Zachęcamy Państwa do lektury tekstu archiwalnego z „Nowin Jeleniogórskich: magazynu ilustrowanego ziemi jeleniogórskiej”, który ukazał się 64 lata temu, w numerze 7. , w wydaniu z 16 – 22 lutego 1961. Jego autor, Aleksander Wiącek, przewodnik sudecki i żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza wprowadzał Czytelników do strefy powojennych opowieści kryminalnych – na naszej granicy po 1945 roku. Kontynuujemy tę opowieść, ufając, że spotka się z Państwa żywym zainteresowaniem. Polecamy!

Wilki na granicy (8)
Trzeba skakać, już chyba blisko. Sprężył się jak kot, skoczył. Czuł, że lot trwa za długo. Upadł ciężko na kamienie, jęknął głucho. Rozmasował nieco obolałą nogę. Nie miał chwili czasu do stracenia, obcy mógł już przechodzić granicę. Szedł, kuśtykając. Ból z wolna ustępował. Ulżyło mu, gdy usłyszał bliski szum Izery. Rzeczka jest tu płytka, niezbyt szeroka, brzegi ma odkryte.
– Jeśli łobuz siedzi w krzakach, to ustrzeli mnie z automatu, jak kaczkę – pomyślał Wierzba. – Trzeba szybko przeskoczyć.
Ukryty za krzakiem wypatrywał sobie, na które kamienie będzie skakać. Głazy były duże, płaskie, leżały blisko siebie, ale były oślizłe od porastających je wodorostów.
Odruchowo przeżegnał się, poderwał, skoczył na pierwszy głaz, potem na drugi. Bolącą nogą poślizgnął się i sierżant runął w zimną wodę, tłukąc sobie dotkliwie uszkodzoną poprzednio kość.
Z trudem, ocucony zimną wodą, dobrnął na kolanach do brzegu. Ból promieniował od stopy aż do kolana. Od strony polskiej dochodził go trzask łamanych gałęzi.
– Lezie bydlę na chama, jak po swoim sadzie – zaklął Wierzba. – Co ja mu zrobię, jak mi chyba kość trzasła? – pytał sam siebie.
Ułamał kij i podpierając się ruszył w las.
– Idę jednak, cholera! – ucieszył się, mimo bólu.
Niedługo trwała ta radość. Ból wzmagał się, odgłosy kroków nieznajomego zamilkły. Usiadł na kamieniu. Szkło zegarka było zbite, nie wiedział nawet, która jest godzina. Zaczynał mu dokuczać głód. Wracać do rzeki nie warto, tam ciężka ścieżka. Lepiej przez las, droga powinna być niedaleko. Noga boli coraz bardziej, już ani kroku dalej. Trzeba czołgać się. Powoli metr za metrem. Zaciął zęby. Na kolanach, na brzuchu, chyba całą wieczność. Wreszcie jest droga, szeroki, leśny trakt. Trzeba odpocząć. Położył się z boku, na trawie. Mundur mokry, jesienna noc zimna, dreszcze, ząb na ząb nie trafia. Trzeba iść, tylko żeby ta noga tak nie bolała.
Z daleka usłyszał kroki. Pewno patrol idzie. Kochane chłopaki, pomogą, zaniosą na placówkę. Już ich widać. Pierwszy z pepeszą, sierżant. Twarz znajoma. Przecież to Kuśnierz, a raczej Peltzer! Drugiego Wierzba też poznał, był to właśnie człowiek z plecakiem. A trzeci, w radzieckim mundurze i furażerce, to kolejarz z Tkaczy, Juszczyk. Ten się uzbroił – dźwiga błyszczący od oliwy niemiecki karabin maszynowy. Patrzą przed siebie, słuch wytężają, dobrze, że nie widzą, kto leży przy drodze.
Po paru godzinach wracający z patrolu wopiści znaleźli Wierzbę i przynieśli go do placówki w Wyżyńcu. Wierzba miał jeszcze tyle przytomności, że kazał się położyć w pokoju przy telefonie. Niestety, nie można było dostać żadnego połączenia. Korbka aparatu polowego dawała opór, widocznie było gdzieś zwarcie na linii.
– Kiedy wam nawalił? – spytał kaprala Węgrzyna, następcy Wielgosza.
– Chyba niedawno. O osiemnastej nadałem ostatni meldunek. Potem nikt nie dzwonił.
– Dajcie mapę.
Tak, to Kuśnierz musiał zerwać przewody. Biegły one wzdłuż tej samej drogi, którą szła jego banda.
