– Skąd pomysł na zamieszkanie w Łomnicy? Przecież prowadziła Pani ciekawe życie, uczyła się w Berlinie, Paryżu, Londynie. Miała Pani ciekawe perspektywy. Proszę sięgnąć pamięcią…
– Maturę zdałam w 1991 w Berlinie, krótko po upadku muru berlińskiego. Byłam świadkiem wielkich zmian ustrojowych tamtego czasu. Urodziłam się w NRD, w Poczdamie, a moi rodzice pracowali jako konserwatorzy zabytków, więc od urodzenia miałam w genach miłość do sztuki i zabytków. Rodzice mieli bliskich, polskich przyjaciół, dzięki czemu przez prawie 10 lat spędzałam wakacje w Polsce, w Łebie. Dzięki temu wszystkiemu zdawałam sobie sprawę, jak ważną rolę odgrywała Polska w okresie wielkich zmian w Europie w tamtym czasie. Drugą przyczyną, która sprawiła, że tu trafiłam, było związanie się z chłopakiem, którego korzenie rodzinne są w tym pałacu. Jego babcia była ostatnią niemiecką właścicielką pałacu w Łomnicy, aż do 1945 roku.
– Jak wyglądał kres posiadania pałacu przez tę rodzinę w 1945?
– Koniec był nagły. Ten teren był wolny od walk, był spokój w czasie wojny. Babcia mojego męża przez całą wojnę nie widziała żadnych radzieckich żołnierzy. O tym, że front się zbliża, dowiedziała się z propagandy wojennej. Uciekła jednym z ostatnich pociągów, jadących w kierunku Bawarii. Tak zakończyła się historia rodzinna w tym miejscu, która trwała jakieś 150 lat.
– Czy babcia męża zdążyła coś wziąć ze sobą? Czy wszystko zostawiła?
– Wszystko zostawiła. Zabrała walizkę z bielizną i mały album z fotografiami.
– Czy po wojnie odwiedzała Łomnicę?
– Wydaje mi się, że w latach 70. była dwa razy jako turystka. Budynek pałacowy, w którym rozmawiamy, widziała z daleka. Była w nim wtedy administracja Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Oglądała też z zewnątrz główny budynek pałacu, ale nie mogła do niego wejść, gdyż mieściła się w nim szkoła podstawowa. Był to dla niej temat zamknięty, sentymentalny, a obraz pałacu przekazała, w obrazowych, kolorowych opowieściach, swoim wnukom, w tym mojemu mężowi. Wywarło to na niego duży wpływ, tym bardziej, że jego rodzina mieszkała w RFN-ie w skromnych warunkach, w niewielkim domu, w którym nawet nie każdy miał swój pokój. Dla niego było to niebywałe, że jego rodzice i babcia żyli w takich warunkach. Nic dziwnego, że wiadomość o wystawieniu pałacu na sprzedaż, w 1990 roku, zelektryzowała go. Od razu zdecydował, że trzeba się tu wybrać, by sprawdzić tę informację.
– Przyjechaliście razem?
– Zapytał, czy następnego dnia wybiorę się z nim o czwartej rano do Łomnicy. Odpowiedziałam: “absolutnie chętnie!”. Byłam podekscytowana, bo miłość do Polski jest we mnie od wczesnych lat życia. Ale znałam wybrzeże, a nie Karkonosze, więc byłam zaskoczona, jak zmieniał się krajobraz, jak piękniał w miarę pokonywania drogi z Berlina: góry, zameczki, wieże kościelne, krajobrazy… Jednak na miejscu, w Łomnicy, cała ta radość pękła jak balon. Pałac wyglądał zupełnie inaczej, niż w mojej wyobraźni: szary, totalnie zrujnowany, z zawalonym dachem. Przez pierwsze dwie godziny myślałam: “O, jak brzydko…” Otoczenie było podobne: wysypisko śmieci, zmieniony układ parku. Ale – pamiętam to jak dziś – gdy odwracałam się w stronę Karkonoszy, odsłaniał się fantastyczny widok – na Śnieżkę, na lasy, cudownie kolorowe, bo była akurat jesień. Nie było niczego piękniejszego bliżej Berlina. To był moment kluczowy dla naszych dalszych decyzji, by spróbować…
– Podjęliście decyzję, by kupić pałac. Wtedy było taniej, niż dziś, ale byliście młodymi ludźmi. Jak się zabraliście za tę sprawę?
