Danuta Halasz – zarządca I dzierżawca schroniska PTTK Na Przełęczy Okraj w Karkonoszach, powyżej Kowar. Ukończyła szkołę odzieżową, pracowała jako krawcowa, a potem jako recepcjonistka w hotelu. Mąż i syn zostali w Poznaniu.
– Jesteś na Okraju od 2013. Jak tutaj trafiłaś?
– Nasza przygoda z górami – moja i mojego męża – zaczęła się kilka lat wcześniej. Bardzo lubiliśmy po nich chodzić. Podczas jednej z wycieczek, gdy spędzaliśmy czas w schronisku Zygmuntówka, pomyśleliśmy, że fajnie byłoby prowadzić schronisko. Ówcześni gospodarze Zygmuntówki mieli rezygnować z prowadzenia tego obiektu, potem okazało się, że jednak zostali dłużej. Nasze postanowienie, by znaleźć schronisko dla siebie, nie zmieniło się. Zgłosiliśmy akces do spółki PTTK, która zajmuje się schroniskami. Co pewien czas dostawaliśmy jakieś propozycje.
– Gdzie wtedy mieszkaliście?
– W Poznaniu, na Smochowicach, w bardzo fajnym miejscu, poza centrum. Pracowałem wtedy, więc gdy mąż powiedział, że bierzemy schronisko, powiedziałam mu: “no to jedź sobie, ja tu mam pracę, którą kocham”.
– Czym się zajmowałaś?
– Pracowałem na recepcji hotelu. Oczywiście – jak to w hotelu – czasem trzeba było ugotować coś dla gości. Gdy prezes spółki PTTK zaproponował nam prowadzenie schroniska na Okraju, przyjechaliśmy je obejrzeć.
– Nie cieszyło się wtedy dobrą sławą.
– Nasza pierwsza reakcja była negatywna. Schronisko było dość zaniedbane.
– Nie miało szczęścia wcześniej do dzierżawców.
– Dokładnie. Ale później, po rozmowie z prezesem spółki PTTK od schronisk, który nas przekonywał, by spróbować, by je wziąć na rok, zmieniliśmy zdanie. Jak zaczęliśmy, to już tak zostało.
– Pamiętam, że początkowo nie prowadziłaś schroniska sama.
– Miałam wspólnika z Poznania, Rafała. Niestety zrezygnował pięć lat temu. Wrócił do Poznania. Zostałam tutaj sama z moją mamą. Mój mąż nie może być tu cały czas z uwagi na nasz dom, który jest w Poznaniu. W tym mieście mieszka też nasz syn. Czasem nam pomaga, odwiedzamy się, ale nasze życie i kontakty już się zmieniły. Żyjemy ze sobą na odległość.
– Jak sobie tutaj radzisz od tylu lat?
– Latem jest lepiej, zimą troszkę gorzej. Wiadomo, jak to zimą w górach. Czasem nas zasypuje, aż po okna. Początkowo robiliśmy wszystko sami, ale przekonaliśmy się, że musimy mieć wsparcie pracownika. Tym bardziej, że mamy dwa budynki – ten drugi to bacówka z pokojami. Jest co robić, a gdy się jest w tak nielicznej obsadzie, samemu trzeba robić praktycznie wszystko.
– No i trzeba tutaj bez przerwy być. To podkreślają szefowie schronisk. Nie da się nimi zarządzać na odległość.
– Chyba, że ma się zaufanego szefa na miejscu. Ale prawda jest taka, że coraz gorzej mi stąd wyjeżdżać. No ale skoro już się tego podjęłam to muszę podołać. Taka już jestem.
– Co jest tutaj największym problemem poza srogimi zimami?
