Poniżej publikujemy tekst Artura Czyżewskiego, który na co dzień odowiada za technicze wsparcie naszej strony internetowej. To jedna z tych osób, która wobec wydarzeń zza wschodniej granicy, nie potrafiła usiedzieć w domu. Publikacja jest bardzo osobistą relacją, dziennikiem z podróży na granicę z Ukrainą (Korczowa) Pełna emocji, ale i obserwacji. Wypływają z niej wnioski, o których warto pamiętać:
- jeśli nie jeździsz dużym autem – poradzisz sobie, jedź powoli, aż poczujesz się pewnie, inni uczestnicy ruchu zrozumieją,
- załatw foteliki – dostaniesz je w punktach zbiórek, a jeśli nie będą potrzebne – zostawisz na miejscu, ktoś ich będzie potrzebował,
- weź ładowarki, power banki, uchwyt na telefon,
- zabierz listewkę i taśmę klejącą,
- od razu się zarejestruj w punkcie,
- pamiętaj, że wszyscy są bardzo zmęczeni – nie oczekuj intensywnych dyskusji po drodze.
„Próbuję pogodzić organizację wyjazdu z codziennymi obowiązkami, rosnącym stosem zobowiązań w pracy. Jestem szczery z klientami, wszyscy rozumieją. Przesuwam terminy. Wydzwaniam po zbiórkach, proszę o ładunek z potrzebnymi rzeczami, żebym nie jechał “na pusto”. Wszyscy mają oddzwonić, cieszą się z inicjatywy. Nikt później nie oddzwania. Nie mam pretensji, na pewno ludziom teraz ciężko zapanować nad sytuacją. Dzwoni jedynie kobieta, która wynajmuje busy. – Nie damy rady, dopiero jutro. Miały być tylko klocki do wymiany, czekamy na tarcze.
Misja przesuwa się o dzień. Jadę. Zostawiam złom, którym się poruszam pod Wrocławiem. Pod niewielkim domkiem stoi Reanult Traffic. Parkuję obok, pytam o fotelik dla dziecka. Nie ma. Liczyłem chociaż na uchwyt do telefonu. Podpisujemy sporo dokumentów, nie mam czasu się wczytać w szczegóły. Wierzę, że nie zostanę oszukany próbując komuś pomóc. Wyruszam nieco zdygany, bo na co dzień poruszam się przeciwieństwem tego pojazdu – małym, starym, benzynowym polo w automacie.
Jadę do Czasoprzestrzeni, bo tam obiecano mi, że jeśli nikt się nie odezwie, to po prostu załadują rzeczy i zostawię je gdziekolwiek pod granicą. Na miejscu czekam na swoją kolej zagadując panią koordynującą zbiórkę. Udaje się po dłuższej chwili. Okazuje się, że przydadzą się paczki w Krakowie. Super. Ładujemy. Ja, dwóch dorosłych wolontariuszy i jeden malutki. Na oko z 8 lat. Manewruję wózkiem. W ostatniej chwili przypominam sobie o fotelikach. Mam ich sam poszukać w hali pełnej rzeczy. Udaje się to bez problemu, bo wszystko wydaje się być nieźle posortowane. Na koniec pytam kobietę koordynującą zbiórkę czy chce moje dane, zdjęcie dowodu etc?
Żartujesz? Zeżre cię sumienie, jeżeli tego nie dowieziesz
Przebijam się przez Wrocław, docieram do A4. Dłuższą chwilę jadę powoli, podłączam telefon, ustawiam muzykę najgłośniej jak się da. Dopiero w połowie drogi ściszam i dociera do mnie dziwny dźwięk. Samochód hałasuje jak odrzutowiec. Konsultuję sprawę z moim przyjacielem, mechanikiem. Potwierdza – albo opony, albo łożysko. To drugie może się skończyć źle.
Postanawiam dojechać do Krakowa i tam z rana poszukać pomocy. Najpierw zawożę rzeczy ze zbiórki do domu na jednym z krakowskich osiedli. Na miejscu czekają na mnie dwie kobiety i mężczyzna. Wspólnie przenosimy kartony do środka. Uwijamy się sprawnie, w ciszy. Przybijam z nimi piątkę, żeby na koniec rozładować nie tylko busa, ale i atmosferę.
