Zachęcamy Państwa do lektury tekstu archiwalnego z „Nowin Jeleniogórskich: magazynu ilustrowanego ziemi jeleniogórskiej” z przełomu lat 1960/1961, który ukazał się 64 lata temu, w numerze 51-52. , w wydaniu z 22 grudnia 1960 – 4 stycznia 1961. Jego autor, Aleksander Wiącek, przewodnik sudecki i żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza wprowadzał Czytelników do strefy powojennych opowieści kryminalnych – na naszej granicy po 1945 roku. Polecamy!

Wilki na granicy (1)

Stary terkot dzwonka przerwał nocną ciszę panującą w pokoju oficera inspekcyjnego sztabu jednostki WOP w Szklarskiej Porębie. Młody, mocno zbudowany blondyn z trudem podniósł zmęczoną głowę i wyciągnął rękę po słuchawkę. 

– Słucham, 05. Sierżant Wierzba – zameldował się. 

– Tu mówi Krynica, plutonowy Kostka. Przyjmijcie meldunek. 

– Czołem, Jasiu — Wierzba zmienił ton. – Poczekaj chwilę, szukam książki. No, już, dawaj. 

– Krynica, 18.10, godz. 24,00.42a/10… Masz już? 

– Mam, podawaj dalej. To już północ? – zdziwił się. 

– A jak, Antoni. 42. Od B do F – zero, zero. Widoczność słaba – mgła. 

Wszystkie wydarzenia ostatnich godzin na pograniczu, zapisane w tajemniczych znakach szyfru, szybko zapełniały książkę meldunków Wierzby. Niecierpliwie czekał końca tej linii, wreszcie wrócił do najważniejszego dla niego pytania: 

– A co z akcją 202? 

– Niestety, zero, zero – stwierdził smutno Kostka. 

– Niech cię cholera! – zaklął Wierzba. – Idę spać. 

Teraz zgłaszały się kolejno wszystkie strażnice. Wszystkie kończyły swoje meldunki tym samym sakramentalnym zdaniem: „Akcja 202 — zero, zero”. A więc nic nie pomogło, ani wysyłanie patroli, ani obstawianie dróg, ani “przeczesywanie” lasów i polan. Dowódca placówki WOP na Wytyczu, kapral Tadeusz Wielgosz, zniknął jak kamień w wodę.  

Wierzba był głęboko poruszony sprawą Wielgosza. Tu chodziło nie tylko o całego człowieka, nie tylko o kolegę — wopistę, ale o najbliższego przyjaciela. Poznali się w najcięższych dniach marszu na Berlin, gdzieś w okolicach Żytawy. Wierzba przy radiostacji ze słuchawkami na uszach, zdenerwowany do ostateczności, po raz setny chyba wrzeszczał w mikrofon, usiłując wywołać sztab dywizji. 

“Surgucz, Surgucz, tu Raduga, tu Raduga. Kak ty mienia słyszysz? Kak ty mienia słyszysz? Przechodzę na odbiór.” 

O kilka metrów dalej stał oparty o rozgrzaną niemiecką ciężarówkę dwudziestokilkuletni starszy strzelec. Przyjemna, nieco zaokrąglona twarz była ledwo widoczna spod zsuniętej na tył głowy czapki. Kręcąc w palcach papierosa, mamrotał coś przed siebie domorosłym, polsko-rosyjskim żartem: 

– Słyszę ciebie słabo, słyszę ciebie słabo. Widzę charaszo, widzę charaszo. 

Wierzbę w pierwszej chwili aż zatrzęsło ze złości, ale szybko mu przeszło. Trudno, taki już był Wielgosz i takim trzeba go było zaakceptować. Potem losy rzuciły ich w różne strony, lecz po wojnie Tadeusz Wielgosz został przydzielony do plutonu WOP stacjonującego w Borkowicach. 

Byliby się może nieprędko spotkali, gdyby nie kpt. Grabowski, który zabrał się za organizowanie drużyny piłkarskiej przy sztabie w Szklarskiej Porębie. Na pierwszym treningu Wierzba wykazał jedynie dobre chęci, za to Wielgosz stał się podporą drużyny. Przyjeżdżał odtąd często na treningi, a noce przed meczami spędzał zawsze u Wierzby. Po nocnych wspominkach wspólnych bojów nieraz bywał niewyspany, ale na meczu znajdował zawsze dość energii, żeby być najlepszym na boisku. 

Podobnie było w ostatnią sobotę, 12-go. Nocował w pokoju radiotelegrafistów i do północy opowiadał nowinki z granicy: o SS-manie uwięzionym w kamieniołomie Czerwona Skała i o zwłokach kobiety znalezionych w wodach Izery. 

