Zachęcamy Państwa do lektury tekstu archiwalnego z „Nowin Jeleniogórskich: magazynu ilustrowanego ziemi jeleniogórskiej”, który ukazał się 64 lata temu, w numerze 6. , w wydaniu z 9 – 15 lutego 1961. Jego autor, Aleksander Wiącek, przewodnik sudecki i żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza wprowadzał Czytelników do strefy powojennych opowieści kryminalnych – na naszej granicy po 1945 roku. Kontynuujemy tę opowieść, ufając, że spotka się z Państwa żywym zainteresowaniem. Polecamy!
![](https://nj24.pl/wp-content/uploads/2025/02/nowiny-jeleniogorskie-9-15-lutego-1961-1024x207.jpg)
Wilki na granicy (7)
— Czekaj, czekaj — twarz Bożeny nagle spoważniała, czoło zmarszczyło się. — Chyba masz jednak rację. Tu jest Dolina Marcina. Niedaleko, kilometr stąd.
— Chyba żartujesz, Bożka.
— Mówię poważnie. Słuchaj. Tu jest taka gospoda, a raczej karczma. Właściwie, to ona nazywa się „Nad Izerą”. Ale od tej pory, jak ją kupił stary Marcin Srna, to ją niektórzy nazywają „Doliną Marcina”.
— Pójdziesz tam za mną? Chodźmy…
— Źle ci tu, porozmawiajmy jeszcze trochę.
— Dobra. Jeszcze parę pytań. Znałaś Juszczaka, kolejarza z Tkaczy?
— Aha, ten młody, co to często przychodził na placówkę do Tadeusza. Znam go z widzenia. Bywał też czasem u starego Srny.
— Co tam robił?
— Przychodził, jak wszyscy, czasem na potańcówki.
— Ty też tam chodziłaś z Tadeuszem?
—- Byłam parę razy, ale z Tadkiem tylko raz, i to krótko. Ten twój kolejarz przypiął się po pijanemu do Tadeusza i zepsuł nam humor.
— Poszliśmy z Tadkiem po ojca do gospody. Juszczak zeszedł z góry, taki zalany, na piwo, że się ledwie ściany trzymał. Zobaczył przez szybę w drzwiach Tadeusza, podszedł do niego i coś tam mu bełkotał. Nie mogłam zrozumieć, za mało znam polski, słyszałam tylko, jak mówił: „my się jeszcze spotkamy”. Tadeusz wrócił do mnie bardzo zdenerwowany i powiedział, że musi wracać na placówkę.
— A nie mówił ci Tadeusz o czym tam rozmawiali?
— To dopiero na drugi dzień Tadeusz powiedział, że kolejarz się go czepia, bo on go podejrzewa o przemyt.
— A to ciekawe…
— Wy już tacy tu jesteście. Każdy interesuje się więcej przemytem, jak kobietą.
— Przepraszam, Bożenko, już się poprawię. Więc jak to było dalej?
— Potem Tadeusz odprowadził nas pod dom, pożegnał się szybko i poszedł na placówkę, ale nie prosto przez łąkę, tylko szosą, koło gospody. Tam leżał w rowie ten pijany Juszczak. Husicka, dawny celnik, mówił Tadeuszowi, żeby go zabrał na placówkę, ale Tadeusz nie chciał. Nie wiem, co się potem stało.
— A Tadeusz był wtedy trzeźwy?
— Naturalnie, on przy mnie prawie nie pił wtedy, tylko małego „Pilznera”’, którego mu ojciec postawił.
— A kiedy to mogło być?
— Czekaj, zaraz ci powiem. Do Szklarskiej pojechał ostatni raz w sobotę rano. Ja pożegnałam się z nim w piątek, a tańcówki są u Marcina tylko w środy i soboty. Tak, to było na pewno w tę środę.
— A w najbliższą sobotę pójdziemy tam potańczyć?
— Z tobą? Bardzo chętnie — dziewczyna zaczerwieniła się nagle, wstydząc się niemaskowanej szczerości.
