Zachęcamy Państwa do lektury pierwszego tekstu z cyklu – „ZŁY”. To był Kaczówka – autorstwa Marcina Piotrowicza , który to ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich. Magazynie Ilustrowanym Ziemi Jeleniogórskiej” 19 grudnia 1963 roku, w numerze 51- 52. Marcin Piotrowicz w serii beletryzowanych artykułów opisywał historię słynnej bandy, która w latach 50. XX wieku w naszym regionie napadła na gospody, sklepy, pocztę, bank i… na budynek Rady Narodowej. Kryminalna działalność Jana Kaczówki budziła wtedy strach i niedowierzanie wśród mieszkańców Jeleniej Góry i okolic. Niesamowita historia! Polecamy!

 

Noc z 21 na 22 lutego 1959 roku nie była mroźna, była raczej ciemna. Mimo księżyca, którego sierp zwrócony rogami w kierunku wschodu zwiastował nadchodzącą pełnię, mglisto było i widoczność sięgała najwyżej dwustu metrów. Po godzinie dziesiątej wieczór ulice Jeleniej Góry opustoszały. Mgła zgęstniała, a czarna, wielka chmura zasłoniła wreszcie nawet nikłe światło księżycowe. 

Na przystanku tramwajowym przed klubem KWADRAT stał samotny mężczyzna w czarnym płaszczu, wysoki, nieco przygarbiony. Dwóch innych przechodniów zbliżało się od ulicy Wolności. Przeszli koło oddziału Narodowego Banku, minęli pomnik stojący na placu Bieruta i podeszli do wysokiego w czarnym płaszczu. 

W tym czasie, chyba z siedem minut po dziesiątej, ukazały się we mgle światła tramwaju jadącego w dół ulicą 15-go Grudnia.  

— „Sobieszów” — przeczytał jeden z przybyłych. — To jeszcze nie dla nas. 

Drugi, stojący obok, roześmiał się.  

— Cicho! — szepnął nagle wysoki. Pozostali dwaj umilkli. Tramwaj odjechał. Oni stali we trójkę nadal na przystanku. 

Po chwili od strony dworca PKS wyłoniła się czwarta postać niskiego, dość krępego człowieka, idącego chwiejnym, jakby trochę niedźwiedzim krokiem. Zatrzymała się ze trzydzieści kroków od stojącej trójki, za pniem najbliższego drzewa. 

— To ty Józek? — zapytał dość cicho wysoki.  

— No! — postać wyłoniła się zza drzewa i podeszła.  

— Idziemy! — zakomenderował wysoki. — Buty macie, chłopaki, wygodne? Bo to będzie ponad dziesięć kilometrów!  

— Jak na pierwszy raz, to jeszcze obleci — odpowiedział któryś. Przeszli w poprzek jezdnię i dwoma parami, szybkim marszem ruszyli przez plac Obrońców Stalingradu w kierunku mostu na Bobrze i dalej do Jeżowa. 

Z ul. Grunwaldzkiej skręcili ścieżką w lewo, potem u podnóża górki „Gapy” weszli w las. Wilgotne gałęzie coraz to muskały ich po twarzach, więc otrząsali twarze z wody i zasłaniali je rękami. 

Przeszli w poprzek szosę do Siedlęcina, minęli tor kolejowy i wśród pustych pól maszerowali, trochę już pod górę, w kierunku Płoszczynki. 

— Aleś ty Janek wybrał drogę.! Niech cię kule…  

—A ty wolałbyś z glinami łazikiem, co? 

— Strasznieś ostatnio nerwowy, ale jest różnica między łazikiem a szosą, którą mogliśmy się puścić, zamiast chłopom deptać ścierniska.! 

— Wal Kaziu cicho i nie denerwuj go. Siły zostaw sobie na wójta z Czernicy — poradził idący obok starszy brat Kazika, Edmund Tokarzewski. 

Józef Piwowarski, krępy, najstarszy z całej czwórki kołysał się lekko w miarę marszu na swoich krótkich nogach i milczał. Widać było, że spacer nie wymaga od niego wielkiego wysiłku. Nie dziesięć, a czterdzieści kilometrów zrobiłby lekko tej nocy. 

