Pochodzące jeszcze z lat wojny, dość szczegółowe informacje o tym obiekcie zachowały się do dzisiaj. Jest to stara kopalnia anhydrytu i gipsu. Wydobywany w niej surowiec już od niemal stu lat służy do wyrobu kwasu siarkowego. Zaś wybierany tu gips przeznaczano na potrzeby niemieckich fabryk chemicznych. Tak było już przed pierwszą wojną światową, a niezakłócone wydobycie trwało aż do lata 1944 roku. Wtedy to kopalnia gipsu i anhydrytu, dziś dobrze znana jako „Nowy Ląd”, została niemal w całości przeznaczona na cele wojskowe. Bardzo obszerne, odwodnione i łatwo dostępne wyrobiska kopalni zamieniono na podziemną fabrykę ukrytą pod kryptonimem Weissfisch – A5-00427.
Zakład ten, produkujący m.in. najwyższej klasy silniczki elektryczne dla marynarki i lotnictwa oraz oprzyrządowanie dla systemów radarowych, uruchomiono 27 lipca 1944 roku. Podobno i podjęto produkcje pierwszych czujników podczerwieni. W szczytowym okresie zatrudniono tu około 300 osób, na ogół wysokiej klasy specjalistów. Wraz z nimi pracowała tam spora grupa ludzi zmuszonych do niewolniczej pracy. Produkcję anhydrytu, korzystając z niemieckich doświadczeń, wznowiono niemal bezpośrednio po wojnie, natomiast głębinowe wydobycie gipsu podjęto dopiero w 1945 roku. Ale już cztery lata później zaczęto wydobywać gips sposobem odkrywkowym, co doprowadziło do zapomnienia części kopalnianych wyrobisk i korytarzy. Wielu starszych górników twierdzi, że w całej kopalni i tak nigdy nie odkryto wszystkich dawnych wyrobisk. W kopalnianych podziemiach do dziś zachowały się ślady planowo niegdyś przeprowadzanych zawałów, które mogą być jedynie śladami po zaniechanym wydobyciu lub dowodem, że coś za tymi zawałami ukryto.
Kopalnia ważnych ludzi
Pewien autochton, Albert W., który był górnikiem w niemieckiej jeszcze kopalni Neuland, twierdzi, że latem 1944 roku ten zakład był wielokrotnie odwiedzany przez najwyższych dostojników III Rzeszy. Był tam na pewno H. Göring, ale bywali też H. Frank, K. Hanke i śląski konserwator sztuki G. Grundmann. Takie wizyty zawsze były znaczącym wydarzeniem i wiele się o nich mówiło. Stąd wiadomo, kto odwiedzał fabrykę, bo powszechnie rozpoznawalny był jednak chyba tylko marszałek Rzeszy.
Ów autochton opowiadał jeszcze kilka lat tamu, że tylko niektóre wizyty dostojników były związane z tajną, wojenną produkcją. Jego zdaniem, choć pod koniec życia nie potrafił tego uzasadnić, już wtedy, w lecie 1944 roku pracujący w kopalni orientowali się, że pogipsowe wyrobiska mają być przeznaczone na jakieś podziemne ukrycia. Dlatego starali się czegoś o tym dowiedzieć, tym bardziej że któryś z górników przypadkowo usłyszał rozmowę wysokiej rangi oficerów SS o możliwości wprowadzenia do podziemi nawet ciężarówek.
Pod koniec wojny kopalniami gipsu na Dolnym Śląsku przez dłuższy czas osobiście interesował G. Grundmann, planując sporządzenie w takich miejscach składnic i ukryć. Z dostępnych materiałów wynika jednak, że ostatecznie, pod koniec lata 1944 roku, porzucił on zamiar wykorzystania kopalni w Nowym Lądzie jako miejsca ukrycia lub wielkiej składnicy dzieł sztuki. Pomimo tego wielu poszukiwaczy twierdzi, że konserwator do Nowego Lądu powrócił późną jesienią 1944 roku. Widziano go w tym miejscu pod koniec listopada, prawdopodobnie w towarzystwie gaulaitera Śląska, K. Hankego.
Z zachowanej korespondencji konserwatora wynika, iż 21 listopada 1944 roku skierował on list do właścicieli kopalni gipsu w Bartnikach, z pytaniem o możliwość wykorzystania ich zakładu do sporządzenia magazynów dzieł sztuki. Kopalnia gipsu Sitersheima na to pytanie odpowiedziała negatywnie, informując Grundmanna, że nie mają wolnych wyrobisk. W tej sytuacji jest zrozumiałe, dlaczego Grundmann przyjechał do Nowego Lądu w towarzystwie gaulaitera K. Hankego. Można uznać za pewnik, że tu nie spotkali się z odmową.