– Która godzina?
– Za trzy minuty północ.
– Przynieście mi nóż. Muszę pozbyć się buta. Cholerna noga.
Do drugiej w nocy wiercił się, obolały, na łóżku. Telefon nie odzywał się nadal. Dłużej nie można już było czekać. Obudził Węgrzyna:
– Trzeba wysłać patrol do Jakuszca.
– Po lekarza?
– Na to mam czas. Do telefonu.
– Zaraz kogoś wyznaczę.
– Nie kogoś i nie wyznaczę. Wyślijcie chociaż pięciu, dobrze uzbrojonych. Spytajcie chłopców, kto pójdzie na ochotnika. Dowódca patrolu do mnie.
Po kilku minutach Węgrzyn sprowadził potężnego chłopa, już w płaszczu.
– Wszyscy chcieli iść. Kozioł ich poprowadzi. Już sobie dobrał skład.
– Słuchajcie, Kozioł – tłumaczył Wierzba. – Zatelefonujecie z Jakuszca prosto do naszego kapitana, do Szklarskiej.
– O tej porze? – zdumiał się. – Ale mnie opier…
– Nic wam nie będzie, jak mu szybko przetelefonujecie tę kartkę. Przeczytajcie.
– “Spotkałem dziewiętnasta Kuśnierza plus PKP plus jeden. Poszli na wschód z bronią. Uważajcie. Wierzba.”
W cztery godziny później Kasperek przywiózł Wierzbę Willysem kapitana Grudy do Szklarskiej Poręby. Po opatrunku lekarz kazał go zanieść na noszach do izby chorych.
Wkrótce przyszedł tam porucznik Golec, który wrócił dopiero z akcji i o niczym jeszcze nie wiedział. Był wyraźnie przygnębiony.
– To dziwna historia – zaczął cichym głosem. – Dziś w nocy był napad na schronisko “Na Wysokim Kamieniu”. Jacyś żołnierze zabili leśniczego, który tam przed tygodniem przyjechał i do tego podpalili schronisko. Na szczęście ugasili je Niemcy, którzy tam jeszcze siedzą.
– Co to byli za żołnierze?
– Podobno i polscy, i rosyjscy. Tak twierdzą Niemcy. Jedni mówią, że było ich trzech, inni, że czterech. Wymknęli się nam.
– To musiał być Kuśnierz ze swoją bandą.
– Skąd wiecie?
– Widziałem ich na własne oczy. Wczoraj wieczorem nad Izerą.
– Nie mogliście mi o tym przetelefonować? – w głosie Golca zabrzmiał wyrzut.
– Łatwo się mówi. Przewody między Wyżyńcem a Jakuszczem przecięte trzy razy, a sztabem – dwa. Kuśnierz zna te robotę. Jak mogłem najprędzej wysłałem do kapitana wiadomość przez mojego Kozioła.
W tej samej chwili do pokoju wszedł Gruda i radziecki kapitan Dubiłow, ten sam, który zabrał Schöna z Przesieki.
– Opowiadajcie, Wierzba, dokładnie i po kolei.
… Gdy Wierzba skończył swoją relację, Gruda serdecznie uścisnął mu dłoń.
– Dzięki wam wiemy teraz, z kim mamy do czynienia. Czekają nas, chłopcy ciężkie dni…
W tydzień później porucznik Golec wszedł do izby chorych.
– Jak się macie, Wierzba? Nie pora to wracać do roboty?
– Chętnie wróciłbym, tylko lekarz nie daje, bo chodzić trudno. A co tam nowego słychać? Co z obławami?
– Ano, jak pech, to pech. Dubiłow dobrze nam wskazał miejsca. Raz, w Gawrach – wiecie, tam pod Śnieżnymi Kotłami, jeszcze popiół z ogniska był gorący. Poszli grzędą na czeską stronę. Drugi raz, poniżej Odrodzenia, w Kozaczej Dolinie, wzięliśmy ich w kocioł. Czesaliśmy gęstym grzebieniem – co dwadzieścia metrów żołnierze – i znowu nic. Nawet ich widać nie było, znaleźliśmy tylko niemieckie konserwy i świeży polski chleb.
– A skąd Dubiłow ma takie dobre informacje?
– Chyba jeszcze działa ich siatka z wojennych lat – wyjaśnił Golec.
– A nie myśli pan porucznik, że ktoś im stąd cynkuje te wyjazdy?
