Elżbieta Krzystoszek-Godyń – właścicielka cukierni-kawiarni “Spokojna” w Karpaczu. Z wykształcenia pielęgniarka po Studium Medycznym we Wrocławiu. Ma troje dzieci. Miłośniczka podróży, podczas których podpatruje desery i ciasta. Mieszka w Karpaczu, nad “Spokojną”.
– Jak to się zaczęło? Kto wymyślił “Spokojną”?
– Pomysłodawcą stworzenia prywatnej placówki był mój tato. Miałam wtedy kilkanaście lat. Tato był świetnym handlowcem, a mama pracoholikiem. Pomysł organizacji akurat cukierni wyszedł od niej, gdyż zawsze lubiła piec ciasta i karmić ludzi.
– W jaki sposób rodzice trafili do Karpacza?
– Mieszkali pod Bydgoszczą. Tata zachorował na płuca. Przyjechał tutaj w 1951 lub 1952 roku na leczenie na Wysokiej Łące w Kowarach, gdzie widok na Karkonosze zwala z nóg do tego stopnia, że można się w nich zakochać. I tak się stało – tato zakochał się w Karkonoszach. Ściągnął tu mamę, w której rodzinie ciasta królowały zawsze. Zwłaszcza drożdżówki.
– Czym rodzice zajmowali się zawodowo przed “Spokojną”?
– Tato był intendentem, ale uwielbiał kwiaty. Uprawiał nawet i sprzedawał róże. Mama miała wykształcenie rolnicze, ale nigdy jej to nie pasjonowało. Rodzice przyjaźnili się ze Stefanią Kotowską, która zachęcała ich, by przejęli punkt z rurkami włoskimi, z maszynami, pracownikami. Projekt pawilonu z dwoma pomieszczeniami, który tu postawili rodzice, tato podejrzał w Kudowie, gdzie był na leczeniu. W pierwszym asortymencie, poza rurkami, była galaretka, napój firmowy o smaku cytrynowym – wówczas powszechnie sprzedawany i znany. Jest nawet klient z Poznania, który do dziś pamięta ten okres! I ciągle bywa u nas.
– Ile stolików było na początku?
– Cztery z nóżkami drewnianymi, które się często wykręcały, więc klienci spadali. Taborety, okienka nieduże, galaretki, bita śmietana. Wszystko – także jaja czy sery – kupowaliśmy u miejscowych dostawców. Do dziś współpracujemy! Najdłużej z panem Zapałą, u którego też pracuje już drugie pokolenie rodziny. Dostępne ilości produktów były małe, a zapotrzebowanie rosło. Trzeba się było najeździć… Wspaniale w tej roli sprawdzał się tato. Lubił rozmowy z dostawcami, potrafił budować trwałe kontakty. My z mamą z tego, co tato przywoził, produkowałyśmy. Na tyle, na ile mogłyśmy. Królowały serniki i jabłeczniki oraz ciasta biszkoptowe i drożdżowe, które ma szczególny zapach, kusi klientów. Jeszcze z przepisu mojej babci. Zapach drożdżówki był zresztą w naszym domu zawsze. Ten zapach nadaje charakter temu miejscu. Roznosi się na ulicy, przyciąga… Jakie kolejki ustawiały się po nasze rurki! Wspaniale długie! Nie pozwoliły na wykrojenie czasu na produkcję. Mile wspominam ten okres.
– Jak to się stało, że “Spokojna” przetrwała pół wieku?
– Stworzyliśmy jakość. Klient ma wyjść od nas zadowolony. Wtedy wróci do nas ze swoimi znajomymi. Już trzecie pokolenie klientów do nas wraca! Nasi klienci potrafią wyliczyć, od ilu lat kupują u nas torty okolicznościowe.
– Pani Maria Nienartowicz nawet w swoich bajkach o Was pisała.
– Inspiracją do tych bajek była moja młodsza córka, wtedy jeszcze malutka, bardzo skromna i naturalna. Pani Maria wzorowała się na jej zachowaniach.
– Bardzo wcześnie w Waszej cukierni pojawiła się włoska maszyna do lodów. Skąd się wzięła?
– Z życzliwości wobec innych ludzi oraz umiejętności budowy z nimi dobrych relacji. Jeśli coś dajesz, to również otrzymujesz… Tak było z tą maszyną do lodów – włoską Carpigiani, co w tamtym czasie było wyjątkowe. Mama ugościła przechodnia, skromnego studenta medycyny, który nie miał gdzie spać. Potem ten człowiek latami do nas wracał, stał się naszym wielkim przyjacielem. Okazało się, że jego przyjaciel pracuje na placówce w Algierii. Zarabiał w dewizach, więc miał prawo kupić za nie włoską maszynę do lodów. My takiego prawa ani możliwości nie mieliśmy. Takie były wtedy – w PRL-u – przepisy.
