Zachęcamy Państwa do lektury tekstu archiwalnego z „Nowin Jeleniogórskich: magazynu ilustrowanego ziemi jeleniogórskiej”, który ukazał się 64 lata temu, w numerze 1. , w wydaniu z 5 – 11 stycznia 1961. Jego autor, Aleksander Wiącek, przewodnik sudecki i żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza wprowadzał Czytelników do strefy powojennych opowieści kryminalnych – na naszej granicy po 1945 roku. Kontynuujemy tę opowieść, ufając, że spotka się z Państwa żywym zainteresowaniem. Polecamy!

Wilki na granicy (2)

Ogarniająca Wierzbę senność opuściła go nagle, gdy dojechali do skał Luizy. Gdzieś tu blisko, przed paru dniami, zamordowano Tadka Wielgosza. Wierzbie, zdawało się chwilami, że przez szum wody w potoku i opon po mokrym asfalcie słyszy krzyk przyjaciela, wzywający jego pomocy. Ka­zał nawet kierowcy stanąć na chwilę i zga­sić silnik. Widocznie przemęczenie i nie­wyspanie stwarzało takie złudzenia.

Pojechali dalej. Piechowice spały spo­kojnie, w Sobieszowie rozrabiało jeszcze paru pijaków, a w Podgórzynie ktoś na drodze naprawiał starą ciężarówkę. Gazik pokonał wszystkie serpentyny Przesieki, do­wiózł ich do placówki. Wierzba odwrócił się do żołnierzy:

– Leon, zabierz Trzocha na wartownię, wyczyścić broń i spać.

Nie oglądając się wyskoczył z samochodu i wszedł do kancelarii.

– Czołem Jasiu! – przywitał dyżurnego, plutonowego Kostkę.

– Serwus, Wierzba. Ściągaj pelerynę, zagrzej się przy piecu. Kapitan jest w mieszkaniu u dowódcy placówki, naprze­ciwko. Kazał, żebyś tam przyszedł, ale mo­żesz chyba usiąść na chwilę.

– Jak wam się udał ten nowy dowódca?

– Porucznik Szeja? Byczy gość, chłopaki już go polubili. W służbie piła, zdrzemnąć się nie da, goni w każdą pogodę, ale jak masz wolne, rób co chcesz. Jak może, to ludzi broni. Dziś nawet dał szefowi, Kuśnie­rzowi, taki opeer za ganianie chłopaków, że aż hej.

– Dobrze zrobił – potaknął Wierzba. – Coś mi się ten wasz szef nie podoba.

Nie tylko tobie – potwierdził Kostka. – To kawał sk….syna.

– Pogadamy później. Trzeba iść do kapitana. Cześć!

Przechodząc z jednego budynku do dru­giego Wierzba zauważył, że wartownik z zapałem opowiada coś Trzochowi i Szpa­kowi.

– Że się wam tak chce moknąć, chło­paki – rzucił w ciemność.

W mieszkaniu dowódcy placówki sierżant zastał oprócz gospodarza i kapitana Grudy, porucznika Golca i nieznanego mu oficera. Dopiero później Wierzba dowiedział się, że jest to kapitan Pyszkowski ze zwiadu dy­wizji.

Stół był typowym przykładem kawaler­skiego gospodarstwa: resztka czarnego chle­ba, dwie butelki po wódce, puste puszki od konserw.

– Nareszcie jesteście – ucieszył się Gruda. – Zaraz zaczniemy, tylko musicie trochę odetchnąć. Co mu dacie – zwrócił się do porucznika Szei – skoro wam Golec całą wiśniówkę wychlał?

– Mam jeszcze coś w rodzaju herbaty i ze setkę czystej.

– No to dawać, byle szybko. Pójdziemy teraz obejrzeć stajnię, a kapitana Pysz­kowskiego poproszę o wtajemniczenie sierżanta. Jak wrócimy, zabierzemy się do ro­boty.

– Znam tę historię od porucznika Szei – zaczął Pyszkowski po wyjściu kolegów, – Jechał dziś konno z żołnierzem do Jagniątkowa. W lesie koło Zachełmia spotkali mło­dą dziewczynę z plecakiem. Coś się Szei nie podobało, więc ją zaczął wołać. Ona nic. To on do niej po niemiecku. Dziewczyna zaczęła wiać w las. „Halt, halt!” – woła Szeja, a ta leci dalej. Żołnierz strzelił w górę, ona rzuciła plecak i już znika w krzakach. Strzelił w nią z automatu, dziew­czyna upadła. Szeja dobiegł, ale nic jej nie było, tylko ramię ma draśnięte. Papiery ma niemieckie, a w plecaku były same ulotki, takie, jak wyście znaleźli w Szklarskiej w chlebaku Wielgosza. Sprowadzili ją tu na strażnicę. Gruda chciał ją najpierw zabrać zaraz do Szklarskiej, ale potem się roz­myślił, tu ją chce przesłuchać, i to zaraz. Dlatego będziecie tu potrzebny jako tłu­macz.