– Byłam po pierwszym semestrze studiów, a mój mąż – siedem lat starszy – już prawie kończył studia. Myśleliśmy naiwnie, że trzeba kupić pałac, a potem jakoś pójdzie. Wyliczyliśmy, że pierwsze zarobki męża wystarczą na skromne życie – z ziemniakami i białym serkiem do jedzenia w małym mieszkaniu, a to, co zostanie, starczy na finansowanie pracy dwóch lub trzech osób, które będą bardzo powoli odbudowywać pałac. Oczywiście ten plan nie sprawdził się, bo w ten sposób byśmy remontowali 400 lat. Musieliśmy wymyślić coś innego. Zainteresowaliśmy więc pałacem wiele osób, by z ich pomocą stworzyć miejsce, w którym będą organizowane wydarzenia na rzecz przybliżenia do siebie Polaków i Niemców. Wtedy stosunki polsko-niemieckie były już wówczas wprawdzie otwarte i przyjazne, ale nie wolne od strachu i nieufności. Rany, jakie zadała historia XX wieku, jeszcze się nie zabliźniły. Zaczynaliśmy od malutkich akcji, ale z czasem przedsięwzięcia te rozwijały się, a udział w nich brali nie tylko osobiście zainteresowani, ale też tacy, jak ja kiedyś: nie mający pojęcia, że istnieje Dolny Śląsk.
– Początki nie były łatwe, podobno spaliście w namiocie.
– Każdy grosz się liczył, każdy litr paliwa… Tylko od czasu do czasu, zwłaszcza zimą, wynajmowaliśmy pokój, ale zwykle spaliśmy w ruinach pałacu w śpiworkach. Mieliśmy dużo starego drewna, więc stałam się ekspertem od grillowania kiełbasy i gotowania herbaty na otwartym ogniu. Nie było to komfortowe, ale tworzyło motywujący klimat wolności i przygody. Byliśmy młodzi, a młodzi ludzie kochają trudne wyzwania.
– Jak przyjmowali Was wtedy Polacy z naszych okolic?
– Obawiałam się reakcji Polaków, zwłaszcza, że w latach 80. uczyłam się w Anglii i pamiętałam, jak Anglicy wtedy traktowali Niemców, choć stosunki między tymi krajami były mniej bolesne. Byłam bardzo mile zaskoczona, że na początku nie spotkała nas żadna negatywna reakcja. Choć oczywiście zdarzały się osoby, które dziwiły się temu, co robimy, bo kto rozsądny – bez pieniędzy – porywał się na to, co my… Uważali nas za dziwaków, mających problemy psychiczne, ewentualnie za członków jakiejś sekty. Wtedy rzeczywiście sporo dziwnych osób przenosiło się do Polski. To był wcześniej zamknięty kraj, więc otwierały się możliwości także dla osób z szarej strefy. Myślę, że na brak złych reakcji wobec nas wpływ miał nasz młody wiek, widoczny brak pieniędzy i skromność naszego życia, jak również to, że do odbudowy pałacu przystąpiliśmy z wielką pasją. Polacy widzieli naszą miłość do tego miejsca oraz chęć doprowadzenia do zmian na lepsze. Dostaliśmy od nich kredyt zaufania. Niektórzy zaczęli nas traktować inaczej po dwóch-trzech latach, gdy zaczynaliśmy wprowadzać na naszym terenie nowe zasady. Głównym źródłem konfliktu było sprzątanie miejsca, które traktowane było jako wysypisko śmieci.
– Jak wyglądało te konflikty?