– Może zacznę od ułatwień, których kiedyś nie było. Od kilku lat jeździ autobus z Karpacza przez Kowary i Okraj na czeską stronę, do Pecu pod Śnieżką. Dzięki temu trochę więcej ludzi wędruje po górach w naszej części Karkonoszy. Zimą, gdy mocno sypnie, nie ma dojazdu ani wyjazdu od nas. Trzeba jednak przyznać, że po różnych akcjach z tym związanych, w tym nagłośnieniu problemu przez telewizję, drogowcy dość szybko ogarniają się, gdy drogę zasypie. Zimą zdarzają się też awarie – kiedyś pękła nam rura przy dwudziestu dwóch stopnia mrozu. Gdy przyjechali wtedy do nas na zgrupowanie żużlowcy z Poznania, chcieli od razu uciekać. Zostali, potem im się spodobało. Są jednak trudne momenty, że jest awaria, woda cieknie z grzejników. Temperatury potrafią się tutaj bardzo szybko zmieniać.
– Ale z zakupami jest łatwiej, niż w innych schroniskach. Pewnie dowożą.
– Tak, a sami jeździmy na zakupy do Kowar i Jeleniej Góry. Na Okraju jest tylko jeden sklepik, po czeskiej stronie, bardzo drogi. Goście na jedzenie wolą przyjść do naszego baru. Wielu ma jednak zakorzeniony zwyczaj noszenia wszystkiego do jedzenia ze sobą, w wielkich plecakach.
– Są wśród gości stali bywalcy?
– Tak. To już nasi znajomi, bardzo zaprzyjaźnieni. W ogóle to jest bardzo fajne w pracy w schronisku: możliwość poznania wielu ludzi i zaprzyjaźnienia się z nimi. To bardzo przyjemne: być wśród ludzi, choć oczywiście nie zawsze jest idealnie.
– Nie każdy wie, jak należy się zachowywać w górach?
– Goście są różni. Już to, że można do nas przyjechać autem, powoduje, że zdarzają się osoby bardzo wymagające i roszczeniowe, oczekujące nie wiadomo jakich warunków. Zupełnie jakby nie dostrzegały, że są w schronisku górskim. I nawet, gdy robię remonty, nie chcę zmieniać charakteru tego miejsca, przynajmniej drastycznie. Zależy mi na zachowaniu klimatu górskiego schroniska. Niewiele takich miejsc zostało. Prawie wszędzie, gdy się wejdzie, widać zmiany. U nas niewielkie, i gdy goście wchodzą i je zauważają, mówię: skoro funkcjonuje wszystko, jak należy, po co ma się coś zmieniać? Ważne, by był klimat. Przecież o to chodzi. Ale z remontu łazienek jestem dumna.
– Jeśli turyści tu przychodzą, a nie przyjeżdżają, to skąd? Ze Śnieżki, z Kowar, z Czech, czy z Lasockiego Grzbietu?
– Najczęściej z Karpacza. I ze Śnieżki. Sporo jest takich, którzy u nas parkują, idą na Śnieżkę i wracają. Czesi też u nas bywają, ale rzadziej. Jeśli chodzi o miasta, to najwięcej gości jest z Poznania i Wrocławia.
– Wspomniałaś o plecakach pełnych jedzenia. Czy to oznacza, że turyści przemierzający góry z plecakami i nocujący w schroniskach jeszcze się zdarzają?
– Coś się w tym zakresie ruszyło. Początkowo nawet na kawę do nas nie chcieli wejść, ale to pewnie sprawa opinii, która ciążyła schronisku po wcześniejszych dzierżawcach. Teraz wiele osób do nas wraca, nawet mieszkańcy Kowar do nas przyjeżdżają. A plecakowcy? Oczywiście, wielu do nas zachodzi i nocuje. Nawet z ulicy, czyli bez wcześniejszych rezerwacji.
– Nową grupą turystów są sportowcy-amatorzy.
– Rowerzyści! Ich jest bardzo wielu. Na Śnieżkę wjeżdżają, choć z tego co wiem, nie wolno tego robić rowerem, no ale jak już się rozpędzą, to i tam wjadą. Mama płacze, że kwiatki niszczą. Wchodzą z tymi rowerami nawet do środka.
– Jak się tutaj żyje w symbiozie z przyrodą?