W niedziele pojechał na mecz do Sobieszowa. Strzelił znów dwie bramki, a wieczorem w Szklarskiej Porębie zakropili nieco to zwycięstwo. Wyszedł koło 9-tej wieczorem. Jeden z milicjantów widział go, jak szedł wzdłuż boiska w stronę parku. Za nim szedł jakiś mężczyzna w polski mundurze, którego milicjant nie poznał. Od tej pory Wielgosz zniknął jak kamfora. 

Początkowo nikt nie zorientował się w sytuacji. W sztabie wszyscy myśleli, że Wielgosz poszedł nocą na swoja placówkę. W Borkowicach przypuszczano, że zatrzymali go na dłużej w sztabie. Dopiero we wtorek, przy uzgadnianiu stanu osobowego, wydało się, że Wielgosz zaginął. 

Ogłoszono alarm. Od pięciu dni wszystkie placówki WOP-u i milicji szukały Wielgosza, ale na żaden ślad nie mogły natrafić. 


Pogrążona we mgle Szklarska Poręba spała jeszcze głębokim snem. Stojący w oknie pokoju oficera inspekcyjnego sierżant Wierzba z trudem dostrzegał w bladym świetle wschodzącego gdzieś za Śnieżką słońca sylwetkę wartownika, miarowo chodzącego wzdłuż szlabanu. 

– Mogłaby wreszcie skończyć się ta przenudna służba – klął w duchu. – I znów wpisze się do książki: “podczas pełnienia służby nic nowego nie zaszło”. A Wielgosza jak nie ma, tak nie ma – myślał. 

Nagle usłyszał szybko zbliżający się tętent galopującego po bruku konia. Zaniepokojony Wierzba uchylił okno. Wartownik odrzucił z ramion pelerynę, odbezpieczył karabin i krzyknął ostro: 

– Stój! Kto idzie? 

– To ja, Joachim, z Przesieki. – odparł śpiewnym głosem żołnierz, zeskakując ciężko z konia. Rogatywka zsunęła mu się na bakier, przewieszony przez brzuch automat kiwał mu się niezbyt regulaminowo. 

– Co się stało? – spytał tknięty złym przeczuciem Wierzba. Krzyknął te słowa głośno, pamiętając, że na froncie Joachim stracił prawie zupełnie słuch. Pocisk rozerwał się wtedy tuz obok niego, nic mu niby nie zrobił, ale ogłuszył chyba na zawsze. Mówili, że i rozum mu trochę przemieszało. Rodzinę całą stracił, nie miał gdzie pójść, więc go w wojsku zatrzymali, do WOT-owskich koni w Przesiece przydzielili. Konie kochał bardzo, więc z byle powodu nie zmęczyłby tak kasztana, galopując nim na oklep po ulicy pod górę. Teraz konisko robiło ciężko bokami, płaty piany bieliły się już na bruku przy szlabanie. 

– Ano stało się, panie sierżancie, stało… 

– Chodźcie do mnie, prędzej. 

Wierzba podszedł do drzwi, otworzył je szeroko. Fala zimnego powietrza wtargnęła do pokoju wraz z gramolącym się po schodkach Joachimem. – Gadaj prędzej, coś widział? 

– Panie sierżancie, melduję, że ten kapral to jest, czyli był… 

–Jak to był? Jaki kapral? 

– Ano, ten, co go szukata, co wam zginał, a porucznik kazał szukać. 

– Kapral Wielgosz? 

– Ja sobie myślę, że musi Wielgosz, bo kto by to był… 

– Gdzie on jest? 

– Ano w rzece. 

– Coście zwariowali? W jakiej rzece? Co on tam robił? 

– Musi, że pomarzł. My go wołali, a on nic. 

– Coś mi się widziało, że kasztan w stajni za mało wody wypił, tom stanął. Kapral pozwolił, to z kubełkiem nad wodę zeszedłem. Kuźniar też poszedł i nagle krzyczy, że widzi but. Kapral konie przywiązał i też przyleciał, a ja zaraz sobie myślę: a gdzie drugi but? 

– Słuchajcie, Joachim. Opowiadajcie, co było, a nie co sobie myśleliście, bo może być z wami niedobrze. 

– Rozkaz, panie sierżant. Na czym to ja stanąłem? Aha, ten drugi but to był zaraz obok, masywny, musi, że wojskowy. Tylko że reszta była w krzakach, to my o szarówce nie bardzo widzieli. 

