Zachęcamy Państwa do lektury tekstu archiwalnego z „Nowin Jeleniogórskich: magazynu ilustrowanego ziemi jeleniogórskiej”, który ukazał się 64 lata temu, w numerze 3. , w wydaniu z 19 – 25 stycznia 1961. Jego autor, Aleksander Wiącek, przewodnik sudecki i żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza wprowadzał Czytelników do strefy powojennych opowieści kryminalnych – na naszej granicy po 1945 roku. Kontynuujemy tę opowieść, ufając, że spotka się z Państwa żywym zainteresowaniem. Polecamy!

Wilki na granicy (4)

Dla sołtysa była to piwnica, ale właściwie był to garaż pod domem. Było w nim mnóstwo różnych papierów, druków, książek, skoroszytów i segregatorów, tworzących potężny wał, zajmujący połowę garażu. 

Porucznik z sołtysem odkładali co czystsze druki i zeszyty, kapitan przeglądał resztki narzędzi z myślą o skromnym wyposażeniu swego Willysa, a Wierzba przeszukując najciemniejszy kąt garażu, wyciągnął ze stosu papierów oprawioną księgę. “Fremdenbuch Schreiberhau” – odczytał złocony napis. Zastanowiło go, co mógł robić w Przesiece spis obcych osób, przebywających w wojennych latach w Szklarskiej Porębie. Takich ksiąg zobaczył więcej. Wyciągnął drugą, potem trzecią. 

– Pan – usłyszał za sobą skrzekliwy głos Schön.  – Pan, ta papier niedobra. Ja dać inna, czysta – zgięty w usłużnym ukłonie pokazywał krzywą ręką w stronę wyjścia, szczerząc dwuszereg złotych zębów. 

Wierzba spojrzał w stronę drzwi, pod światło. Na zwale papieru osiadła gruba warstwa kurzu. Ręce Wierzby były jeszcze czyste. Dlaczego i tym kącie nie ma kurzu? 

– Dziękuję, Schön – odpowiedział – Ja sam sobie znajdę. 

Kilka energicznych ruchów i pod księgami ukazało się wieko drewnianej skrzyni. Wierzba wyjął z kieszeni latarkę, podniósł wieko, otworzył. Metalowe pudło, pomalowane na kolor ochronny. Wskazówki woltomierzy i amperomierzy drgały lekko. Tak to była niemiecka radiostacja polowa. Wierzba wyprostował się, odwrócił. 

– Gdzie jest Schön? 

Ale Schöna już nie było. Wykorzystał chwilę, kiedy oficerowie zapatrzyli się w tajemnicze poczynania Wierzby. 

– Pilnujcie, Wierzba, radiostacji! On mi nie ucieknie! – krzyknął kapitan, wybiegając z garażu. Nikt nie podejrzewałby starszego pana o taką kondycję fizyczną. Zostawiając daleko porucznika wpadł do pobliskiego lasu, stanął na chwilę. Posłyszał trzask łamanych gałęzi, ruszył dalej w pościg. Schön kluczył między drzewami, ale Gruda, wiedziony nieomylnym instynktem, pędził prosto z góry w dół. Po chwili krzyknął trzy razy “Halt” – strzelił z rewolweru w powietrze, i już za chwilę prowadził pod górę garbusa z wykręconą do tyłu zdrową ręką. 

– Idźcie, poruczniku, po żołnierzy i przetrząśnijcie dokładnie garaż. Już my z Wierzbą zajmiemy się tym gagatkiem.   


Radiostacja stała na biurku sołtysa, a Schön z głupkowato zdziwioną miną oglądał ją ze wszystkich stron. 

– Co to jest Schön? – spytał Gruda. 

– Radioempfänger. 

– Nie radioodbiornik, tylko radiostacja – poprawił Wierzba. 

– Radioodbiornik – upierał się Schön. 

– Mnie to będziesz mówić? Jestem z łączności – zdenerwował się Wierzba. 

– Niech Ci będzie – zgodził się kapitan. – Skąd go masz? 

– Znalazłem go w lesie. 

– Gdzie w lesie? 

– No w lesie… Tam – zrobił niedookreślony ruch ręką. – Czy to nie wszystko jedno, gdzie? 

– Radiostacja, to nie grzyb, co rośnie w każdym lesie. Odpowiadać! 

– Mogę powiedzieć, ale i tak tam nie traficie. Znalazłem go koło “Grosse Pantsche”. 

Kapitan i Wierzba wymienili zdziwione spojrzenia. 

– Gdzie to jest? 

– Daleko stąd. 