– Dlatego tu do was przyszedłem. Przecież po drodze nie mogli nas chyba widzieć, wyjeżdżaliśmy po nocy, jak Szklarska i Piechowice śpią. Do tego trzeba by mieć dwie krótkofalówki, ale te dranie mogły je po lasach pozbierać. Proszę was bardzo, miejcie oczy i uszy otwarte. Jak tylko coś ciekawego wyniuchacie, walcie do mnie, jak w dym. Albo do Gertrudy.
– Bardzo przepraszam obywatelu kapitanie – tłumaczył się Wierzba w kilka dni później. – Strzelec Gwizdek przyznał mi się, że w czasie dyżuru w centrali telefonicznej podsłuchiwał rozmowy.
– O, to nieładnie – odparł Gruda.
– Może w tym wypadku dobrze się stało. On sam najlepiej opowie. Mogę go zawołać?
Gwizdek zameldował się drżącym nieco głosem.
– Opowiadajcie dokładnie – zachęcił go Gruda. – Jeśli cokolwiek zbujacie, dwa tygodnie paki. Jak powiecie prawdę, może dam trochę urlopu.
– Było to wtedy, jak żołnierze siadali na samochody, żeby jechać na ostatnią obławę – zaczął Gwizdek. – Pan kapitan zebrał wtedy oficerów tam, w końcu podwórza. Wtedy przyjechał Rożkiewicz, ten weterynarz, na swoim motorze. Postawił go pod moim oknem, zakręcił kranik od benzyny i też poszedł na tę odprawę oficerów. Potem wszyscy wsiedli na samochody i pojechali na obławę, a Rożkiewicz kopał i kopał starter, ale zapalić motoru nie mógł, bo kranika z benzyną nie odkręcił. Diabli wiedzą, po co klucze wyciągał, świecę wykręcał. Ale jak Willys pana kapitana, co szedł na końcu, znikł za zakrętem, to on zaraz klucze pochował i wszedł do budynku dowództwa. Zadzwonił do mnie i kazał z domem łączyć. Odezwała się ta, co to na kocią łapę żyją. Coś mnie tknęło, żeby podsłuchać, choć nigdy tego nie robię. On jej powiada:
– Zosiu! Powiedz Joasi, że koledzy pojechali na polowanie.
– Coś ty? Na polowanie? Jakiej Joasi? – dziwi się ona.
– Mówię wyraźnie: polowanie. Tej Joasi, co jest na dole.
Po chwili ona powiada: “Aha, polowanie. Dobrze, powiem mu”. Tak właśnie powiedziała: nie “jej” tylko “mu”. A potem to on zaraz wyszedł, kranik normalnie odkręcił, motor zapalił i wyjechał. To wszystko, panie kapitanie. Prawdę mówiłem, jak na świętej spowiedzi.
– Już się nie zaklinajcie – uspokoił go Gruda. – Możecie odejść.
– Coś mi tu nie gra – zamyślił się kapitan. – Widziałem akta personalne Rożkiewicza. Człowiek, który tyle wycierpiał w najgorszych obozach koncentracyjnych, miałby współpracować z bandą hitlerowską – to mi się w głowie nie mieści. Pokazywał nam nawet swoje zdjęcia z obozu.
– Robił swoim aparatem, czy dostał od kolegów – wachmanów?
– Nie bądźcie złośliwi Wierzba. Wasze uprzedzenia czy podsłuchy Gwizdka, to jeszcze mało. Oficera lekkomyślnie krzywdzić nie można. Na razie dziękuję. Musimy naturalnie mieć na niego otwarte oczy.
Tego samego wieczoru do izby chorych wpadł jak bomba Leon Szpak.
– Słuchaj Wierzba, a to heca! – zaczął bezładne, pośpieszne opowiadanie w cichym kącie. – Wracam ci ja przed godziną pociągiem z Jeleniej Góry do Szklarskiej i spotykam w przedziale niewidomego lotnika repatriowanego przed tygodniem z Anglii. Gadu-gadu, mówię, że jestem ze Szklarskiej, a wtedy on pyta mnie, czy nie znam Rożkiewicza, weterynarza. Mówię, że jest taki u nas, a on na to powiada:
– Szybko zmienił pana. Najpierw Hitler, teraz Żymierski.
(ciąg dalszy nastąpi)
Tekst “Wilki na granicy (8)” autorstwa Aleksandra Wiącka, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 16 lutego 1961 roku, w numerze 7., na stronach 4-5.
© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.