– Na lody z tej maszyny też był pewnie szał?
– Tak, jak wszystko, produkujemy je sami, z produktów od lokalnych dostawców. Mamy nowe maszyny do lodów, ale ta stara jeszcze działa! Na zapleczu, jest bardzo sprawna i trwała.
– Czyli łączyliście tradycję z nowoczesnością – przepisy babci, ale i nowość z Włoch. Wasz asortyment zmieniał się.
– Oczywiście. Trzeba podpatrywać innych. Nawet z okresu mojej nauki we Wrocławiu przywiozłam wiele pomysłów, które dobrze się sprawdziły. Uczyłam się na pielęgniarkę, z przekory wobec zamiarów rodziców co do mojej przyszłości, ale tak naprawdę we Wrocławiu podpatrywałam cukiernie, ich desery i ciasta. Zawsze warto mieć wzory, do dziś jeżdżę na targi cukierniczo-lodziarskie w Warszawie i bywam na takich targach we włoskim Rimini. Te wyjazdy są bardzo inspirujące oraz uświadamiają, w jak cudownej branży pracuję i jak bardzo kocham to, co robię. Trójka moich dzieci też została wkręcona w wakacyjną pracę w cukierni. Syna najbardziej interesuje produkcja, więc ukończył inżynierię produkcji cukierniczej i ciastkarstwo. Dzieci, choć pracują w innych zawodach, też pokochały cukiernictwo i są dla mnie nieocenionym wsparciem. Mam nadzieję, że w przyszłości dadzą się skusić do szerszej współpracy…
– Mleko kupuje Pani podobno z hodowli krów z widokiem na Śnieżkę w Ściegnach?
– Tak, mleko pochodzi z gatunków podtrzymywanych przez Eugeniusza Zapałę, którego syn kontynuuje rodzinną pracę. Jego rodzice drewnianym powozem, z koniem, przywozili mleko w 5-litrowych kaniach. Syn udoskonalił transport i teraz już mleczarnia nabywa od niego duże ilości mleka, naturalnego – zupełnie innego od tego, które spożywa się powszechnie, z użyciem przetrwalników.
– A skąd Pani bierze jagody?
– Sezon jagodowy stanowi dla nas power, który daje napęd na cały rok. Pojawiła się wprawdzie konkurencyjna borówka amerykańska, ale nie jest w stanie zastąpić jagód. Klienci są tego samego zdania. Zdecydowanie wolą naturalną jagody z naszych lasów. Kiedyś pasteryzowaliśmy jagody w beczkach 200-litrowych. Teraz jest to ułatwione – wystarczy zamrozić, by mieć jagody na sezon poza zbiorami.
– Kto u pani pracuje?
– Niewiele osób, ale są tak oddane, że traktuję je jak rodzinę. Jest z nami pierwsza uczennica mojej mamy. Od ponad 30 lat! Inne panie są u nas ponad 20 lat. Razem jadamy, śmiejemy się, buntujemy. Jak w rodzinie. Wcześniej, gdy żyli moi rodzice, też byliśmy zgranym zespołem.
– Kto tu bywa? Nie jest to miejsce snobistyczne.
– Każdy, jak we włoskich cukierniach. Każdy jest rozpoznawalny, ogromną rolę odgrywała moja mama, która od wejścia wszystkich witała, rozmawiała z gośćmi. Powielam te zachowania. Mam w genach…
– Jak tata Panią przekonał, by porzucić Wrocław na rzecz pracy w rodzinnej cukierni?
– Zarobki w zawodzie pielęgniarki nie były wysokie. Tata zaproponował mi wielokrotnie wyższe. Choć Wrocław mi zaimponował i chciałam w nim zostać.
– A ogródek, pełen kwiatów i zieleni? Korzysta Pani z pomocy florystów?
– To mój nałóg. Gdy kupuję kwiaty, dostaję energii! Choć wymagają pielęgnacji. Ale dbamy o nie zespołowo.
– “Spokojna” się rozwinęła. Dziś to kilkanaście stolików. Ale chyba nie zależy Pani na większym rozwoju, który mógłby zabić klimat tego miejsca?
- Zgadza się. Wiele osób nie wierzy, że można jeszcze prowadzić działalność na naturalnym mleku, jajach i innych składnikach. Inni sypią do wszystkiego proszek. Nigdy nie staraliśmy się z nikim konkurować ani budować wielkiej firmy. Ale podziwiamy tych, którzy tego dokonali. Nam chodziło o stworzenie klimatu. Moim marzeniem jest, by moja energia nigdy się nie wyczerpała, bym zawsze miała siłę, by dbać o “Spokojną”.
- Dziękuję za rozmowę
Leszek Kosiorowski
2 komentarze
Krzysztoszek? Wstyd i obciach napisać błędnie nazwisko
Cukier zabija.