– Ptaszki pięknie śpiewają. Zawsze marzyła mi się jarzębina na ogródku. Teraz mam ją tuż obok, przy drodze. Gdy zakwita, pięknie wygląda. Niestety, nie mam za wiele czasu na podziwianie przyrody, wszystko odbywa się w biegu. Ciągle jest coś do zrobienia. Gdy jest mniej turystów, siadamy z mamą przy kawie. Zimą ruch turystyczny jest mniejszy, choć stoki po czeskiej stronie, w Malej Upie, przyciągają wiele osób. To jest magnes, bo zimą ludzie nie chodzą tak chętnie po szlakach, jak latem. Sama wolałam wędrować zimą. Gdy jeszcze miałam na to czas, czyli nie prowadziłam schroniska.
– To paradoks – gdy mieszkałaś w Poznaniu, miałaś czas na chodzenie po górach, a teraz nie.
– Może raz w miesiącu.. Lubię pójść na Łysocinę, wzdłuż granicy polsko-czeskiej, do przyjemnego zejścia do kostela. Albo rowerem do kostela. To moje ulubione trasy.
– Zdarza się, że schroniska pustoszeją, bo nikt nie chce ich prowadzić. Jakie trzeba mieć predyspozycje, by to zajęcie sprawiało przyjemność?
– Przede wszystkim trzeba lubić ludzi. W recepcji, czyli w kontakcie z ludźmi, zaczęłam pracować mając trzydzieści kilka lat. Przekonałam się wtedy, że to jest to, co chcę w życiu robić. Bo tak w ogóle to jestem po odzieżówce. Przed pracą w hotelu imałam się różnych zajęć. Byłam na przykład krawcową. Do hotelu trafiłam przez przypadek. To było to! Różni ludzie, nie jest monotonnie. Ale trzeba mieć też do ludzi cierpliwość.
– I empatię. Inni szefowie schronisk opowiadali mi, że czasem wysłuchują bardzo osobistych opowieści.
– Trzeba być trochę jak ksiądz. Tak bywa. Czasem gość posiedzi, wypije piwo i otwiera się. Zwłaszcza, że jest na wakacjach. Można wtedy porozmawiać. Dzięki temu nawiązują się przyjaźnie. Potem dzwonimy nawet do siebie.
– Prowadzenie schroniska w Twoim przypadku to bardziej sposób na życie niż biznes?
– Początkowo miało być inaczej. Gdy miałam wspólnika, dwa tygodnie miałam pracować tutaj, a dwa tygodnie mieszkać w Poznaniu. Schronisko miało być odskocznią od życia w mieście. Teraz to już moje życie, a nie odskocznia. Ale przywykłam, mam tu wielu znajomych. Zupełnie inaczej mi się tu teraz żyje, niż na początku. Moja mama nie chce nawet wyjeżdżać do Poznania.
– Co dalej? Jak widzisz swoją przyszłość?
– Nie wiem. Na razie nie chcę się stąd ruszać, umowa dotycząca schroniska obowiązuje jeszcze kilka lat. Mąż mieszka w Poznaniu, ale odwiedza mnie tutaj. W Poznaniu męczy mnie klimat, jest bardzo gorąco. Z czasem zaczęłam doceniać chłód, który panuje w górach.
– Które szlaki polecasz turystom?
– Bardzo mało ludzi jest po wschodniej stronie Karkonoszy, w kierunku Łysociny. Tam nawet w sezonie letnim jest pusto, zupełnie inaczej, niż w rejonie Śnieżki.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
rentgen
Danuta Halasz – zarządca I dzierżawca schroniska PTTK Na Przełęczy Okraj w Karkonoszach, powyżej Kowar. Ukończyła szkołę odzieżową, pracowała jako krawcowa, a potem jako recepcjonistka w hotelu. Mąż i syn zostali w Poznaniu.
1 Komentarz
Nie mając innego pomysłu na zarobek Pani zrobiła rozpierduchę.
Może Pani by zrobila rachunek sumienia i:
-pokazała rachunki za modernizację
-pościel jest stara.
-szalety to jeden wielki syf.
–