I zabrzmi dzwon Josefa
We Lhocie koło Trutnova są dwie kapliczki: jedna zabytkowa, wyremontowana za europejskie dotacje, jest atrakcją dla przejeżdżających rowerzystów. Druga, architektonicznie (na oko) również mogłaby być zabytkiem. Ale nie jest i nie stoi przy drodze, w ogóle nie prowadzi do niej żadna droga. Można ją zobaczyć jedynie idąc lub jadąc szutrową drogą do lasu. To własność prywatna, na prywatnej ziemi – kapliczka, miejsce spotkań ze zmarłymi, również przyszły grób Josefa Čepelki – właściciela domu, łąk, pastwisk i zwierząt.
Pan Josef ma 57 lat, smukłą budowę ciała, kędzierzawe włosy, lekkie zmarszczki uśmiechu przy oczach, niebo w samych oczach, jest dziarski i absolutnie pełen życia. Tym niemniej pan Josef od kilku lat jest kompletnie przygotowany na swoją śmierć. Jak twierdzi skromnie, by najbliżsi nie mieli z tym problemu. Kamieniarz zrobił nawet stosowną płytę granitową z datą urodzin.
Owce i papużki
Pan Josef, prażanin z urodzenia, od dawna marzył o własnym majątku ziemskim ze zwierzętami. Marzenie się ziściło – wiele lat temu kupił od gminy upadłe gospodarstwo. Teraz razem z żoną Šarką pracuje od rana do wieczora przy zwierzętach i swoich hektarach. Gospodarstwo w liczbach: osiem koni, jeden osioł, dwie krowy, trzy owce i jeden baran, jeden kozioł, dwa żółwie, trzy koty, dwa psy, dwie świnie, jeden bażant, 10 kur i 15 papużek, do tego 11 hektarów łąk i pastwisk, traktor i kosiarki – oczywiście. Pracy ogrom, pieniędzy z tego tyle, że wystarczy na utrzymanie, żadne kokosy. Były próby prowadzenia agroturystyki, ale nie powiodły się. Jest mini szkółka jeździecka dla zainteresowanych oraz jajka i mleko (ale jakie! W dwulitrowej butelce osadza się kilkucentymetrowa warstwa gęstej śmietany), tańsze, niż w sklepie.
Kamień z lasu
Čepelka spędził dzieciństwo w południowych Czechach, niedaleko miasta Písek, w sąsiedztwie wielkiego gospodarstwa z końmi i krowami, gdzie nieopodal stała kapliczka. Taki mini kościółek, w dziecięcych wyobrażeniach, był niejako przypisany do wielkiego gospodarstwa. Wymarzył i wymyślił sobie zatem, że również przy jego gospodarstwie będzie stała kapliczka – najlepsze miejsce na prochy swoich bliskich, najlepsze miejsce także na własną urnę. Gospodarz przyspieszył realizację, gdy jego rodzice, prażanie, zamierzali przenieść urny swoich przodków w inne, stosowne miejsce. Jakkolwiek dla nas Polaków to brzmi, nie chcieli dłużej utrzymywać grobu w stolicy. Likwidacja grobu, jakkolwiek to brzmi, była zaplanowana. Wówczas hasło skierowane do syna brzmiało: Teraz ty się o to zatroszczysz.
Pan Čepelka prowadzi do kapliczki. Do wnętrza wiodą schody z piaskowca, to osobna historia. Gospodarz znalazł obrobiony kamień w… lesie. Poczytał, posłuchał i jest przekonany, że to dzieło przedwojennych kamieniarzy sudeckich; obrabiali kamień latem, bezpośrednio na miejscu, w niedostępnych zakątkach, na przykład na Čížkovych kamenech, zatem dość wysoko, w lesie. W zimie, gdy napadało mnóstwo śniegu, jakimś sposobem było im łatwiej ściągnąć (zapewne przy pomocy koni) obrobiony materiał. W istocie budowa kosztowała niewiele, przyznaje pan Josef, praca własna i synów: Josefa, Honzy i Pavla. Niemal wszystkie materiały pochodzą z odzysku. Drzwi do kapliczki miały trafić na śmietnik, prowadziły niegdyś na strych w jakimś starym domu. Wewnątrz jest artystyczny akcent sakralny – odrestaurowana po amatorsku rzeźba Świętej Rodziny, ocalona przed spaleniem. Maria i Józef z Dzieciątkiem byli kiedyś pobożnym akcentem u szczytu jakiegoś domu (do dziś w Czechach można czasem zobaczyć niewielkie wnęki u szczytów domów, najczęściej już są puste, ale czasem stoi tam święta figurka, za szkłem). Pozwolenie na budowę nie było potrzebne (mały metraż), projekt gospodarz wykonał osobiście.
Fotografie w niewielkim albumie dokumentują postęp prac: szalunki, murowanie, pokrywanie dachu, tynkowanie. Pomagają synowie. Na szczycie jest niewielka dzwonnica, a w niej dzwon odlany o wiele wcześniej, bo w 1998 roku. Miał zawisnąć przy wejściu do gospodarstwa, jednak w kapliczce znalazł nowe, godniejsze miejsce. Wyposażeniem zajęła się mama Josefa pani Alena Čepelková. To jej pomysłem było ustawienie dwóch dzbanów z palmami przy wejściu. W albumie udokumentowano również uroczyste poświęcenie budowli. Zgodnie z życzeniem pani Čepelkovej patronem kaplicy jest Święty Józef. Poświęcenia dokonał katolicki ksiądz z Trutnova Adrian Sédlak – 17. 08. 2013 roku. Wszyscy mężczyźni, między innymi pan Josef i synowie, wystąpił w białych koszulach. „Rodzaj ludzki powinien zachowywać się tak, aby się za siebie nie musiał wstydzić” – to jeden z cytatów z albumu.