Alfred W. twierdził, że po listopadowej wizycie doszło do przekształcenia wielu starych, kopalnianych wyrobisk w magazyn, który mógł pomieścić nawet wielkogabarytowe skrzynie i paki. Są ludzie, którzy twierdzą, że właściwie w wyrobiskach kopalni Nowy Ląd miały zniknąć m.in. niektóre dzieła Wilmanna. Miejsca było tam sporo, bo kopalniane korytarze i komory już w tamtym czasie miały objętość niemal 40 tys. metrów sześciennych.
Podwójne transporty
Przygotowania do uruchomienia wojennej produkcji rozpoczęto w Nowym Lądzie już jesienią 1943 roku. Alfred W., zapewne już dzięki powojennej wiedzy i doświadczeniu, twierdził, że równocześnie z przygotowaniami do uruchomienia podziemnej fabryki rozpoczęto poszukiwanie miejsc nadających się, na bezpieczne, podziemne, magazyny. W 1944 roku przygotowywano je jako składy i magazyny dla montowanej właśnie fabryki. W tym celu dokonano przeglądu wszystkich dostępnych wyrobisk. Te, które uznano za najbardziej nadające się do tych celów, odpowiednio przygotowano i zabezpieczono. Wejścia do kilku komór zostały zamknięte solidnymi drewnianymi ścianami, a część podziemi oznaczono jako miejsce, do którego kategorycznie zakazano wstępu.
Gdy w maju 1944 roku do fabryki zaczęły napływać transporty wyposażenia i podzespołów do produkcji, nikt nawet się nie domyślał, że część transportów po prostu znikało w innej niż fabryka części kopalni. Takie manipulowanie transportami było dość łatwe, bo ciężarówki mogły bez trudu kursować po kopalnianych chodnikach. Transporty zawsze były specjalnie chronione przyjeżdżały w nocy i właściwie nikt z niemieckiego personelu fabryki nie uczestniczył w ich rozładunku.
O wprowadzonych do kopalni transportach sporo wiedział kolega Alfreda W., mieszkający przy drodze, którą jeździły transporty. Początkowo, zapewne ze względu na ilość zwożonych maszyn i wyposażenia, było ich tak dużo i były tak częste, że właściwie nie budziły większego zainteresowania. Dopiero późną jesienią i zimą ów kolega zauważył, że do kopalni co jakiś czas wprowadzane są niezwykłe silnie chronione kolumny składające się z kilku, a czasem tylko z jednej ciężarówki. To właśnie zwróciło uwagę obserwatora. Pojedyncze ciężarówki nie wyjeżdżały z kopalni chyba nigdy. Gdy zaczął on uważnie obserwować nocne transporty, okazało się, że niemal zawsze z kopalni wraca mniej aut, niż do niej wjechało.
Alfred W. twierdził, że kolega obserwujący transporty doliczyły się około 15, a może nawet 20 aut, które z kopalni nie wyjechały. Dziś już nie sposób ustalić szczegółów, ale jest bardzo prawdopodobne, że jakaś ilość ukrytych ciężarówek w Nowym Lądzie stoi do dzisiaj. Zachowały się bowiem informacje pochodzące od innego świadka, obsługującego jeden z transportów, że ochronę jesiennych i zimowych transportów stanowili wyłącznie żołnierze karnych kompanii SS. To oni, jego zdaniem, wprowadzali wszystkie ciężarówki w podziemia, tam je rozładowywali lub przygotowywali do długotrwałego przechowywania.
Skarby pokryte smarami?
Trudno ocenić wiarygodność relacji przywiezionej w 1987 roku z Niemiec, od żołnierza karnych kompanii SS, który podobno bezinteresownie opowiedział o swojej pracy w kopalni Neuland. Wynika z niej, że transporty ukrywało w specjalnie przygotowanych, odległych komorach wydobywczych. Wtedy do pracy przystępowała brygada robotników przymusowych, których zadaniem było dokładnie pokrycie regałów i wszystkich skrzyń jakimś mazidłem – tłustym smarem, który miał zabezpieczać przed wilgocią.
Części aut, które wjechały do kopalni już w zimie 1945 roku, nie rozładowywano. Z relacji tego świadka wynika, że widział jak ciężarówka wjechała na wielką, wysmarowaną mazidłem plandekę, w którą ją po prostu zawinięto, wcześniej ustawiając auto na kozłach. Ten gigantyczny pakunek od góry nakryto kolejną plandeką, a całość dokładnie zasmarowano mazidłem. W ten sposób powstawało hermetyczne opakowanie, zdolne do skutecznej ochrony ciężarówki i jej ładunku przez wiele lat.
Odnaleziona mundurówka
Zaledwie kilka kilometrów od Nowego Lądu, pomiędzy Niwnicami a Lwówkiem w połowie lat siedemdziesiątych, w starych wyrobiskach podobnych do tych, w których ukrywano ciężarówki, ujawniono składy mundurowe niemieckich wojsk. W 1973 roku ukrytych na ciężarówkach ładunkach mundurów, pasów i innego wyposażenia opowiedział Niemiec, dawny żołnierz Wehrmachtu, który uczestniczył w ich ukrywaniu. Wtedy odnaleziono w starym wyrobisku, które wskazał ów Niemiec, całkiem dobrze zachowane dwie ciężarówki wypełnione wojskowym sprzętem. Już bezwartościowym, w części spleśniałym i zgnitym, ale zachowanym w całości. To znalezisko ostatecznie przekonało wątpiących o tym, że rzeczywiście stosowano pozostawianie ciężarówek w starych wyrobiskach, a bliskość kopalni w Nowym Lądzie pozwała wnioskować, że także tam musiano ją stosować. To była bowiem szybka, pewna metoda ukrywania, dająca szanse na sprawne i bezpieczne opuszczenie kryjówki. Także już po wojnie.
