Leszek Koprowski. Rocznik 1954, mama Niemka, troje niemieckiego rodzeństwa, polski ojciec. Mieszka w Piechowicach. Pracował w technicznych zawodach w piechowickiej Karelmie, spółdzielni rolniczej w Sosnówce oraz w fabryce mebli w Piechowicach. Przewodnik sudecki i turystyczny po różnych miastach środkowej Europy.
– Pana mama była Niemką, troje rodzeństwa to też Niemcy, a pan jest Polakiem. Jak to możliwe?
– Losy wojenne mojej rodziny były bardzo skomplikowane. Mama była autochtonką, jej rodzina od początku XIX wieku mieszkała w Górzyńcu. Ojciec mamy był hutnikiem szkła w Sobieszowie, a potem w hucie Józefina. Był wspaniałym szlifierzem, zdobnikiem, grawerem. W swojej karierze robił nawet puchary dla Bieruta i Stalina. Uczył polskich adeptów swojego rzemiosła. Wywodzi się z Nowego Świata – dzielnicy Harrachova. Gdy mieszkał w Piechowicach, lubił siadać na ławeczce z widokiem na Śnieżne Kotły i Szrenicę, jak gdyby cały czas tęsknił za Nowym Światem. To były już czasy, w których nie wolno było się swobodnie przemieszczać, nawet do Czechosłowacji. Mama mojej mamy zmarła w 1947, a dziadek w 1951. Był opoką, pracował, opiekował się swoją córką i trójką jej dzieci z małżeństwa z Niemcem.
– Co stało się z niemieckim mężem pana mamy?
– Nie wrócił z frontu II wojny światowej. Mama została sama z trojgiem dzieci – jednym synem i dwoma córkami.
– Jak sobie radziła w Piechowicach w 1945 i później, gdy miasto to zaczęło należeć do Polski?
– Znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Przede wszystkim nie znała polskiego. Mama zajmowała się małymi dziećmi, nie pracowała. Była na utrzymaniu swego ojca. Mieszkali w domu w Piechowicach, przy którym teraz rozmawiamy.
– Może pana dziadek mógł tutaj zostać, bo był wybitnym grawerem szkła? Tacy fachowcy byli potrzebni nowej władzy w pierwszych latach powojennych.
– Generalnie w tym czasie ludność niemiecką stąd wysiedlano. Mój dziadek z moją mamą oraz jej trojgiem dzieci chcieli początkowo po wojnie wyjechać. Ale nie dostali pozwolenia. Powodem było właśnie to, że dziadek był świetnym fachowcem. Nie był jedynym, którego zatrzymano. Mojej mamie prawa wyjazdu odmówiono kilkukrotnie, właśnie ze względu na dziadka. Gdy jednak dziadek zmarł w 1951, moja mama miała szansę na wyjazd. Powiedziała jednak, że już nie chce, bo tu jest jej heimat, jej ojczyzna. Musiała pójść do pracy. Zatrudnienie znalazła w M 5 – wydziale Karelmy w Piechowicach. Wtedy zakład ten nazywał się inaczej. Mój ojciec też tam pracował. Poznali się z mamą w 1953.
– Wybuchła miłość…
– Moja mama była piękna, w niektórych źródłach określana jest jako “najpiękniejsza pani Karkonoszy”. Ale polski kaleczyła do końca życia, wyglądało to jednak w jej wykonaniu urokliwe. Wielkim problemem było dla niej słowo: łój, często wtedy używane. Wiadomo, co się wtedy jadło… Bieda była straszliwa. Pamiętam chleb maczany w wodzie z cukrem. Jak więc mama szła do sklepu, by kupić kilogram łoju, mówiła: proszę kilogram chu.. Wszyscy się śmiali. Ale generalnie mamie nie dokuczano, była lubiana. Problemy miał mój ojciec, ale nigdy się nie żalił. Miał bardzo twardy charakter. Wiedzieliśmy, że swastyki mu malowano na szafce…
– Do tego dojdziemy, ale proszę powiedzieć najpierw, jak było z rodziną: rodzice się pobrali, pana tata wprowadził się do waszego domu, czyli związał się z Niemką z trojgiem dzieci. Wziął na siebie wielką odpowiedzialność.
– To był dobry człowiek. Historia jego rodziny też jest ciekawa. Pochodzili ze wsi pod Starachowicami. Ojciec mojego ojca pracował tam na gospodarstwie, mieli siedmioro dzieci. Mój tata urodził się jako czwarty – czwarty syn. Ta rodzina trzymała się razem bardzo mocno. Jeden z synów przyjechał na Ziemie Odzyskane, by znaleźć miejsce, w którym mogłaby osiedlić się cała familia. Gdy rodzina tu przyjechała, z Sobieszowa, z kozą, szła z całym dobytkiem przez trzy dni do Górzyńca. Opisane to zostało przez jednego z braci mojego ojca – Jana, znanego literata, autora książek. Dziadkowi nie podobało się w Górzyńcu, więc znalazł inne mieszkanie, przy ulicy Turystycznej, przy wyjeździe z Piechowic. To tam zamieszkał z rodziną. Co było bardzo ważne: gdy mój ojciec przyprowadził do domu Niemkę z trojgiem dzieci, nie spotkał go żaden sprzeciw. Wszyscy zaakceptowali mamę. Rodzice mogli liczyć na wsparcie rodziny mojego ojca.
– Ale i tak musiał zapewne bardzo się starać i ciężko pracować, by sobie poradzić. Musiał być skoncentrowany tylko na pracy i rodzinie.
