Od 1967 r., kiedy wprowadził się wraz z żoną Leokadią do bloku przy Paderewskiego 12 (jednego z pierwszych domów na Zabobrzu), był już jeleniogórzaninem pełną gębą, ze stałym meldunkiem i nareszcie własnym M-2, a nie wynajmowanym kątem w starej zabudowie przy ul. Grunwaldzkiej – normalny los pokoleń polskich małżeństw. Jednak ten zaprzysięgły wielbiciel Jeleniej Góry urodził się w wielkopolskiej Słupcy, na wschód od Poznania, jako trzecie dziecko w ubogiej rodzinie kolejarza.
Mając półtora roku, doświadczył wojennego, wrześniowego koszmaru , gdy jego matka Stanisława uciekała z trojgiem małych dzieci przed hitlerowskimi bombowcami. Ojca, Wawrzyńca Wiśniewskiego, przy rodzinie wtedy nie było – walczył w szeregach Armii „Poznań”. Po kapitulacji udało mu się wrócić do Słupcy, gdzie rodzina Wiśniewskich spędziła trudne, okupacyjne lata.
W 1946 r. przeprowadzili się, już z czworgiem dzieci, na Ziemie Zachodnie, do Kowar. Poniemiecki, ale nareszcie własny dom, z zabudowaniami gospodarczymi i ogrodem, stacja kolejowa w pobliżu, gdzie pracę, wraz z awansem służbowym dostał Wawrzyniec, lata nauki w kowarskiej Szkole Podstawowej nr 1…
Uzdolniony technicznie 14-latek stał się uczniem jeleniogórskiej szkoły zawodowej, którą ukończył ze specjalnością tokarz-ślusarz, lecz interesował go zupełnie inny zawód – w Jeleniej Górze była LOKOMOTYWOWNIA. Zdzisław zatrudnił się tam jako ślusarz, lecz bardzo szybko zaczął pracować jako pomocnik maszynisty, oczywiście na parowozach, bo innych lokomotyw w latach 50-tych przecież w Polsce nie było. Praca ciężka, brudna, niebezpieczna, lecz 18-latek oddałby wszystko, aby móc jeździć na krótsze i dalsze trasy, a po latach uciążliwego terminowania w zawodzie zdobyć upragniony zawód maszynisty kolejowego.
To był już początek lat 60-tych, lecz podstawowymi maszynami w polskim transporcie kolejowym nadal były parowozy. Zdzisław opowiedział kiedyś historię istnej peregrynacji pociągiem towarowym, z tajemniczym ładunkiem przeznaczonym dla wojska. Odsyłany przez pół Polski od jednostki do jednostki, po 4 dobach podróży, zmęczony, głodny, dojechał w okolice Sieradza, gdzie w końcu zaopiekowano się nim i ładunkiem. Zdumiał jednak dowódców wojskowych w momencie, gdy zapraszali go na posiłek i odpoczynek – najważniejszą sprawą dla niego był stan techniczny parowozu, tzw. odszlakowanie maszyny, uzupełnienie wody, przegląd. Wszystko w zgodzie z etosem ówczesnych robotników-specjalistów, dla których narzędzie pracy było nieomal świętością.
Pierwsza połowa lat 70. to czas modernizowania Polskich Kolei Państwowych. Do służby wprowadzano elektrowozy oraz produkowane w poznańskim „Cegielskim” lokomotywy spalinowe. Najzdolniejszych, najbardziej przykładających się do pracy maszynistów posyłano na kursy obsługi nowych maszyn. Zdzisława Wiśniewskiego, absolwenta, który uzyskał czołową lokatę, zaszczycono w 1974 r. przywilejem przyprowadzenia z Poznania pierwszej w dziejach jeleniogórskiej lokomotywowni lokomotywy spalinowej. Kiedy potężna, napędzana Dieslem maszyna wjeżdżała na peron, czekał tam na syna Wawrzyniec Wiśniewski – przedwojenny kolejarz.
Służba maszynisty to długie, najczęściej nocne podróże. Służba maszynisty to olbrzymia odpowiedzialność – za życie pasażerów, za rozkład jazdy, za terminowość dostarczenia ładunku, za stan lokomotywy… Nadranne zmęczenie, gdy oczy same, wbrew woli, zamykają się, a czasami zaczyna prześladować koszmarna myśl: „Czy semafor był na pewno otwarty na moim torze?” Zdzisław nigdy nie miał żadnego wypadku. Lecz za nocną pracę, wzmożoną koncentrację, wdrukowaną w podświadomość odpowiedzialność – płaci się. Płaci się za hektolitry kawy-szatana, za wypalanie dwóch paczek papierosów podczas nocnego kursu do Szczecina. Zapłacił i on. W 1985 r. zabroniono mu wejścia do lokomotywy – pomiar ciśnienia wykazał 220/160.
Zdzisław kilka lat walczył o powrót do zawodu, lecz nie udało się – czas trzeba było wypełnić zajęciami domowymi, opieką nad zwierzętami – ukochanym króliczkiem Tadziem, potem wilczurem Doranem, a przede wszystkim – wychowaniem dzieci. Leokadia i Zdzisław własnych nie mieli, lecz z miłością pomagali wychowywać siostrzenicę Renatkę. Kiedy ta dorosła, zajęli się dziewczynką z sąsiedztwa – Agnieszką. Wspierali w ciągu lat nauki w szkole podstawowej i średniej, a także podczas studiów na fizjoterapii w Karkonoskiej Państwowej Szkole Wyższej. Miała w nich czułych, pełnych miłości dziadków, dzięki którym nie tylko uzyskała wykształcenie, lecz także rozwinęła swe życiowe pasje, jak np. działalność w „Ekostraży”. I chyba największą zasługą Zdzisława jest moment, gdy ta pogodna, świadoma siebie kobieta, doktorantka w dziedzinie fizjoterapii, z czułością kładzie na jego grobie, w drugą rocznicę śmierci, wiosenne kwiaty.
Ewa Kiraga-Wójcik