Gdy omijali wzniesienie „Skowrona”, jednej z wielu kopek rozsianych tu na pograniczu Gór Kaczawskich i Izerów, mgła opadła, a wiatr zegnał chmurę. Przez chwilę zrobiło się widno. Sierp księżyca migotał nad chrośnickimi wzgórzami. W dole majaczyła już wieża kościoła w Czernicy. Po dwudziestu minutach weszli do wsi. 

— Gdzie jest ten budynek rady? Byłeś tam chociaż?  

— Chodź, głupi, i nie pytaj, bo psy się rozszczekają jeszcze bardziej. Cóż te cholery zmówiły się na koncert, czy co? Tu chyba każdy gospodarz trzyma po dziesięć kundli! 

— Ciszej tam, psia krew — warknął wysoki przywódca wyprawy Janek. 

— Kazik! Ty stajesz koło tego wysokiego płotu — zakomenderował. — Mundek kapuje na szosę! Jakby co to gwizdniecie i w nogi, ale nie szybko, tak, żeby was było widać, w lewo od szosy. Kapujecie? Żeby pogonili za wami. Macie dobre chody, braciszkowie. My z Józkiem łamiemy drzwi wejściowe, dwie pary wewnętrznych, biurka i bierzemy co będzie! No, stawać! A uważajcie, bo jakby który coś przypadkiem pomylił, dam w japę, jak Bóg na niebie! 

Rozeszli się na posterunki. Po dziesięciu minutach uspokoiła się nawet część gospodarskich psów, a niebo zasnuło się znów czernią chmur. Dochodziła godzina trzecia w nocy. Gospodarze czerniccy spali obok swych żon. Obecność żadnego stróża nocnego nie mąciła spokoju lutowej nocy. 

— Dawaj Józek łom! 

— Na cholerę ci. Nie widzisz, że odleci jak mocniej pchnąć? Podważ deską od dołu, to wylecą z zawiasów. 

— Tylko hałasu nie rób! 

— Fachowiec, szefie, jestem, a nie partacz. No! Ciśnij.! Patrz, jak puściły! — Czekaj, teraz w lewo? — Nie, właśnie w prawo. Poświeć! — Patrz! Zostawiły cholery drzwi otwarte, jakby specjalnie dla nas! 

Weszli do pierwszego pokoju, poświecili po meblach i przeszli dalej. W pokoju przewodniczącego Prezydium GRN zbliżyli się do biurka. Jan Kaczówka oddał latarkę Piwowarskiemu. Sam usiadł na „fotelu” prezydialnym i zaczął otwierać szuflady. Nie stawiały wielkiego oporu. Szef — Kaczówka wywalał stosy papierów ze środkowej szuflady i bocznych skrytek. Podniósł nawet materiał, którym przykryty był mebel. Leżało pod nim kilka papierów, odłożonych widocznie na specjalną okazję. 

— Nieźle — powiedział chowając zwitki pieniędzy. — Niemożliwe, żeby to wszystko chłopy poznosiły za podatek gruntowy! Co? Jak myślisz? — Monologował raczej, wywalając dalszą zawartość szuflad, lub na zmianę wyłamując zamknięte schowki. 

— „Książeczka stanu cywilnego”… sylabizował w mdłym świetle latarki Piwowarski, podnosząc z ziemi kilka czystych druków. — Przyda się!  

— Nie zapomnij o pieczątkach! Masz? Tu się już, bracie, nic nie znajdzie! Nie słyszysz? Czy tam przypadkiem bracia nie gwiżdżą? 

Wyszli z budynku na drogę. Z obu stron zbliżyły się do nich szybko dwa cienie warujące dotychczas przy płotach. 

— No, jak tam, Jasiu, twój pierwszy bank?  

— Odppp.! Znów zaczynasz? Grunt, że forsa była i trochę druków, pieczątki. Też ci się z tym bankiem nagle przypomniało! 

* 

Klucząc prowadził szef swoją gromadkę w powrotną drogę do Jeleniej Góry. Unikał już tej samej drogi, którą prowadził ich wieczorem. Najpierw szli z kilometr w kierunku Strzyżowca, w stronę jeziora Pilchowickiego, następnie skręcili na Siedlęcin.  

— Wal, Mundek, wal — mruknął szef — bo się na siódmą spóźnimy do Celwiskozy. 