Gospoda „Dolina Marcina” mieściła się naprzeciw przystanku autobusowego CSD. Na parterze, za bufetem, stał łysy, gruby właściciel i nalewając piwo, bystro obserwował wchodzącego z Bożeną Wierzbę.
— Nazdar, polsky generale — pozdrowił nowego gościa. — Macie korony, czy za papierosy?
— Ja płacę koronami, a on papierosami — wyręczyła Wierzbę w odpowiedzi Bożena.
Pierwsza sala zapchana była starszymi ludźmi, przeważnie robotnikami, pijącymi piwo. W drugiej, zastawionej stolikami tylko pod ścianami, tłoczyła się oczekująca na tańce młodzież. Na podium siedziało kilkunastu mężczyzn w kamizelkach, posłuszni ruchom zażywnego dyrygenta, hałasując niemiłosiernie, ćwiczyli niezbyt jeszcze zgodnie skoczną polkę.
Gruby Srna, roznosząc piwo po sali, pochylił się do ucha Wierzby:
— To je piekna polka, „Czerwona sukienka”. Dobrze grają, co? U nas mówią: „co Czech, to muzykant”.
W sali było duszno i hałaśliwie, Bożena, jak na złość, gdzieś znikła, więc Wierzba, rozglądając się za nią, wyszedł przed gospodę. Na przystanku autobusowym stał jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce i starym kapeluszu. W prawej ręce trzymał papierosa, a w lewej skórzaną teczkę, wypchaną czymś kanciastym.
— Pozwoli pan ognia? — spytał Wierzba, zbliżając się.
Mężczyzna bez słowa wyciągnął rękę z papierosem. Przypalając powoli wilgotnego papierosa. Wierzba obejrzał dokładnie buty na nogach nieznajomego. Typowe buciory strzelców górskich. Takie same zostawiły ślady obok trupa Wielgosza. Przyjrzał się uważnie rozjaśnionej ognikiem papierosa twarzy. Obok prawego ucha zauważył małą bliznę, jakby od skaleczenia brzytwą. Dziwnie mu się ten człowiek nie podobał.
Wierzba wrócił do gospody. W tłumie tańczących młody chłopak zgrabnie obracał Bożenę w takt marsza, plisowana spódnica odsłaniała chwilami smukłe nogi Bożeny nieco za wysoko, jak na gust Wierzby. Nie zdając sobie sprawy, że to zazdrość, przesunął się do okna. Po chwili zauważył, że do stojącego na przystanku mężczyzny podszedł ktoś w niemieckiej, wojskowej bluzie bez odznak. z plecakiem na grzbiecie. On też przypalał papierosa. Lewy rękaw jego bluzy był wyraźnie rozpruty.
W tym momencie Wierzba uczuł dotyk Bożeny na swoim ramieniu. Odwrócił się.
— Następny taniec dla ciebie — uśmiechnęła się dziewczyna, nie przerywając zabawy.
— Dziękuję — odburknął i odwrócił się do okna. Mężczyzna w skórzanej kurtce stał sam, ale teczki pod pachą już nie miał.
Sierżant z trudem przepchał się przez tańczące pary:
— Bożeno! Musze natychmiast wyjść z gospody.
— Ale kochany — mitygowała go — przepraszam cię bardzo. Obiecuję ci, że teraz już będę bawić się tylko z tobą,
— To nie o to chodzi. Muszę zaraz za telefonować do Szklarskiej Poręby — zełgał na poczekaniu i skierował się ku wyjściu.
Dogoniła go już na korytarzu.
— Naprawdę musisz iść? — spytała ze smutkiem.
— Muszę iść za kimś. Proszę cię, baw się dalej, a gdyby…
— Co ci mogę pomóc? Możesz na mnie liczyć…
— Więc słuchaj. Przyjdź rano na placówkę. Jutro jest przecież niedziela. Gdyby mnie nie było, to daj znać czeskiej placówce i zawiadom w Wyżyńcu plutonowego Węgrzyna, żeby zaraz telefonował do porucznika Golca. Będziesz pamiętać: Go-lec — sylabizował wyraźnie. — Powiesz mu, że Wurzelsdorf to Kořenovo, że tu jest „Dolina Marcina”. Powiedz też, że poszedłem za człowiekiem w niemieckim mundurze z plecakiem i żeby szukali człowieka w skórzanej kurtce z małą blizną przy prawym uchu. Zapamiętasz?