–Jaka reszta, do cholery?  

– Człowiek leżał, w mundurze, naszym, dwie belki na ramieniu. 

– Czy to na pewno Wielgosz? 

– Pan sierżant wybaczy, j Wielgosza nie znam, to nie wiem. Wołali my jego, a on nic ani się nie ruszy. Musi, co pomarł. 

– Dotykaliście go? 

– Pan kapral nie dał? Kazał mi konia wyprząc i jechać do Szklarskiej, jak szybko się da. Galopem jechałem. Biedny kasztan, to się zganiał. 

– To idźcie, weźcie go do stajni. Tylko daleko nie odchodźcie, będziecie mi później potrzebni. 

– Rozkaz, panie sierżant – trzasnął obcasami i wyszedł. 

Wierzba westchnął ciężko. Ostatnie nitki nadziei rwały się niemiłosiernie. Joachim, choć mało rozgarnięty, opowiadał z takim przejęciem, że trudno mu było nie uwierzyć. 

Automatycznym ruchem pokręcił korbkę telefonu. Odezwała się centrala. 

– 01, proszę – rzucił w słuchawkę. 

– Ależ panie sierżancie, kapitan chyba śpi jeszcze – sumitował się dyżurny. 

– Dawaj szybciej, pókim dobry – warknął, wściekły. 

Po chwili w słuchawce odezwał się zaspany nieco głos kapitana Grudy: 

– Słucham, 01. 

– Panie kapitanie, sierżant Wierzba melduje posłusznie, że przed chwilą przybył Joachim z Przesieki z meldunkiem, że znaleźli koło skał Luizy zwłoki kaprala… 

– Wielgosza? – wpadł mu w słowo kapitan. 

– Obawiam się, że tak. 

– Obawy schowajcie sobie do cywila. Wiecie na pewno, że to zwłoki Wielgosza? 

– Nie, panie kapitanie. 

– To bierzcie natychmiast Willysa i przyjeżdżajcie pod mój dom. Obudźcie przedtem lekarza i oficera zwiadu. Zobaczymy, kto będzie pierwszy gotowy. Zrozumieliście mnie dobrze? – głos kapitana nabrał zwykłej u niego energii. 

– Tak jest, panie kapitanie. Zaraz będziemy. 


– Diabli nadali. Znowu masz “oko”. Trzymaj bank, Władek. – usłyszał Wierzba poddenerwowany głos kaprala Kaczmarka, dochodzący przez uchylone okno wartowni. 

 – Nie tym razem – wpadł mu w słowo Wierzba. – Zapuść Władek Willysa, pojedziemy do kapitana, a wy, Kaczmarek, idźcie objąć za mnie służbę. 

– A co się stało? 

– Dowiecie się później. Teraz nie ma czasu na rozmówki. Zadzwońcie tylko do porucznika Golca i lekarza, poproście, żeby przygotowali się do drogi. 

Władek wyjeżdżał na pełnych reflektorach z garażu. Mimo zimnej nocy silnik poczciwego Willysa pracował regularnie. Wierzba zgrabnie wskoczył na przednie siedzenie i w ciągu pięciu chyba minut od rozmowy telefonicznej byli przed domem kapitana Grudy. Ten sześćdziesięcioletni, dobrze już siwawy oficer stał przed drzwiami w płaszczu dopiętym na ostatni guzik, jakby miał właśnie dokonać przeglądu batalionu. Nim samochód stanął przed dowódcą, Wierzba przesiadł się już na tylne siedzenie. 

– Nie będziemy czekać na lekarza i oficera zwiadu. Kazaliście ich obudzić?  

–Tak jest, panie kapitanie. 

– Włodek wróci po nich później. Co wiecie od Joachima? 

Nachylony do ucha kapitana Wierzba zrelacjonował w skrócie nieporadne relacje Joachima. Rzucało nim nieco na siedzeniu, bo Władek znał drogę przez Szklarską doskonale i mimo mgły szybko wchodził z jednego wirażu w drugi. Mgła stawała się na szczęście coraz rzadsza. Minęli ostatni budynek miejscowości, kuźnię z niezdarnym szyldem w postaci wyciętego z blachy konia. Robiło się coraz jaśniej. Asfaltowa wstęga szosy wiła się raz w lewo, raz w prawo, posłusznie dotrzymując towarzystwa płynącemu o kilka metrów niżej potokowi. Władek dodał gazu, wskazówka szybkościomierza przekroczyła cyfrę 60 mil. Kapitan lekko dotknął ręki kierowcy. 

– Wyrzuć bieg. Zgaś silnik i światła. 