BANK I POCZTA W PIECHOWICACH 

Edmund Tokarzewski pracował w Celwiskozie od 1955 roku. Miał wtedy 23 lata i właściwie wszystko stało by przed nim otworem, gdyby nie wielka, niczym nie przemożona chęć do zabawy, co było częstym powodem spóźnień do pracy. Zaspany, a często na rauszu, wracał od znajomych prosto do fabryki. Około 1957 roku przestał pić, bo mu wytłumaczono, że przy wyziewach Celwiskozy alkohol może go wykończyć. 

W sierpniu 1957 roku stojąc na terenie placów fabrycznych, poznał wysokiego bruneta, łysiejącego już nieco i starszego o kilka lat – Jana Kaczówkę. Przez miesiąc spotykali się podczas picia oranżady, a kilkakrotne narzekania na pieskie zaopatrzenie budki było pierwszym tematem, który doprowadził do dłuższej rozmowy. W początkach września Kaczówka zaprosił Tokarzewskiego do swojego mieszkania w Przesiece. Urządzili małą popijawę. W drugiej połowie września znali się już jak dwaj bracia mleczni. Pewnego popołudnia Kaczówka zaproponował Edmundowi Tokarzewskiemu, by wybrał się z nim na pobliskie wzgórze „Godzisza”, od Celwiskozy najwyżej kilometr drogi. 

Usiedli na wygrzanym stoku. Obok nich — żółtawe już kępy trawy mietlicy. Na pobliskim wzgórzu czerwieniły się zarośla głogu | jarzębiny. Kilka czarnych kosów uganiało się wśród zarośli. Tam Kaczówka przedstawił po raz pierwszy swe plany. 

— Mam broń! Czy to warto męczyć się cale życie za kilka groszy w fabryce? Trzeba mieć głowę! Jeżeli wystarczy ci odwagi i będziesz robił, co ci każę, będą się nas wszędzie bali, a forsy będziemy mieli, ile tylko dusza zapragnie. Najpierw obrabujemy bank w Jeleniej Górze.  

Wejdziemy w biały dzień na salę. Ty staniesz przy wejściu, a kilku moich kumpli będzie pilnowało innych punktów. Pistolety wycelujecie w obsługę, a ja już wcześniej postaram się, żeby urządzenia sygnalizacyjne nie działały. Podejdę do okienek. Faceci z rączkami do góry wydadzą nam forsę, a potem niech sobie łby urywają.  

Melinę założymy gdzieś w górach. Dla niepoznaki będziemy wszyscy pracowali, gdzie kto będzie chciał.  

W przyszłości postaram się o jakieś cztery kółka, żebyśmy się mogli szybko poruszać. Z chwilą zdobycia pierwszej forsy wszystko będzie stało przed nami otworem. No co, zgadzasz się? 

— Musisz to chyba bardziej precyzyjnie opracować.  

— Już ty się o to nie troszcz. Ja mam plany gotowe. Inżynierskie! Z rysunkami…!  

— Nie przechwalasz się, Janek?  

— Uważaj, do kogo to mówisz! Jakbyś mnie lepiej znał, drugi raz już byś tego nie powtórzył! A jakbyś czasem miał ochotę mnie wsypać, to ci powiem, że jeszcze zanim pomyślisz o czymś takim, dostaniesz w czapę i będzie wieczny z tobą spokój. Kapujesz?  

— Za wcześnie grozisz.  

— Nie grożę, tylko u mnie wszystko musi grać jak w nowej Omedze. Jak przyjdzie czas, dam ci cynk. 

Wstali i dróżką, prosto przez tory kolejowe zeszli do miasta. Wsiedli do tramwaju. Tokarzewski wysiadł w Cieplicach i poszedł do siebie na ulicę Bohaterów. Kaczówka pojechał do Przesieki, gdzie mieszkał w domku na skraju wczasowiska. 

Układające się do snu miasto nie wiedziało, jakie groźne chmury zbierały się nad nim, mimo pogodnego, jesiennego nieba. 

(c. d. n.) 

Tekst: Marcin Piotrowicz. 

Zdjęcie: Waldemar Wydmuch.

Tekst – „ZŁY”. To był Kaczówka – autorstwa Marcina Piotrowicza , ukazał się pierwotnie w “Nowinach Jeleniogórskich” 19 grudnia 1963 roku, w numerze 51.- 52., na stronie 6.

© Nowiny Jeleniogórskie. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.