Jadę pod mieszkanie siostry, dość blisko dworca, parkuję. Jest około 2 w nocy, a na odcinku 40 metrów od auta do bramy, mijają mnie dwie grupki młodych Ukrainek. U siostry jak w azylu. Jest empatyczna jak ja. Ale podczas spotkania stawiamy na czarny humor, skutecznie na chwilę dystansując się od rozmów o cierpieniu, rozdzielonych rodzinach i zagubionych uciekinierach. Oboje cieszymy się z dającej się zauważyć na każdym kroku mobilizacji do pomocy.
Przed południem wsiadam do auta, uprzednio wyciągając zza wycieraczki mandat parkingowy. Ostatni raz kiedy parkowałem w tym miejscu, postój w weekend był darmowy, a ja nie sprawdziłem czy te realia się zmieniły. Ruszam w stronę autostrady, rozglądam się w poszukiwaniu otwartego warsztatu wulkanizacji. Po kilku nieudanych próbach i z rosnącym stresem trafiam do zakładu, którego właściciel daje się przekonać, aby choć rzucił okiem, co się dzieje z autem. Podnosimy je na lewarku, kręcimy, cisza. Właściciel na chwile znika za sąsiednią bramą. Wraca i mówi, żebym podjechał po sąsiedzku, do stacji kontroli pojazdów. Tam diagnosta wskazuje na źle ustawioną zbieżność i potwierdza, że przyczyną hałasu są najpewniej opony. Mogę lecieć dalej.
Jadę A4, która kończy się po polskiej stronie w Korczowej. Najpierw błądzę mijając pod prąd korek tirów. Z naprzeciwka nic nie jedzie, okrążam rondo lewą stroną. Kilkanaście minut poszukiwań i dojeżdżam do punktu pomocy uchodźcom. Niewielki budynek, namiot i kilka samochodów. Parę osób na zewnątrz w odblaskowych kamizelkach. Pytam gdzie mogę znaleźć kogoś, kto potrzebuje dostać się do Wrocławia? Jestem zdziwiony, że moje wyobrażenia o tłumach nie spotykają się z rzeczywistością.
Młoda wolontariuszka tłumaczy mi, żebym kierował się do Hali Kijowskiej. Tam przebywa kilka tysięcy osób. Dodaje, żebym na siebie uważał. Dopiero za kierownicą zaczynam zastanawiać się, co miała na myśli. Mogłem dopytać. Chowam wszystko co ważne do zapinanych kieszeni kurtki. Kilka minut później ładuję się w korek, w którym spędzam kwadrans powoli zbliżając się do sporego centrum handlowego. Mnóstwo autobusów, pojazdów straży pożarnej, karetki, policja. Zostaję skierowany na parking przy kolejnej hali.
Idę i mijam różne grupki obcokrajowców, kordony policji i strażaków przemieszane z wolontariuszami. Sporo osób przy wejściu do punktu recepcyjnego trzyma tabliczki z nazwami większych, polskich i europejskich miast i rozgląda się nerwowo. Również tam podjeżdżają autobusy, do których wchodzą w większości kobiety i dzieci. Autobusy są niemalże nowe, czerwone, z białymi napisami „straż pożarna”. W środku hali nie jest źle – na oko kilkaset osób. Niedaleko wejścia, ustawiona jest recepcja. Wolontariuszka mówi, żebym się zarejestrował. Można ręcznie, można kodem QR. Strona z rejestracją się nie wczytuje – za dużo osób korzysta z tego samego nadajnika. Rejestruję się ręcznie, biorą moje podstawowe dane, numer rejestracyjny pojazdu. Pytają czy mam foteliki i zorganizowane zakwaterowanie. Tego drugiego nie mam. W tym czasie ktoś inny przygotowuje dla mnie tabliczkę z napisem “Wrocław, 8 miejsc”, ale po ukraińsku. Nie wiem jeszcze, że ręce w górze będę trzymał dłużej, niż na najdłuższym hiphopowym koncercie. Z zazdrością obserwuję tych, którzy swoje transparenty przyczepili do kijka.