– Czasem komuś z sąsiadów dawałam drobny prezencik. Jedna starsza pani, zwykle w chustce na twarzy, na przykład, otrzymała ode mnie butelkę bardzo słodkiego, niemieckiego wina. Wiedziałam, że lubi takie trunki. Po kilku dniach zauważyłam na moim terenie, na trawie, kupkę śmiechu, w tym butelkę po tym winie. Poszłam do tej pani, zapytałam, dlaczego pozbyła się tej butelki w taki sposób. Ona na to: “bo zawsze tak robiliśmy!”. Tłumaczyłam jej, że dla mnie to bolesne. I dodaje mi pracy, bo muszę od nowa robić porządek. Była oburzona, ale przestała sypać śmieci, przynajmniej u mnie. Pałac i jego otoczenie przez wiele lat było traktowane jak niczyje. Kto chciał, wjeżdżał na jego teren samochodem, by wyrzucić, na przykład, stare lodówki czy gruz. Trudno wymagać od społeczności, która nie miała nigdy kontaktu z walorami estetycznymi, która nie ponosiła osobistej odpowiedzialności za śmiecenie, zrozumienia, że warto dbać o czystość i porządek, także w swoim interesie. Potem postawiliśmy tablicę z prośbą, by nie śmiecić i szanować przyrodę. Była kradziona, niszczona. Zawsze jednak ponownie sprzątaliśmy i stawialiśmy tablicę albo żywopłot. Nigdy jednak nie zamknęliśmy naszego terenu. Konsekwencja i cierpliwość w dłuższej perspektywie opłaciły się. Każdy człowiek potrzebuje czasu, by się zmienić. Syna też nie wyślę od razu na uniwersytet, najpierw musi iść do szkoły podstawowej, a na studia za 20 lat.
– A jak wyglądały różnicy w kulturze pracy?
– Bywało rozmaicie. Łomnica to wieś po-PGR-owska. Wiadomo, co to znaczy. PGR-y kształtowały pewne wzorce zachowania – czy się stoi, czy się leży… W latach 90. panował w okolicy ogromny alkoholizm. To był okres trudny, wiele osób odczuwało brak perspektyw. Stosowałam zasadę własnego przykładu: sama pracowałam, grabiłam liście, nosiłam różne rzeczy. Po jakimś czasie najbardziej oporne osoby rezygnowały lub przekonywały się, że warto działać dla wspólnego celu. Zatrudnialiśmy wielu bardzo wartościowych pracowników. W Niemczech na pewno bym tylu cennych osób nie znalazła. Tutaj wielu mieszkańców traktowało pracę u nas jako szansę na przyszłość.
– Przez lata nie mieszkała Pani jak hrabina na komnatach, ale skromnie. To też działało.
– Moja rodzina straciła wszystko w czasie wojny, a później mieszkała w NRD. Teściowie podobnie, tyle, że osiedlili się w RFN, ale byli rodziną wielodzietną, więc nie byli w stanie wygenerować majątku. Dla nas tutaj zawsze na pierwszym miejscu był rozwój Łomnicy, a dopiero potem my. Dlatego do 2019 mieszkaliśmy w połowicznie wyremontowanych pomieszczeniach, bez ogrzewania. Mieliśmy małą “kozę”, gdzie trzeba było co 10 minut dorzucić drewna, by osiągnąć temperaturę 8 stopni zimą, maksymalnie 12. Dzieci sypiały nawet w strojach narciarskich. Byłam przyzwyczajona nawet do spania przy 4 stopni. Nie polecam jednak tej metody, bo kładzeniu się spać i budzeniu się w takich warunkach towarzyszy okropne uczucie. Daje jednak motywację do zmian. Dwa lata temu zrobiliśmy centralne ogrzewanie, co stanowiło historyczny moment w naszym życiu.
– Pani mąż pracuje w Goerlitz?
– Tak, żyjemy osobno. Mąż jest sędzią i utrzymuje z tego nasze dzieci, a ja pracuję tutaj, by utrzymać pałac.
– To prawda, że prezent ślubny – zastawę stołową – sprzedaliście, by mieć na remont pałacu?
– Tak, byliśmy bez grosza. Prosiliśmy rodzinę o nieduże kwoty, ale już tak dalej nie można było, więc bez żalu sprzedaliśmy prezent.
– Kiedy przyjechał tu pierwszy gość?
– W 1996. Mieliśmy tylko jeden pokój dla gości. Pierwszy gość był Niemcem z saksońskim akcentem. Wyglądał na postać z półświatka, ale i tak cieszyłam się, że jest. Rano chcieliśmy mu dać rachunek, a okazało się, że uciekł bez płacenia. To była wielka tragedia dla nas. Taki początek wskazywał, że nic z tego nie będzie. Ale nie poddaliśmy się.
– Z czasem jednak Pałac Łomnica zdobyła stabilną pozycję. Mogliście się rozwijać.