Obaj poczuli się urażeni w swoich mniemaniach o znajomości Karkonoszy. Wierzba wycedził przez zęby: 

– Ty mi się za ładnie nazywasz, Schön, żeby tak do ciebie mówić. Jak masz na imię? 

– Artur. 

To imię skojarzyło się Wierzbie z ostatnimi słowami Lotty. Ale kapitan pytał już dalej: 

– W wojsku służyłeś? 

– Nie. Führer kalek nie potrzebował. 

– Ale u sołtysa pracowałeś i wiedziałeś, że nie wolno przechowywać wojskowych przedmiotów. 

– Czytałem kiedyś taki plakat – wyjąkał niepewnie – ale myślałem, że to chodziło tylko o broń. 

– Wiesz, co się za to dostaje? – spytał kapitan, przykładając niedwuznacznie wskazujący palec do skroni.  

– Panie kapitanie – skrzekliwy zwykle głos zmienił tonację na płaczliwy – ja jestem biedny krawiec, który nie może prędko szyć, bo jest kaleka. Ja nigdy nie miałem tyle pieniędzy, żeby kupić radio. Moja biedna, stara matka leży chora, nudzi się i bardzo chce słuchać radia. 

– Przecież wiesz, że Niemcom nie wolno mieć radia. 

– Ja wiem też, że Polacy to bardzo dobrzy ludzie – płaszczył się garbus. – Za miesiąc czy dwa zakaz będzie zniesiony, więc ja schowałem ten odbiornik, żeby go potem dać matce i zrobić niespodziankę. 

– I po to przynieśliście z lasu radiostację? – wtrącił Wierzba. 

Schön zaciął zęby, ręce latały mu nerwowo. Gruda i Wierzba wyczuli, że przeciwnik denerwuje się, nie mogąc znaleźć bardziej prawdopodobnych wykrętów. Czekali w milczeniu licząc na to, że za chwilę, widząc bezcelowość dalszych kłamstw, zacznie mówić prawdę. Nie spodziewali się, że nagle buta niemiecka weźmie górę nad fałszywą potulnością. 

– Nie radiostacja, tylko radioodbiornik – uparł się Schön. Poszedł w kąt pokoju i siadając na krześle dodał lekceważąco: 

– Przecież nie znacie się na tym. 

Tego było Wierzbie za wiele. Jemu, frontowemu łącznościowcowi będzie taki cywil tłumaczyć, że to jest odbiornik. Z mikrofonem i kluczem telegraficznym! 

– Chodźcie tu, Schön. – powiedział ostrym tonem. Niemiec ani drgnął. 

– Uważaj! – Wierzba wstał z krzesła. – Jeśli tu nie przyjdziesz, może być niedobrze. Liczę do trzech. 

Schön skrzywił się, wzruszył ramionami i machnął ręką, jakby się opędzał od natrętnej muchy. 

– Artur! Daję Ci rozkaz! Masz wstać, podejść do stołu i stać tak długo, jak ci każe polski oficer. Zrozumiałeś? A więc raz, dwa i… 

– Ich scheisse – bluznął błotem Niemiec. 

Głośne uderzenie w twarz odbiło się echem od ścian pokoju. 

– Wierzba – poderwał się kapitan. – Przecież to kaleka! 

– Wy mnie będziecie bić? – zaślinił się garbus. – Mnie? Niemca? Tu, na naszej niemieckiej ziemi? My tu jesteśmy panami, a nie wy, przybłędy. Verfluchte polnische Schweine! 

Drugie, mocniejsze uderzenie wtłoczyło mu te słowa z powrotem do gardła. Dostałby więcej, gdyby nie interwencja Grudy: 

– Uspokójcie się sierżancie – mitygował go, trzymając za ręce. – Tak nie można. Przecież nie jesteśmy esesmani. My nikogo nie bijemy po twarzy. 

– A Wielgosza to po czym bili? 

Korzystając z zarządzonej przez kapitana Grudę godzinnej przerwy w przesłuchaniu Wierzba wyszedł przed budynek sołectwa, aby małym spacerem i papierosem uspokoić wzburzone nerwy. Ledwie uszedł na kilka kroków, zobaczył siedzącego na kamieniu Leona Szpaka, który opowiadał jakąś anegdotę o szabrownikach młodej roześmianej dziewczynie. Na widok sierżanta dziewuszka zaczerwieniła się i odeszła w stronę oddalającego się po pochyłej łączce stadka owiec. 

– Co ty tu robisz, Leon? – spytał cierpko Wierzba. 

– Porucznik nas tutaj sprowadził, żeby zakurzone papiery w piwnicy przekładać. To nie dla mnie, ma swoich ludzi. 

