Sprzeciwiały się temu organizacje kobiece, ale Ministerstwo Zdrowia nie ustąpiło. W Polsce zaczął funkcjonować rejestr ciąż.
Burza zaczęła się pod koniec ubiegłego roku. Wtedy wyszło na jaw, że Ministerstwo Zdrowia pracuje nad tzw. rejestrem ciąż. Zgodnie z założeniami nowego prawa podmioty lecznicze będą miały obowiązek wprowadzenia do bazy danych informacji o ciąży pacjentki. Emocje podgrzał fakt, że do SIM ma dostęp również prokuratura.
Stąd właśnie oburzenie i podejrzenia, że rejestr to nic innego jak kolejna odsłona antyaborcyjnych działań rządu. Organizacja samorządowa Akcja Demokracja obawiała się, że dane te mogą otworzyć władzy furtkę do karania za poronienia oraz wprowadzenia jeszcze większych ograniczeń związanych z dokonywaniem aborcji.
„Dostajemy od wielu z was, zaniepokojonych, linki i screenshoty do informacji o tym, jakoby gdzieś na zapleczu powstawał centralny rejestr ciąż. Na ten moment możemy powiedzieć o tym projekcie tylko tyle, że nic nie możemy o nim powiedzieć. Lakoniczne urywki publikowane w social mediach służą wyłącznie podkręcaniu nastrojów, a wam zamiast stresów życzymy raczej spokojnych wieczorów” – tak do pomysłu powstania rejestru odniosła się grupa internetowa Aborcyjny Dream Team.
Pomimo protestów – rząd nie zrezygnował jednak z wprowadzenia tego rozwiązania, a nowe przepisy właśnie weszły w życie.
– Katalog danych zbieranych przez personel medyczny został rozszerzony m.in. o alergie, grupę krwi i ciążę – ogłosił Wojciech Andrusiewicz, rzecznik Ministerstwa Zdrowia.
Resort tłumaczy, że to zmiana formalna polegająca na przejściu z papierowych kart pacjenta na dokumentację elektroniczną. Dzięki temu dostęp do danych pacjentki ma mieć w każdej sytuacji, w każdym miejscu i o dowolnej porze lekarz lub ratownik medyczny. Ma to – jak uzasadnia rząd – usprawnić pracę personelu medycznego.
– Dostęp do danych będą mieli wyłącznie medycy – podkreśla Andrusiewicz.
News4Media/fot. iStock