Kierowca mechanicznie spełnił rozkaz, ale dzięki pochyłości szosy nie stracili wcale na tempie. Pędzili w zupełnym milczeniu, przy akompaniamencie szelestu opon po mokrym asfalcie. Pęd powietrza wyciskał łzy z oczu. 

Po kilku minutach dojrzeli z daleka stojący na zakręcie po lewej stronie szosy biały, piętrowy budynek. Przylepiony tylną ściana do zbocza patrzył na przejeżdżających oknami pozbawionymi szyb, jak ślepiec w ciemnych okularach. Pod dachem, na frontowej ścianie, można było przeczytać jeszcze złożony z gotyckich liter napis “Haus bei Lusienfelsen”. Pod domem stał wóz wojskowy, a przy dyszlu jeden osamotniony koń ze spuszczonym łbem. Żołnierzy przy nim nie było widać. 

– Stań, Władek, sto metrów bliżej – cicho powiedział kapitan. A po chwili, odwracając głowę do Wierzby: 

– Więc Joachim mówił, że w rzece, tak? 

– Tak, panie kapitanie. Ja pójdę przodem. 

– Po co? – kapitan spojrzał mu uważnie w oczy. – Myślisz, że to może być pułapka? A więc pójdziemy razem. Ty, Włodek, stań z automatem za tym drzewem i dobrze uważaj.  

W zupełnej ciszy ruszyli w kierunku wozu. Wierzba instynktownie przesunął nieco do przodu kaburę z rewolwerem, odpiła ją. Kapitan skwitował ten ruch lekkim uśmiechem. Potem zajrzał do wnętrza pustego prawie wozu, odwrócił się ku rzeczce, zaczął powoli przyglądać się krzakom i wystającym z rzeki głazom. Woda szumiała cicho, niewiele jej zresztą w rzece było. 

– Jest Bednorz, panie kapitanie – zameldował cicho Wierzba. 

Kapral wygramolił się właśnie po kamiennym obmurowaniu rzeczki i niedwuznacznie zabierał się z fasonem do meldowania, ale kapitan przerwał mu te zapędy: 

–A gdzie ten…, za krzakami – pokazał ręką Bednorz. 

Podeszli nieco bliżej. Za krzakiem, na dnie rzeczki, leżał człowiek w mundurze. Na jego ramieniu widać było wyraźnie dwie kapralskie belki. Leżał na prawym boku, tyłem odwrócony do szosy. Głowa nienaturalnie wykręcona, prawa ręka jakoś dziwnie odrzucona za siebie. Wierzba chciał jak najszybciej rozwiązać dręczącą go zagadkę, czy tu właśnie znalazł zaginionego przyjaciela. Ruszył wprost w stronę ciała, ale powstrzymał go głos kapitana:  

–Nie podchodzić bliżej. Poczekajcie na porucznika Golca. Chcecie mu tu zatrzeć wszystkie ślady? 

Wierzba przeszedł przez rzeczkę kilkadziesiąt metrów wyżej, przeskakując z kamienia na kamień. Obszedł zwłoki z przeciwnej strony, lecz niewiele mu to dało. Twarzy nie można było absolutnie poznać, tak strasznie była zmasakrowana i oblepiona zakrzepłą krwią. Wierzba przypomniał sobie opowiadanie Joachima i przeniósł wzrok na buty zabitego. Były to prawie nowe, żołnierskie, juchtowe “saperki”, przeświecające jeszcze miejscami żółtym kolorem skóry. 

– To chyba jednak jest Tadzik – z przerażeniem szepnął sam do siebie Wierzba. – Właśnie takie buty stały przy jego łóżku przed tygodniem, tej naszej ostatniej, przegadanej nocy. Chwalił je, że wygodne, niedawno je dostał. Ale przecież każdy inny żołnierz mógł mieć takie same buty. Może to jednak nie on, może Tadek jest gdzieś zdrów i cały, nie wie wcale, że tak się o niego martwię… 

Wolnym krokiem wrócił Wierzba na szosę. Samochód już dawno pojechał do Szklarskiej Poręby po por. Golca i lekarza. Kapitan Gruda siedział na przydrożnym kamieniu i wypytywał Bednorza i Kuśnierza o szczegóły ich ponurego odkrycia. Wierzbę to już niewiele interesowało. Może zmęczenie dochodziło do głosu, a może dopiero teraz uświadomił sobie ogrom poniesionej straty. 

Usiadł nad rowem, wyciągnął papierosa. Wilgotne zapałki nie chciały się zapalić. Zrezygnował, rzucił je za siebie, oparł łokcie na kolanach, zamyślił się. 