– Nikt tu nie zna niemieckiego? – zdzi­wił się Wierzba.

– Niby znają, ale za słabo, żeby tłuma­czyć przesłuchanie. Ci, co znali lepiej, poszli już do cywila. Wy jesteście jedynym tłumaczem.

– Teraz rozumiem, czemu tak poszedłem w cenie – zaśmiał się smutno Wierzba. – Nim zaczniemy, chciałbym zajrzeć do moich żołnierzy.


Przed budynkiem placówki Szpak wciąż jeszcze rozmawiał z wartownikiem.

– Zwariowałeś, Leon – wtrącił się Wierzba – mokniesz tu, zamiast spać.

– Poczekaj chwilę. Posłuchaj, co on opo­wiada o szefie.

– O kim? – spytał Wierzba. – O Kuś­nierzu?

– O nim, słodkim synie, w mordę bied­nym.

Deszcz zacinał nieprzyjemnie, a Leon nie miał wcale zamiaru zrezygnować ze swego opowiadania. Znudzony Wierzba machnął ręką. Omijając kałuże przeszedł cicho po kępach trawy na szczytową stronę budynku, gdzie deszcz już nie sięgał. Tu już szept wartownika nie dochodził.

Oparł się o ścianę. Nagle wydało mu się, że słyszy cichy głos kobiety. Obejrzał się, ale dokoła nie było nikogo.

– Znów mi się przywidziało – zaklął pod nosem. – Trzeba się wreszcie wyspać.

Po paru sekundach doszedł go równie cichy, niewyraźny głos męski. Wierzba po­chylił głowę do małego okienka przy sa­mej ziemi. Przez stłuczoną szybę dolatywały go poszczególne niemieckie słowa. Położył się na ziemi, zamienił się cały w słuch. Te­raz już dobrze rozumiał.

– A czy Karol już wie? — pytała kobieta.

– Powinien wiedzieć, jest już po dziesią­tej – odpowiedział mężczyzna.

Po chwili milczenia mężczyzna spytał:

– Lotta, boisz się?

– Tak, Franz. Bardzo.

– Nie bój się. Ja będę przy tobie.

– A nie będą mnie bić?

– Nie, oni tu nigdy nie biją.

Po chwili, na niezrozumiałe pytanie kobiety:

– Karol to załatwi w drodze do Szklar­skiej Poręby. Artur go namówi. Konwojenci po ciebie już przyjechali. Jest z nimi jeden sierżant.

Potem mężczyzna przekonywał ją:

– Zobaczysz, że zdążą. Muszą zdążyć. Ale ty, Lotta, musisz im pomóc, musisz wszelkimi sposobami odwlec odjazd stąd. Rozumiesz, Lotta? Musisz.

Wierzba, przemokły i zziębnięty, przele­żał jeszcze na ziemi kilkanaście minut, ale nie usłyszał już ani słowa. Wstał cicho, ob­szedł budynek i wszedł do kancelarii.

– Powiedz mi, Jasiu – zwrócił się do Kostki – kto tu u was mówi po niemiecku?

– Tutaj? Chyba nikt. Ale gdzieś tak zmókł?

– Daruj, to nie twój interes? Więc nikt? Ani słowa?

– Może Jankowski zna trochę, i to wię­cej na migi.

– A nie ma tu kogo nie z waszej załogi, znającego niemiecki?

– Wymyśliłeś. A kto ma tu na imię Franz?

– Jaki Franz? Chyba Franciszek?

– No tak. Franciszek. Wymieniaj.

– Szeja jest Franciszek.

– Odpada. Dawaj innych.

– Mam tu spis. Wieliczko Franciszek, Szewczak, Prusakowski… no czekaj, przecież Kuśnierz też jest Franciszek, nasz szef zaki­chany.


(ciąg dalszy nastąpi)


Tekst “Wilki na granicy (2)” autorstwa Aleksandra Wiącka, ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 5 stycznia 1961 roku, w numerze 1., na stronach 4-5.

© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.