Po pierwszej godzinie zaczynam poszukiwania kawy. Okazuje się, że hala z recepcją jest jedynie przedsionkiem, przez który można przejść i dostać się na korytarze centrum handlowego. Dopiero tam widać skalę problemu – całe centrum jest zawalone łóżkami polowymi i ludźmi na nich odpoczywającymi. Jest dużo ciemnoskórych, młodych chłopaków, ale siedzą cicho wiedząc, że nie mają szans w starciu o miejsce w autobusie z samotnymi mamami. Znajduję miejsce, w którym dwóch żołnierzy serwuje jedzenie, herbatę i kawę. Czekam aż przy “bufecie” nikogo nie będzie i pytam o kawę, której potrzebuję coraz bardziej. Żołnierz z uśmiechem na twarzy udaje baristę i opowiada mi o kawie i herbacie, które serwuje. Wskazuje jednocześnie, który z jednorazowych kubków jest lepszy. Idę zapalić, zdystansować się, wypić kawę, usiąść w oddali na krawężniku. Korzystam z faktu, że krążenie wróciło mi do ciągle uniesionych rąk i wracam szukać pasażerów.
Długo nic i nagle wszystko
Jestem w punkcie recepcyjnym już trzecią godzinę. Zrobiło się ciemno, jest wieczór. Kolejne kolumny autobusów przywożą ludzi. Hala znowu zalewa się ludźmi. Wolontariusze cały czas pracują na najwyższych obrotach i pomagają uchodźcom wydostać się z Korczowej. Czasem wchodzą na zbitą z dykty recepcję i wykrzykują nazwy miast tak głośno jak potrafią. To jak dużo się dzieje i wrażenie, że wszyscy są nastawieni zadaniowo nie pozwala się rozkleić, pomimo, że kątem oka gdzieniegdzie da się zauważyć na polowych łóżkach zapłakane i roztrzęsione osoby. W powietrzu czuć atmosferę tego miejsca. Mimo że każdy się stara je jak najszybciej opróżnić, wciąż pojawiają się nowe twarze.
Tym razem stoję przy recepcji. Nagle podchodzą do mnie dwie kobiety z dzieckiem. Pytają czy jadę do Opola. Jasne, to po drodze. Jedna z kobiet dość dobrze mówi po angielsku. Umawiamy się, że poczekają na mnie, aż zbierzemy resztę do 9-osobowego busa. Daje przeczytać jednej z nich przygotowany i przetłumaczony wcześniej tekst o tym kim jestem, że przejazd jest darmowy, jak zweryfikować moje dane i że mogą zrobić zdjęcie mojego dowodu. W odpowiedzi wyczytuję tylko na zmęczonej twarzy, że to nie będzie potrzebne. Skreślam 8 z mojego transparentu i wpisuję 5. W tym czasie zaczepia mnie kolejna kobieta pytając o transport do Wrocławia dla niej i córki. 5 zamieniam na 3. Od razu podchodzi następna mama z dzieckiem. Skreślam 3, wpisuję 1. Wiem, że będzie ciężko znaleźć jedną osobę. Nie mam już siły. Przed nami 550 kilometrów trasy. Jedna z pasażerek ustawia się jeszcze przy kolejce w której rozdawane są karty SIM. Staram się nie robić zdjęć, ale moją uwagę przykuwa scena o symbolicznym znaczeniu. W myślach śmieje się, że wygrałem właśnie World Press Photo.
Komu w drogę…
Po 20 minutach poddaję się, pytam jednej z kobiet czy uważa, że to będzie w porządku, jeśli pojedziemy z jednym pustym miejscem. Widzę, że na myśl o odjeździe nieco się ożywiła. Podziela moją uwagę, że pojedynczego pasażera szybko nie znajdziemy. Idziemy. Dzieci mają plecaki, kobiety niewielkie torby. Żadnych walizek. Oddalając się od wejścia do punktu trzymam wciąż tabliczkę łudząc się, że może ktoś jeszcze do nas dołączy. Po chwili jesteśmy na parkingu przy którym zostawiłem busa. Jest całkiem ciemno, a konfiguracja aut całkowicie się zmieniła. Biegam w kółko, wymachuję rękami i drę się z uśmiechem na twarzy, że zgubiłem auto. Moi pasażerowie śmieją się ze mnie i cierpliwie czekają, żeby po chwili rozłożyć się na siedzeniach Traffica, który jak się okazało został zasłonięty przez jeszcze większy bus.