– Był zatrudniony jako magazynier w Karelmie, ale po zakończeniu tej pracy nie wracał do domu, tylko szedł do drugiej pracy – w kinie “Ludowym”, gdzie był bileterem. Wracał do domu o godzinie 22. I tak pracował przez całe życie.
– Rany wojenne były wtedy świeże, a pana tata związał się z Niemką. Jak był traktowany przez Polaków?
– Początkowo mu dokuczano. Były docinki, drobne złośliwości, ale ojciec był twardy, nigdy się nie skarżył. A co mu w duszy grało – nigdy się nie dowiemy.
– Był niepełnosprawny.
– Miał nienaturalnie zgiętą rękę, nie mógł nią władać. Pisał tylko lewą ręką, ale jak ładnie! Nie widziałem nikogo, kto tak ładnie pisze, kaligrafował. Miał liczne zainteresowania, udzielał się w klubie sportowym Lechia, w którym był skarbnikiem.
– Jak potoczyły się losy pana mamy i rodzeństwa? Jak odnaleźli się w powojennej Polsce?
– Mój brat Klaus, rocznik 1944, był zadowolony z sytuacji, żadnej krzywdy nie doznał. Mama po latach opowiadała, że był wykorzystywany przez polskie dzieci, które kazały mu wynosić z domu różne rzeczy. Miał polskich kolegów, przyjaciół. W Piechowicach zorganizowano wtedy szkołę polską dla dzieci niemieckich, z klasami od I do IV. Uczył się w niej, a do starszych klas dojeżdżał do Cieplic. Podobnie jego siostra-bliźniaczka, Krystyna. Wyszła za mąż, wyjechała do Niemiec. Niestety, gdy jej mąż zmarł, znalazła się w trudnej sytuacji, na szczęście wsparła ją rodzina jej ojca. Mój brat wyjechał do Niemiec z całą rodziną w 1981. Był znakomitym fachowcem w Karelmie. Pracował na elektrodrążarce – maszynie sprowadzonej z Zachodu. Wyjeżdżał tam do pracy, dorabiał, kiedyś nawet za 490 marek niemieckich kupił sobie starego fiata 850 ze szrotu. Jak na tamte czasy, było to niezwykłe. Jak wyjechał nim na Piechowice, był jak król! Drażniło to ludzi.
– Czy pierwszy mąż pana mamy dokładał się do utrzymania swoich dzieci w Piechowicach?
– Nie.
– A kontaktował się jakoś, interesował się nimi?
– Nie. Moja mama nie chciała go znać. Rozwód wzięli na odległość, chyba w 1947. Pierwszy raz pojawił się tutaj w latach 60., gdy była odwilż i wyjazdy oraz przyjazdy z Niemiec stały się możliwe. Mój ojciec w ogóle nie chciał z nim rozmawiać. Gdy pierwszy mąż mojej mamy tu przyjechał, zobaczył się z dziećmi, zaczął im pomagać. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie znam szczegółów, ale wiem, że brat go szanował. Zawsze jednak mu mówiłem: “Patrz, kto cię wykarmił i wychował, jak byłeś w potrzebie. Tamtego ojca wtedy przy Tobie nie było.”
– A jak potoczyło się pana życie? Wiem, że dochował się pan świetnego syna, Marka, znakomitego fotografa.
– Wraz z zespołem nagrywa teraz płytę, słyszałem już gotowe kawałki. To może być hit!
– Pracował pan w Karelmie.
– Miałem problemy w tym zakładzie. Przełożonym był mój ojciec chrzestny. Był niezwykle wymagający, a ja musiałem się jeszcze uczyć w technikum. Wyszło ostatecznie tak, że się zwolniłem. Pracowałem w zakładach metalowych i spółdzielni rolniczej w Sosnówce, ale miałem wypadek na nartach – na Ścianie. Przetrąciłem kręgosłup, złamałem kość ogonową… Nie wróciłem już do Sosnówki. Zatrudniłem się w fabryce mebli blisko domu. Ciężko było z szefem – wciskał mi różne funkcje. W nocy nawet do mnie przychodzono, bo się – na przykład – łożysko popsuło. Odpowiadałem też za bhp i straż pożarną. Gdy przychodziła do pracy jakaś komisja, kierowana była do mnie. Doprowadziło to mnie do strasznego stresu i znerwicowania. Dostałem wrzodów na żołądku i dwunastnicy. Przynajmniej dwa-trzy razy w roku lądowałem w szpitalu. Pewnego razu znający mnie lekarz powiedział: jeśli chce Pan żyć, niech Pan zmieni żonę lub pracę. Bo długo Pan tak nie pociągnie. Ponieważ do żony nic nie mam, zmieniłem pracę. Na domiar złego jeszcze w szpitalu zarażono mnie żółtaczkę mechaniczną. Dali mi rentę na trzy lata. Nauczyciel geografii z podstawówki, pan Gasz, słynna postać, zaproponował mi, bym został przewodnikiem sudeckim. Namówił mnie na kurs.
– Ma pan talent krasomówczy. Nadaje się pan do tego fachu.
– Dobrze się to potoczyło. Zostałem dodatkowo przewodnikiem po Wiedniu, Budapeszcie. Drezno znam jak własną kieszeń.
– Ile pan miał lat, gdy został pan przewodnikiem?
– 43. Nigdy nie jest za późno na nowy zawód. Muszę przyznać, że znalazłem miejsce w swoim życiu.
– Dziękuję za rozmowę
Leszek Kosiorowski
Zdjęcie: Leszek Koprowski
1 Komentarz
Leszek Koprowski to jest gość! Pełen energii, pomysłów, super kontakt z ludźmi. Niech się trzyma jak najlepiej. Pozdrawiam, jeden z Pańskich podopiecznych na koloniach i spływach