— Biedny Tadeusz. Miał matkę w Krakowie, często do niej pisał, miał teraz jechać do niej na urlop. Pierwszy powojenny urlop. Biedne matczysko. Jak ją zawiadomić? Cholerny samochód. Jak mi po drodze zalało oczy, to teraz wyschnąć nie chcą… 

Dzielny sierżant nie chciał przyznać się nawet sam przed sobą, czemu mu się oczy “pocą”. 

Żołnierze WOT. / Fot. Jan Korpal. Nowiny Jeleniogórskie 1960

Oficer zwiadu, por. Golec, z twarzą nisko pochyloną nad ziemią badał każdy skrawek terenu dokoła zwłok. Żaden ślad, żaden kamyk nie uszedł jego uwadze. Już od godziny kapitan, lekarz i Wierzba z niecierpliwością obserwowali jego powolne, ostrożne ruchy. Wreszcie wyprostował się, skinął na pozostałych. Zbliżyli się szybko. W milczeniu pokazał im omszały kamień w odległości metra od zwłok. Na jego staroświeckiej powierzchni widać było wyraźny ślad jakby wielkich zębów. 

– To są ślady obsuwającej się stopy ludzkiej – wyjaśnił porucznik. – Dziwne buty. Brzegi podeszew były okute specjalnymi gwoździami. Widziałem takie buty. Nosili je tylko niemieccy strzelcy górscy. 

– Rzeczywiście, pamiętam – przytaknął Wierzba. – Jeszcze w czasie wojny, pod Altheim, widziałem grupę jeńców. Mieli na rękawie wyhaftowany kwiat szarotki. Nazywali ich Tirolenjäger albo Gebirgsjäger. Oglądałem ich buty. Zostawiały właśnie takie ślady. 

Dokładne szkice były już zrobione. Teraz lekarz rozpiął mundur. Pod zakrwawionym mankietem, na lewej ręce, zabłysnął zegarek „Doxa” na czerwonym, skórzanym pasku. Wierzba pochylił się na moment, poderwał się, stanął na baczność, zdjął czapkę: 

– To Tadeusz Wielgosz, panie kapitanie. 

– Skąd wiecie? 

– Ten zegarek poznałbym na końcu świata. Dawał mi go zawsze na przechowanie, kiedy grał w piłkę. Bał się, żeby go nie uszkodzić. Proszę sprawdzić, czy cyfra “3” na cyferblacie jest zamazana. 

Kapitan przyjrzał się uważnie zegarkowi. 

– Należy stwierdzić, że kapral Wielgosz nie żyje – powiedział smutno. 

Wolno, monotonnie, dyktował lekarz do protokołu: 

– Kości czołowa i policzkowa zmiażdżone od wielokrotnego uderzania twardym, kanciastym przedmiotem. Pęknięcie kości ciemieniowej i podstawy czaszki”. 

– A kiedy, pańskim zdaniem, nastąpił zgon? – wtrącił kapitan. – Przed ilu dniami? 

– O jakich dniach pan mówi? — zdziwił się lekarz. –Tu można mówić o godzinach. – osiem, najwyżej dziesięć godzin. Niech pan sam obejrzy plamy opadowe. Wie pan przecież, że po zgonie krew opada i zbiera się w najniżej położonych miejscach ciała. Tam właśnie występują plamy. Ale u niego to jakoś dziwnie wygląda… 

– Jakoś dużo ma tych plam – zauważył porucznik Golec.

– A właśnie, W tej pozycji, w jakiej go znaleźliśmy, niedługo mógł leżeć. Nie więcej jak trzy, cztery godziny. Widzi pan te plamy na plecach?

– To te dranie przez tydzień go gdzieś go więziły, potem zatłukły, tutaj przeniosły i rzuciły do rzeki… – wtrącił z pasją Wierzba.

– Ea, żebym to ja wiedział… Ale ja ich jeszcze dostanę w swoje ręce.


Pierwsza od stuleci polska jesień w Karkonoszach roztoczyła całe swe piękno w dniu pogrzebu Wielgosza. Kto tylko nie miał służby, w jednostce, czy na placówkach, poszedł pożegnać powszechnie lubianego kolegę.

Pod bramę cmentarną w Szklarskiej Porębie podjechał wojskowy ‘łazik” z obcymi znakami rejestracyjnymi. Dowódca strażnicy w czeskim Kořenovie, Bohusz Peres, wysiadł pierwszy i podał rękę siedzącej obok niego wysokiej, zgrabnej blondynce w szykownym kostiumie z unrowskiej “jodełki”.