– Nam nie chodziło, by mieć hotel ze spa i robić biznes, lecz by stworzyć miejsce, które da obraz, jak taki majątek funkcjonował kiedyś, czyli zorganizować pałac, park, folwark i gospodarstwo rolne. Taki mikrokosmos był naszym celem. Kiedyś można go było znaleźć niemal w każdej wiosce na Dolnym Śląsku. System komunistyczny kompleksy pałacowo-folwarczne uczynił martwymi. Chcielibyśmy choć jeden wskrzesić, choćby po to, by dać iluzję tego, co było tu kiedyś.
– To się chyba udało. Jest pałac, ale też folwark z restauracją na każdą kieszeń. Odbywają się jarmarki dla lokalnych producentów i rzemieślników.
– Nie ma nic gorszego, nic być izolowanym, co oznacza samotność psychiczną i fizyczną. Naszym celem było motywowanie innych, by również zmieniali region. Stąd nasza szeroka aktywność niekomercyjna: kiermasze i muzeum, które pokazuje, jak pałac funkcjonował, zarówno z perspektywy właścicieli, jak i służby.
– Meble pochodzą z Niemiec?
– Tak, są znaczne tańsze, niż tu. Polacy, także młodzi, są bardzo zainteresowani przeszłością. To fascynujące. W Niemczech natomiast jest silny trend życia minimalistycznego, do którego pasują skromne meble – na przykład z IKEI. Dzięki temu stare, dębowe meble są tanie.
– Kto tu przyjeżdża?
– Nasz gość X kiedyś był Niemcem, bo było u nas za drogo dla Polaków. Z czasem się to zmieniło – od ponad 10 lat – jesteśmy miejscem dla każdego. Nasz gość jest osobą otwartą na piękno, przyrodę, historię. Jest indywidualistą, wiele czyta przed przyjazdem o miejscu, które chce odwiedzić.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
2 komentarze
Szkoda, że Pani Elizabeth traktuje pracowników jak narzędzia. Miejsce i może przystępne cenowo, ale skutecznie się tam odstrasza Polaków od noclegu i nastawia na koszenie niemieckich emerytur. Właścicielkę poznałam osobiście, jest zwykłą kobietą, która miała trochę szczęścia w życiu i jej mąż miał bogatą historię rodzinną dzięki czemu zaczęli remontować pałac. Prace przy nim pochłonęły życie tej Pani wraz ze wszystkimi szczerymi emocjami. Życzę dużo pogody ducha dla właścicielki i trochę chęci do zauważenia pracowników, którzy naprawdę wiele poświęcili temu miejscu, a nie tym którzy przypadkiem znaleźli się na wyższym stanowisku i wykorzystują to jak tylko mogą. BM to pomyłka.
… Państwo von Küster nastawieni są na pieniądze. Owszem, odratowali pałac będący w posiadaniu rodziny męża Pani Elisabeth, ale gdy poczuli przysłowiowego bluesa zaczęli obrastać w piórka.
Duża rotacja pracowników też o czymś świadczy. Oczywiście,że pracownik powinien się identyfikować z miejscem pracy, ale pracodawca powinien również dażyć szacunkiem pracownika, w przeciwnym razie taki tandem nie będzie mógł funkcjonować. Intrygująca rzecz, to rozebranie byłego domu modlitw w Rząśnikach i ponowna odbudowa w Łomnicy. Rzecz jasna nie chodziło tu o kwestię odratowania zabytku przed jego nieodwracalną degradacją, a o kolejne źródło zarobku – organizację uroczystości zaślubin. Sam zabytek można było odrestaurować przecież na miejscu, ale to nie przyniosłoby dochodów. Należy dodać, że elementy domu modlitw przez długi czas przechowywane były w budynku byłego folwarku. Tam ulegały dalszej degradacji, co budziło kontrowersje członków stowarzyszenia VSK – Stowarzyszenie Pielęgnacji Śląskiej Kultury i Zabytków, który był współfinansowany dzięki darowiznom członków i przyjaciół stowarzyszenia na ten konkretny cel. Koniec końców budynek stoi, tylko czy o to chodziło? Podobny obiekt nieopodal Piechowic w gminie Stara Kamienica służy mieszkańcom i osobom spoza jako miejsce spotkań. Organizowane są tutaj wystawy rękodzieła, warsztaty, koncerty i wiele innych ciekawych projektów. Jak widać, można!