Miejsce to było badane w 1982 roku przez ekipę, która poszukiwała w Karkonoszach śladów po schowanym gdzieś tzw. „Złocie Wrocławia”. W czasie tej penetracji znaleziono jeszcze skład mundurowy. Jest świadek, który choć nie potrafi przedstawić na to bezpośrednich dowodów, twierdzi, że znaleziono tam coś jeszcze. Z miejsca, w którym kiedyś ujawniono ciężarówki wyniesiono kilka sporej wielkości skrzyń i natychmiast je gdzieś zabrano. Od tego czasu ten teren jest nieustannie penetrowany przez coraz to nowe grupy poszukiwaczy.
Za Löwenberg
Gdy polska ekipa poszukująca zrabowanych dzieł sztuki rozpoczęła penetrację skrytek i magazynów G. Grundmanna na Dolnym Śląsku, dość szybko dotarła także do pałacu w Sichowie. Z ówcześnie posiadanych informacji jednoznacznie wynikało, że Sichów był przez długi czas wielkim magazynem dzieł sztuki, niemal rozdzielnią, z której kierowano poszczególne transporty do miejsc trwałego magazynowania i ukrycia. Choć spodziewano się ujawnienia takiego właśnie, dużego magazynu, znaleziono tam jedynie resztki gromadzonych zbiorów. Ponieważ zachowały się ślady m.in. po zbijaniu skrzyń, przesłuchano okoliczną ludność pytając, co stało się ze zbiorami. Dość szybko ustalono, że późną jesienią 1944 roku i w czasie zimy większość transportów z Sichowa pojechało „… gdzieś za Löwenberg”, w kierunku Nowego Lądu. Przy okazji ustalono, że w magazynowanych w Sichowie zbiorach znajdowało się wiele skrzyń pochodzących m.in. z Poznania.
Dziwna wizyta
Pod koniec lat sześćdziesiątych w jednym z lwóweckich mieszkań doszło do dość dziwnego spotkania dwóch niemieckich turystów z Albertem W. Jak opowiadał on niemal dziesięć lat później, Niemcy namówili go wtedy do zejścia do kopalni drogą, którą sami wybrali. Choć autochton nigdy nie twierdził, że był do tego zmuszony, podobno nawet po latach, gdy opowiadał o tym zdarzeniu, po prostu się bał. Niemcami byli bowiem dwaj znani mu z czasów wojny oficerowie, w tym czasie mieszkańcy wschodniego Berlina, obywatele NRD. Alfred W. twierdził, że doskonale wiedzieli, jak z nim nawiązać kontakt, a za pomoc w wyprawie obiecali dać 1000 marek. Niemcy twierdzili, że potrafią wejść do kopalni tak, by nikt ich nie zobaczył. Zapewniali, że będą tam najwyżej kilkadziesiąt minut i niczego nie będą zabierać. Ale na pytanie, czego szukają, nigdy nie odpowiedzieli.
W czasie nocnej wyprawy do kopalni szybko okazało się, że Alfred W. jest im potrzebny jedynie jako przewodnik i towarzysz w drodze do jakiegoś ukrytego wejścia. W pewnym momencie Niemcy zostawili autochtona na skraju zagajnika i dalej poszli sami. Wrócili dopiero o trzeciej nad ranem, po prawie pięciu godzinach nieobecności. Niczego ze sobą nie przynieśli, chyba że coś małego (np. tylko plik dokumentów). Ludzie ci jednak mocno śmierdzieli smarami i byli bardzo brudni. Wtedy Alfred W. przypomniał sobie o zamazanych smarem ciężarówkach.
Autochton za pomoc i towarzystwo dostał tylko 300 marek. Bo, jak mu powiedziano, nie ryzykował i nigdzie nie musiał wchodzić. Nakazano mu milczenie grożąc, że zawsze mogą odnaleźć jego bądź mu najbliższych. Dlatego milczał wiele lat. I do dziś nie bardzo wiadomo, dlaczego ujawnił tę dziwną historię…
Marek Chromicz
Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 48, 28.11.2000 r.
Zdjęcie: Fotopolska.eu
2 komentarze
Trzeba pić Polską wódkę !!! Pijąc legalny alkohol wspierasz nasz rząd w walce z tą agenturą z PO !!! Ja piję codziennie i się modlę.
Trzeba wiedzieć, kiedy odstawić alkohol by ostatnie szare komórki zachować przy życiu :s