaki. Widać na nich ducha czasów. Lata 80. – wiele terenów zamkniętych, bo wiadomo: stan wojenny i komuna. Potem pełne otwarcie, a teraz znowu zmiany, z powodu ochrony środowiska i prywatyzacji ziemi. Jak sobie z tym radzicie?
– To temat dość nowy. Życzenia prywatnych właścicieli, aby szlaki nie przebiegały przez ich teren są całkowicie naturalne. Nie staramy się z tym walczyć czy przekonywać ich do zmiany decyzji. Jadę w takich sytuacjach na miejsce i szukam obejścia, a potem uzgadniamy je z nadleśnictwami.
– Co zrobić, by na szlakach było czysto?
– Zawsze byłem przeciwnikiem koszy na śmieci na szlakach, bo to prowokuje do śmiecenia.Pusta butelka waży przecież mniej niż pełna, a miejsce w plecaku jest. Łatwiej ją znieść na dół. To znacznie lepsze niż zostawienie w schronisku, gdzie są tony śmieci przynoszonych z dołu.
– Dlaczego PTTK nie organizuje już od lat tak świetnej imprezy, jaką był Międzynarodowy Spływ Kajakowy na Bobrze?
– Spływ zaczął się dzięki Andrzejowi Strycharczykowi, naszemu prezesowi, który, niestety, zginął w wypadku samochodowym w 1997 r. Przyjechał tu ze Szczecina na studia, już jako ukształtowany kajakarz. Był doskonałym organizatorem, wiele się od niego nauczyłem. Spływ odbywał się do 2006. Był kosztowny, z powodu konieczności zapewnienia transportu, karetek. W apogeum startowało 600–700 osób, a potem 120-130. Ostatnie edycje miały wsparcie Unii Europejskiej. Dzięki temu uczestnicy nie musieli wnosić wysokiego wpisowego. Niestety, zmienił się program pomocowy i zasady rozliczania. Ten nowy program nazywał się Interreg 3A i był gwoździem do trumny spływu. Był jak podawanie cukierka z pieprzem. Pieniądze miały być, ale z opóźnieniami, do tego stopnia, że trzy dni przed imprezą nie miałem umowy na nie. Dofinansowanie ostatecznie otrzymaliśmy, lecz rozliczenie było kolosalne, nie do zaakceptowania przez nas. Spływ odbył się w maju, a my pierwsze drobne pieniądze dostaliśmy dopiero w grudniu! Nie bylibyśmy w stanie dostać pieniędzy na spływ w 2007. Wypadliśmy z grafika, impreza umarła śmiercią naturalną.
– Czujesz się już kowarzaninem. Może na koniec jakaś lokalna anegdota?
– Prawo mili i zagrożenie, jakie Kowary stanowiły dla Jeleniej Góry. Prawem mili w XVI wieku zarządzano tak, że produkty wytwarzane w Kowarach nie mogły by sprzedawane bez udziału Jeleniej Góry. Tak więc Jelenia Góra przyczyniła się do tego, że przyhamowany został rozwój Kowar. Kto wie, czy gdybyśmy nie byli dalej od Jeleniej Góry, miasto by nie rozkwitło.
– Dziękuję za rozmowę
Leszek Kosiorowski
1 Komentarz
jak dla mnie to cale pttk moze zniknac, lesne dziadki jak pzpn… przeciez glowny szlak sudecki to jest szlak ktory omija WSZYSTKO