Wierzba, znając nieco czeski, czuł się w obowiązku pełnienia funkcji gospodarza. Przyjął wyrazy współczucia od Peresa, poczem zwrócił się do jego towarzyszki:

– Pani Bożena, prawda? Dużo słyszałem o pani od Tadeusza. Wiem dobrze, jak bardzo panią kochał. Ponieśliśmy oboje ogromną stratę.

Podniosła na niego duże, piwne, dziś nieco zaczerwienione oczy:

– Znałam go krótko, ale nie zapomnę nigdy. Pan i ja byliśmy mu najbliżsi. Niech pan powie prawdę: czy jego morderca będzie ukarany?

– Na pewno będzie. Tylko najpierw trzeba go znaleźć.

– A podejrzewacie kogo?

– Na razie właściwie nic nie wiemy. To dość tajemnicza historia. Ale niech się pani nie martwi, jestem pewny, że on wpadnie w nasze ręce. Drogo nam zapłaci w nasze ręce. Drogo nam zapłaci za Tadzika.

– A jak będzie pan coś wiedział, da mi pan znać?

– Dobrze, ale pani rozumie, że nie wszystko wolno nam mówić.

–Owszem, ale nie pomyślał pan, że ja tam, w Kořenovie, też się czasem mogę coś przydać?

– Racja. Niech więc pani powie: czy Tadzik nie miał tam żądnych wrogów? Przecież to tak blisko jego Wyżyńca, zaraz za Izerą. Często tam chodził? Znał dużo ludzi?

– Tadzik i wrogowie? To do niego nie podobne. U nas wszyscy bardzo go lubili. Kogo on tam zresztą znał? Bohusza, moich rodziców, raz był ze mną u ciotki.

– Ale i do gospody chodziliście? Tej na rozdrożu?

– Widzę, że Tadzik sporo panu opowiadał. Owszem, że trzy czy cztery razy. Lubiłam pokazywać się z nim sąsiadom. Ale chodziliśmy tylko do tej bliższej, u starego Srny.

Od strony kościoła zbliżała się wolno ciężarówka z trumną.

– Na dziś skończymy z tą sprawą – przerwał Wierzba. – Wrócimy niedługo do naszej współpracy. Wierzę, że wspólnymi siłami pomścimy Tadzika. Umowa stoi, dobrze?

Słuchając przemówienia kapitana Grudy nad otwartą mogiłą Tadzika, Wierzba nie mógł pozbyć się wrażenia, że tracąc jednego przyjaciela, zyskał drugiego. Tego, którego koronkowa chusteczka była teraz bardzo mokra.


Pokój, w którym mieściła się łącznica telefoniczna, miał opinię najlepiej poinformowanego punktu w jednostce. Wierzba, pod świeżym wrażeniem pogrzebu Wielgosza, nie mógł sobie nigdzie znaleźć miejsca.

– Mieć dobrego psa policyjnego, a znalazłoby się morderców – usłyszał przez uchylone drzwi tubalny głos kaprala Pęgowskiego. – W partyzantce mieliśmy taką sukę. Przemyślna bestia była. Dałem jej raz meldunek i mówię…

– Wiemy, Pęgowski, wiemy – przerwał mu Wierzba, wchodząc do pokoju. – Każdy już dziesięć razy słyszał o tej suce. Nie macie czego nowego?

Speszony kapral postał chwilę na baczność i spytał służbowo:

– Zapytuję posłusznie, co mam zrobić z chlebakiem kaprala Wielgosza?

– Jakim chlebakiem?

– Ano tym, co go zapomniał w mojej szafie, jak tu spał ostatniej nocy.

– Dawajcie go, a prędko.

Po kilku minutach chlebak leżał na stole przed Wierzbą. Powoli rozpiął go, wsunął rękę do środka. Suchy kawał chleba, nóż z czarną rękojeścią, aluminiowa łyżka z widelcem. Na spodzie pomięty, gęsto zapisany papier. Dłonią wygładził go na stole. Data sprzed paru miesięcy. Pismo niewprawne. “Kochany mój synku” – słowa te starczyły, aby Wierzba nieco zawstydzony, odłożył list na swoje miejsce. Rozczarowany włożył wszystko z powrotem do chlebaka. Z ciekawości zajarzał jeszcze do gazety, w którą zawinięty był chleb. Rzuciła mu się w oczy zielona kartka, zadrukowana z jednej strony po niemiecku. Myślał, że to zbędny, stary druk i już ją chciał wyrzucić do kosza. Nagle poderwał się, wlepił rozszerzone oczy w nagłówek: “Kampf gegen Polen und Russen”.