– A ty sobie znalazłeś lepsze zajęcie. To Niemka? 

– Gdzie tam. To Hanka Maloszkówna, bratanica sołtysa. Przyjechała niedawno z rodzicami, gdzieś spod Częstochowy, stolicy świętych i złodziei. Znamy się dawno, już prawie godzinę. Pod kozik zdatna, co? 

– Za wąska w biodrach – zbył go sierżant. 

– To nic, po dziecku się poprawi. Ale za to mleczarnia…widzisz? – dodał ciszej, bo dziewczyna, jeszcze trochę zawstydzona, podeszła i usiadła między nimi. 

– Leoś – zagadała przymilnie – przygoń mi owce. Tak mnie nogi bolą. 

– Dobrze ty je pasiesz – udawał zagniewanie. – Przygonię ci je, tylko mi sierżanta nie bałamuć, bo już zajęty, ma narzeczoną – zełgał na wszelki wypadek. 

Przesiedzieli dłuższą chwilę w milczeniu. Dziewczyna z zakłopotaniem skubała trawę, nie wiedziała, jak zacząć rozmowę. Wreszcie Wierzba, przejmując bezpośredni styl rozmowy Szpaka, zapytał: 

– Jak przyjechałaś z Częstochowy? 

– Ano pociągiem do Opola, a do Jeleniej ciężarówką, z żołnierzami. 

– A co dalej? 

– Do Podgórzyna tramwajem, a dalej wózkiem, tylko, że ja byłam za konia – zaśmiała się szeroko, beztrosko, odzyskawszy już zupełnie śmiałość. 

– To już kawał świata znasz. 

– Pewnie. Tam są Cieplice – poderwała się i pokazywała ręką leżącą jak na dłoni kotlinę jeleniogórską – tam za Podgórzynem jest Sobieszów, tu w prawo Marczyce, a tam, gdzie te kominy… 

– A ludzi w Przesiece znasz? – Wierzba przerwał tę lekcję geografii. 

– Co, mam nie znać? 

– Schöna też? 

– Którego Schöna? Tego od tramwaju czy lotnika? 

– A co za lotnika? A pytam o tego od sołtysa, o Artura. 

– Zaraz sobie myślałam, że chodzi o lotnika – stwierdziła nie bez dumy. 

– Zwariowałaś? Garbaty lotnik? 

– A właśnie. On nie był zawsze garbaty. Oficerem był i to lotnikiem. 

– Kto ci powiedział? 

– Nikt. My mieszkamy w domu, gdzie jacyś jego krewni byli. Fotografię zostawili. Odebrany, jak żywy. Za lotnika. 

– Masz to zdjęcie? 

– Musi, że jest. Chyba matka do śmieci nie wyrzuciła. 

– To leć po nie. Przynieś mi je. 

– Tato się będzie gniewać, bo owiec kazał pilnować. Chyba, że Leon przypilnuje – spojrzała prosząco na Szpaka. 


Kapitan Gruda starannie oglądał przy oknie dostarczone mu przez Wierzbę zdjęcie. W parkowej alei stał elegancki oficerek Luftwaffe, z kordzikiem przy boku. Trzymał pod rękę dziewczynę w mundurze BDM. Nie mieli wątpliwości, że był to Artur Schön. Teraz męczyła ich tylko twarz dziewczyny, taka dziwnie znajoma. 

– Tak, to się wam udało, Wierzba – pochwalił Gruda. – Nawet tanim kosztem nam przyszło. Wołajcie Schöna. Ja go będę pytać, ale pomagajcie mi, bo coś z moim niemieckim nietęgo. Zapomina się na stare lata. 

Schön wszedł, ukłonił się, usiadł w rogu, wpatrzył w ziemię. 

– W wojsku służyliście? 

– Mówiłem już, że Hitler kalek nie potrzebował – odburknął. 

– A oficerem Luftwaffe to ja byłem? – zdenerwował się Wierzba. – Stopień? 

– Kapitan – odpowiedział Schön po dłuższym milczeniu. 

– A ta ręka i noga – spytał Gruda. – Mówcie sami, wszystko. 

– Taki pech. Na myśliwcu, nad Norwegią. Trafiłem na polskiego pilota. 

– A to zdjęcie poznajecie? Kim jest ta dziewczyna? 

– To moja Lotta. Znaczy się narzeczona – wyjaśnił zrezygnowany. 

Gruda i Wierzba wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Nie mieli już wątpliwości. 


(ciąg dalszy nastąpi)


Tekst “Wilki na granicy (4)” autorstwa Aleksandra Wiącka, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 19 stycznia 1961 roku, w numerze 3., na stronach 4-5.

© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.