— Ja zapamiętam, a ty pamiętaj o tym — i szybko pocałowała go w usta.
Człowiek w niemieckim mundurze szedł szosą w kierunku Polubnego. Zauważył za sobą sierżanta, gdy dochodził już do skrzyżowania z drogą prowadzącą do polskiego Wyżyńca. Najpierw zwolnił kroku, a potem usiadł na brzegu rowu, poprawiając sznurowadła. Plecak położył obok siebie.
Wierzba skręcił w kierunku granicznej rzeki, schował się za murem pierwszego domu i zaczął analizować sytuację:
— Chciałby mnie drań puścić przodem. Jak pójdzie dalej, przejdzie obok czeskiej strażnicy. Mógłbym być tam pierwszy, ale co im powiem? Że mi się facet nie podoba? Że szabrownik? Wyśmieją mnie tylko. — Wyjrzał zza rogu budynku. Nieznajomy przeskoczył właśnie przez rów, ruszył w stronę lasu.
— Wyjdzie nad Izerę powyżej placówki w Wyżyńcu — myślał Wierzba dalej. — To niedaleko, można by szybko zawiadomić chłopaków. A jak w lesie skręci i pójdzie równolegle do szosy? — spytał sam siebie. — Łatwo go zgubić, lepiej już śledzić go bez przerwy. W lesie nie zauważy mnie tak łatwo.
Między drzewami było już ciemno i zupełnie cicho, tylko chwilami dolatywały urywki jakiegoś walczyka z gospody Srny.
Wierzba przebiegł pół kilometra, potem stanął i zamienił się w słuch. Po paru minutach dobiegł go trzask łamanej gałązki.
Mam cię, bratku — pomyślał i ruszył wolno przed siebie, odpinając kaburę i wyciągając Waltera, niezawodnego przyjaciela z wojennych dni. Doszedł do stromego, kamienistego urwiska i namyślał się, jak zejść z niego. W tym momencie usłyszał bliskie kroki, więc położył się na ziemi i wbił oczy w ciemności. Nadchodzący mężczyzna w pierwszej chwili przypominał mu swą sylwetką Artura Schöna, ale tylko plecak stwarzał złudzenie garbu. Nieznajomy trzymał w ręku lśniący, niemiecki pistolet maszynowy. Wierzbie przypomniała się kanciasta zawartość teczki, którą widział u mężczyzny na przystanku. Instynktownie podniósł rękę z rewolwerem.
— Zabiję drania — pomyślał. — To za Wielgosza! Umarli milczą. Zabiję, a potem do swoich. Nie ucieknie mi — wolno odbezpieczył rewolwer.
Ale wnet wrócił mu rozsądek.
— Nie możesz tego zrobić — uspokajał sam siebie. — Strzał będzie słychać. Nie wolno ci strzelać, pamiętaj, że jesteś po czeskiej stronie. Idź za nim. Możesz strzelić po polskiej stronie.
Zabezpieczył z powrotem pistolet.
Czepiając się oburącz kamieni, z rewolwerem w zębach, ześlizgnął się ostrożnie do połowy skał. Im dalej, tym trudniej.
(ciąg dalszy nastąpi)
![](https://nj24.pl/wp-content/uploads/2025/02/nowiny-jeleniogorskie-9-15-lutego-1961-str-1-711x1024.jpg)
![](https://nj24.pl/wp-content/uploads/2025/02/nowiny-jeleniogorskie-9-15-lutego-1961-str-4-701x1024.jpg)
![](https://nj24.pl/wp-content/uploads/2025/02/nowiny-jeleniogorskiego-9-15-lutego-1961-str-5-712x1024.jpg)
Tekst “Wilki na granicy (7)” autorstwa Aleksandra Wiącka, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 9 lutego 1961 roku, w numerze 6., na stronach 4-5.
© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.