Z tyłu co jakiś czas słyszę jak jedna z dziewczynek popłakuje. Próbuję wtedy zagadywać kobietę, która siedzi koło mnie, bo zauważyłem, że uwaga wszystkich skupia się wtedy na próbie zrozumienia tego, co mówię. Opowiadam, że właśnie jedziemy wzdłuż pasa startowego lotniska na krakowskich Balicach i czasem, kiedy startuje samolot możesz się z nim ścigać. Nie dodaję, że “nie masz szans”, ale w myślach znowu uruchamiam mechanizm czarnego humoru. Po drodze między granicą a Krakowem mijaliśmy wyłącznie znaki z przekreślonymi dystrybutorami. Mimo wszystko stacje te wyglądały na oblężone. Zatrzymujemy się na stacji za Krakowem. Dobrze, że mamy jeszcze paliwo na 300 kilometrów, bo kolejka do dystrybutorów zaczyna się już na zjedzie z autostrady. Mijamy sznur aut, robimy przystanek. Wychodzę tylko ja i jedna z pań. Większość ekipy śpi. Po chwili wracamy na trasę, a ja wracam do myślenia o miejscu, z którego wracam i o miejscach, z których jadą moje towarzyszki podróży. Przez to droga mija niespodziewanie szybko.
Jest 1 w nocy. Po kilku godzinach jesteśmy w Opolu, gdzie błądzimy szukając konkretnego adresu. Okazuje się, że to Dom Studenta, pod który nie da się docjechać. Zatrzymuję się na przystanku autobusowym. Do auta podchodzi chłopak, który jak się okazuje, jest znajomym pasażerki. Rozpromienieni witają się. Przybijam z nimi wysokie piątki i pośpiesznie wracam do auta, żeby uniknąć podziękowań. Reszta ekipy ożywiła się nieco, oglądając przez szybę Opole. Dopiero teraz okazało się, że jedna z kobiet rozmawia trochę po polsku. Jest 3 dzień w trasie. Podróżuje z córką. Jechały z Kijowa pociągiem ze zgaszonymi światłami zatrzymując się przed każdym miastem, w którym wył alarm bombowy. Wśród podróżujących dochodziło do spięć, kiedy ktoś nie chciał się podporządkować zakazowi używania telefonu. Nawet te drobne światełka mogłyby zdradzić ich pozycję.
Druga z pozostałych na pokładzie busa mam jedzie już 4 dzień. Z Charkowa. Słysząc to poczułem ciarki na plecach. Obserwuję przecież od początku sytuację na Ukrainie i wiem co dzieje się w poszczególnych miastach. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie przez co one musiały przejść. Staram się nie wdawać w dyskusję o polityce, wyrażam tylko swój sprzeciw wobec sytuacji na Ukrainie. Opowiadam jak bardzo zaimponowała Polakom postawa ich ludzi i prezydenta. Tłumaczę, że będzie dobrze. I że większość ludzi w Polsce chce im pomóc. W odpowiedzi słyszę, że nasze czyny są już czymś, o czym się wie i mówi na Ukrainie.
Zatrzymujemy się na stacji za Opolem, bo jedna z dziewczynek źle się czuje. Korzystam z przerwy, aby rozprostować kości. Jestem już zmęczony, ale wiem, że jesteśmy blisko. W google map wpisuję dwa adresy w centrum Wrocławia. Podjeżdżamy do jednego z blokowisk, upewniam się, że domownicy, do których przyjechała kobieta wyjdą po nią. Przybijam kolejne wysokie piątki. W tym czasie ostatnia z dziewczynek wybiega z auta zwymiotować na trawnik. Uspokajam ją, że za 10 minut będziemy na miejscu. Na ostatnim przystanku na pozostałe pasażerki czekają dwie Ukrainki. Jestem w centrum, do domu pozostało 10 minut. Najcięższe 10 minut całej trasy, przeplatane poczuciem spełnienia i ogromnego ciężaru. Na stacji po drodze kupuję piwo, parkuję, wchodzę do domu i otwieram je. Tej nocy smakuje wyjątkowo dobrze.”
Artur Czyżewski
3 komentarze
odowiada za technicze wspracie – za stylistykę redachtórów to kto odpowiada?
Świetny tekst w ten nie najlepszy czas.
Dziękuję za twój trud oraz za podzielenie się nim.
A co jest ze strajkiem kobiet i Lempart , tak chętnie walczących o prawo do zabijania nie narodzonych? Widać żywym dzieciom z Ukrainy też nie pomagają , czyżby ktoś przestał im płacić za akcje ? Nie widzę transparętów , okrzyków przemarszów , przeciwko Rosji ! Wyrażny brak sponsora , tych jakże spontanicznych przecież akcji !Putin też zabija ,tyle że już nanodzone dzieci i kochane przez swoich rodziców .