Wierzba wypadł jak bomba z pokoju.

Słysząc pukanie do drzwi porucznik Golec zamknął instynktownie skoroszyt z bladoniebieskiej tektury, oznaczony cyfrą 202. Siedzący z drugiej strony kapitan Gruda odwrócił się w stronę drzwi, w których stanął Wierzba.

– Proszę o przekazanie chlebaka kaprala Wielgosza.

– To go połóżcie na stole i nie przeszkadzajcie – kapitan był dziś wyraźnie nie w humorze.

– Melduję posłusznie – ciągnął niezrażony Wierzba – że w chlebaku znalazłem ulotkę – wręczył zielony papierek kapitanowi Grudzie.

– Nie znam niemieckiego – bąknął Gruda. – Przetłumaczcie nagłówek.

– Wezwanie do walki przeciw Polakom i Rosjanom – nieco patetycznie wydeklamował Wierzba.

– Jako tako. Starczy, żeby przetłumaczyć.

– To siadajcie przy mnie. Podyktujemy wspólnie. Piszcie, poruczniku.

Starannie dobierając słów i zaglądając czasem do słownika dyktowali.

“Sowieckie i polskie bandy plądrują dziś odwieczne germańskie ziemie. Co się dzieje w naszych miastach – Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku, Szczecinie, Poznaniu? Polscy i rosyjscy…”

Wierzba zawahał się przez chwilę.

– Co was tak zakorkowało? – zdenerwował się kapitan.

– Namyślam się, jak przetłumaczyć słowo “Untermenschen”. Niemcy mają tak podłe w swym duchu określenia, że brak nam odpowiednika.

– To napiszcie “ludzie” albo “żołnierze” Mniejsza z tym. Jazda, dalej.

“…rabują nasze domy, mordują naszych braci. Dlatego ogłaszamy wezwanie do walki przeciwko polskim i ro…”.

Ostry dźwięk dzwonka telefonu zagłuszył dalsze słowa.

– Słucham 01 – zgłosił się kapitan Gruda.

Przez kilka minut w skupieniu wsłuchiwał się w słabo słyszalny chrobot słuchawki, nakazując gestami absolutną ciszę swym towarzyszom. Wreszcie rzucił pytanie:

– A gdzie ona jest teraz?

Wysłuchał odpowiedzi, a potem:

– Dziękuję. Zaraz przyjeżdżamy.

– Nie myślcie, Wierzba, żeście znaleźli białego kruka – wyjaśnił kapitan. – Dowódca z “Krynicy” dzwoni, że zatrzymał jakąś Niemkę z całą paką takich samych ulotek. Będziemy je sobie jutro spokojnie tłumaczyć. Teraz my tam pojedziemy, a wy nie wychodźcie z koszar. Coś mi się zdaje, że się przydacie do rozmowy z tą Niemką. Trzeba dzwonić po wóz.

– Czekajcie, Wierzba – powstrzymał go przed wyjściem porucznik Golec. – Jak myślicie, co to za kartka?

Podał mu drugi znaleziony w chlebaku Wielgosza papier.

Wierzba starannie obejrzał podany świstek i wyjaśnił: – Ten druk, to kwit kasowy. Taki ich “kasa przyjmie”, z gminy z Przesieki. Ale ciekawe, co tu na odwrocie napisali. Gryzmolił, cholernik, kopiowym ołówkiem. Może przetłumaczę, notujcie:

“Śliwki odebrać z Wurtzeldorfu. Będę w czwartek w Dolinie Marcina. H. H.”. – A potem, jakby podpis, jedną literą – “K”.

– Skąd macie tę kartkę? – spytał kapitan.

– Była w tej gazecie, tak jak ulotka – odparł porucznik.

Kapitan wydał dyspozycję kierowcy, przyjrzał się uważnie kartce:

– Głowę daję, że to szyfr. Mało oryginalny. Śliwki to zwykle granaty, może zresztą automaty. Te litery H.H., to chyba jeszcze “Heil Hitler”. Ale kto to może być ten “K”?

– Chyba ma pan rację, kapitanie. Ale skąd się te kartki znalazły w chlebaku Wielgosza?


– Odwal się! Daj mi spać. – Wierzba naciągnął koc na głowę i odwrócił się do ściany.

– Nie gniewaj się, stary – tłumaczył łagodnie chorąży Roszkowski. – Musisz wstać. Kapitan dzwonił z Przesieki, żebyś tam zaraz przyjechał.