– Mój ojciec był niewierzący. Podobnie jednak, jak mama, wspierał nas przy budowie. Doczekał zakończenia prac i poświęcenia. Teraz jego prochy są już w środku, mamy również – mówi pan Čepelka.
Wewnątrz kapliczki jest bryła w kształcie klasycznego grobu z białego kamienia. Na tablicy „nagrobnej” jest kilka nazwisk, już nie ma miejsca na więcej. Na ścianie obok wisi, wspomniana już, tablica z nazwiskiem gospodarza. Grób jest pusty. Urny stoją rzędem w szafce obok, przypominającą bieliźniarkę.
W zgodzie z przyrodą
– Ludzie mają dziś do śmierci i do pochówków w ogóle, jakby to określić, specjalne podejście. Często nawet nie chcą pożegnać się ze zmarłymi. Nie przywiązują wagi do grobów swoich bliskich, zapominają o własnej śmierci. Moja siostra na przykład, uznając, że to wszystko jedno, co się stanie z jej ciałem po śmierci, zażyczyła sobie, by jej prochy po prostu rozrzucić. Teraz, kiedy mamy rodzinny grób, chyba już nie jest jej tak zupełnie wszystko jedno. Możliwe, że trzeba dojrzeć do tej myśli. Ja dojrzałem. Weźmy pod uwagę, że za dawnych czasów mężczyźni w moim wieku uważani byli za starców i tak też się czuli. Pracowałem kiedyś jako dekarz, głównie z eternitem. Wielu moich kolegów dekarzy już nie ma wśród żywych. Zatem, w sumie, to cud, że jeszcze żyję. Jestem przygotowany na to, że w nocy się położę, a rano już nie obudzę. Śmierć jest częścią życia, przynależy do natury. Wystarczy popatrzeć na zwierzęta. Ileż to razy próbowaliśmy ratować małą owieczkę, której matka nie chciała wykarmić? Nauczyliśmy się, że ona – matka wiedziała, ile może wykarmić jagniątek, inne chciała zabić i nie jeden raz zabiła. Dla ludzi to niezwykle surowe i okrutne zachowanie, ale tak to jest, naturalne, w istocie miłosierne, bo jagniątko i tak by nie przeżyło. Przestaliśmy się wtrącać. Z innej strony: uświadomiłem sobie, ze śmierć jest częścią przyrody, a to oznacza, że nie należy jej się bać – opowiada pan Josef.
Skansen na wsi
Gospodarz zdaje sobie sprawę, że okoliczni mieszkańcy (przynajmniej niektórzy) uznają go za dziwaka. Twierdzi, że opinia innych w tej sprawie go nie interesuje. – Wiem, ja ogólnie jestem odbierany jak jakiś skansen z całym swoim gospodarstwem. Jako dinozaur, gatunek na wymarciu. Smutne to dla mnie, bo wiem, że jestem ostatnim gospodarzem z rodziny. Żaden z synów nie zamierza kontynuować mojej pracy. Już to zapowiedzieli. Uważam jednak, że należy coś po sobie na ziemi zostawić na ziemi, a nie zniszczone domy i pola w ugorze. Przeciwnie, należy coś zbudować.
Pana Josefa uczono niegdyś, że idąc do lasu należy być cicho i obserwować – rośliny i zwierzęta, bo każdemu stworzeniu należy się szacunek. Na co dzień spotyka jednak zachowanie zupełnie odwrotne do przyjętych przez siebie zasad i wymienia nieszczęścia jakie spadły na okoliczne lasy: rowerzyści (trailowcy), miłośnicy jeepów i quadów oraz motokrossowcy, którzy bez skrępowania wyją maszynami w lesie.
Čepelka chętnie przyjmuje do swojego „skansenu” przedszkolaki. Kiedyś częściej, teraz raz w miesiącu. Ma karkołomny plan, aby poprzez dzieci, które pokochają zwierzęta, dotrzeć ze swoim przesłaniem do ich rodziców, aby wrócili do natury.
Wierzący po swojemu
Jest poświęcona kaplica, jest krzyż… Pan Josef jest wierzącym katolikiem. W ateistycznym kraju, gdzie w statystykach jedynie co piąty Czech deklaruje wiarę, religijna postawa jest rzadkością. Czy jest praktykujący? – Jestem wierzący, ale po swojemu. By wyznawać wiarę, nie potrzebuję wielkich kościołów, ani towarzystwa do modlitwy. Potrzebuję jedynie spokoju, a do tego wystarczy mi moja kapliczka. Josef Čepelka codziennie tu zachodzi, aby porozmawiać z bliskimi zmarłymi, aby się pomodlić, także z prozaicznych powodów: by wywietrzyć lub posprzątać, bo miejsce upodobały sobie ptaki, a wcześniej owce.
Marlena Kovařík
Archiwum Nowin Jeleniogóskich październik 2016