– Po jaka cholerę?

– Sam ci to wyjaśni. Kazał dać ci kompanię do ochrony, ale ludzi z rękawa nie wytrzepię. Dostaniesz dwóch, ale za to kozaków, i to dobrze uzbrojonych.

– Pod konwojem mam jechać? Cóż to, aresztowany jestem, czy co? Sam pojadę.

– Stary kazał, to ci ochronę dam. Czy ich potopisz, czy zostawisz “Pod Minogą” w Sobieszowie, to już twoja sprawa.

Wierzba, mrucząc pod nosem, zaczął się powoli ubierać. Po chwili spytał.

– A która to godzina?

–Dziecinna. Do północy jeszcze trochę brakuje.

– A jak na dworze?

– W deseczkę, jak to na jesieni – Roszkowski nie tracił dobrego humoru. – Chłodek przyjemny, liście sobie z drzewek lecą, słowiki nie śpiewają, deszczyk zacina, ciemno, choć w mordę daj. Weź pelerynę, bo będziesz wyglądał, jak zmokła kura.

– Morda w kubeł! – zeźlił się Wierzba.

– Dobrze ci się wygłupiać, jak tu zostajesz i spać ci się nie chce. Taką służbę, to ja kręcę…

– Czego się złościsz? Świat jest piękny. Papierosa chcesz?

– Dawaj, a nie pytaj. Gdzie te moje konwojenty?

– Zaraz ci ich przyślę. Wstąp do mnie przed wyjazdem, będę w pokoju inspekcyjnym.

Po paru minutach zameldowało się Wierzbie dwóch żołnierzy. Pierwszy, wysoki, chudy drągal, nazwiskiem Trzoch, dostał przed paru dniami naszywki starszego strzelca. Spokojny, flegmatyczny, zawsze miał czas. Za to drugi z nich, Leon Szpak, jeszcze w czasie wojny zaskarbił sobie pełne zaufanie Wierzby. Syn podolskich równin, nazwany jak przez ironię góralem, choć Karkonosze były pierwszymi górami, jakie w życiu widział. Pokochał je szybko i poznał do ostatniego zakamarka.

Gdy wchodzili do pokoju inspekcyjnego, Roszkowski odkładał właśnie słuchawkę.

– Kapitan pytał, czy już wyjechałeś – wyjaśnił Wierzbie.

W tym samym momencie Wierzba zauważył stojącego pod oknem weterynarza wojskowego Rożkiewicza. Ubrany w dobrze skrojony mundur oficerski bez gwiazdek, oparty łokciem o parapet okna, zaciągnął się właśnie dymkiem z papierosa, przyglądając się Wierzbie. Kiwnął głową na jego ukłon i spytał:

– Po co jedziecie do Przesieki, sierżancie?

– Nie wiem, panie poruczniku – Wierzba dostosował się do panującego w sztabie zwyczaju tytułowania oficera bez stopnia.

– Nie wiecie, czy udajecie wielką tajemnicę?

– Nie wiem. Proszę spytać kapitana – Wierzba cedził przez zęby, czując nawrót fali złości.

– A kogo bierzecie ze sobą?

– Trzocha i Szpaka. Starczy?

– Nie zazdroszczę wam tego spaceru. W taką pogodę. Dobranoc – Różkiewicz poprawił czapkę i wyszedł.

– To Twój krewniak? – spytał ironicznie Wierzba Roszkowskiego. – Macie takie podobne nazwiska…

– Czep się tramwaju, jak będziesz w Jeleniej. Ale swoją drogą…, skąd on mógł wiedzieć, że Ty jedziesz do Przesieki?

– Chyba od ciebie. Nic mu nie mówiłeś?

– Nie. Tak się gadało, o wszystkim i o niczym, ale nie o tym.

– Ale przecież słyszał twoją rozmowę ze starym…

– Nie mógł słyszeć jego słów. Ja nazwy Przesieki nie użyłem.

W okna zaświeciły reflektory warczącego coraz bliżej gazika. Wierzba, zapinając pelerynę, odwrócił się jeszcze do drzwi:

– A po diabła Rożkiewicz tu przylazł?

– Bo ja wiem? Chyba ot tak, pogadać z nudów.

– O tej porze? W taką pogodę? Taki wielki pan i do ciebie? We łbie ci się przewróciło…


(ciąg dalszy nastąpi)


Tekst “Wilki na granicy (1)” autorstwa Aleksandra Wiącka, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 22 grudnia 1960 roku, w numerze 51-52., na stronach 6-7.  

© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.