Starych, od dawna już nie używanych wapienników – pleców, w których wypalono wapno na pogórzu sudeckim jest sporo. Ruiny takich urządzeń można spotkać w wielu miejscach, ale szczególnie interesujące są stare piece leżące przy leśnych drogach w okolicy Wlenia. Interesujące, bo z kilkoma miejscami wiążą się dość prawdopodobne informacje o sporządzeniu w tych miejscach pod koniec wojny dotychczas nie ujawnionych ukryć. Miejscem, które od dawna bardzo interesuje nie tylko poszukiwaczy skarbów, jest zespół dwóch pieców leżących przy leśnej drodze pomiędzy Łupkami a Golejowem. To tajemnicze miejsce do dziś interesuje także Niemców, którzy co jakiś czas, bardzo konsekwentnie, odwiedzają ten teren. Jeden z okolicznych mieszkańców twierdzi, że od dawna obserwuje te wizyty, niemal zawsze kończące się wykonaniem kilku zdjęć nieciekawym ruinom…
Obserwacje przypadkowego świadka potwierdza także ktoś, kto wojenną historię pieców zna od dawna i w pewnym sensie jest jej uczestnikiem. Nie tylko bowiem pamięta on relacje bezpośrednich świadków niemieckich działań, ale także sam, choć z daleka, obserwował niezwykłą aktywność umundurowanych Niemców, którzy przez kilka dni na przełomie marca i kwietnia 1945 roku coś przywozili i ukrywali w piecach i ich bezpośrednim sąsiedztwie.
Adam Paczos dziś już nie umie dokładnie opowiedzieć, dlatego w tamtym czasie zachowanie wojskowych zwróciło jego uwagę. Sądzi jednak, że szybko zbliżający się koniec wojny uczulał wszystkich, w tym także przymusowych robotników, na to, co sprawiało wrażenie, że Niemcy przygotowują się do ucieczki. A takim właśnie zachowaniem była zauważana, nawet z daleka, niezwykła, kilkudniowa aktywność wojska w okolicy pieców.
Podziemne przejście
Nawet dziś, gdy ogląda się ruinę jednego z pieców, widać wyraźnie, że sporej wielkości zabudowania, które stały kiedyś tuż obok, były częściowo ukryte w stoku, o który się opierały. Zapewne było to stare wyrobisko wapienne, które w ten sposób gospodarczo wykorzystywano. A. Paczos twierdzi, że już w latach wojny słyszał o podziemnych przejściu, które z tych zabudowań miało prowadzić na szczyt wzgórza, do ruin, jak wtedy mówiono, „rycerskiej wieży”. Resztki starych zabudowań zachowały się w tym miejscu do dzisiaj. Jego zdaniem właśnie to przejście mogło być wykorzystane jako podziemna skrytka.
Niemcy dość długo i całkiem sporym wysiłkiem przygotowywali to miejsce. Urządzono tam bowiem rodzaj obozu, w którym przez kilka, może nawet 10 dni, pracowało od 15 do 20 więźniów. W tym czasie pod piec przywieziono co najmniej kilkanaście furmanek drewna, zarówno desek, jak i klocków przypominających stemple stosowane w kopalniach. A. Paczos twierdzi, że tego materiału nie obrabiano na miejscu i dość szybko zniknął on we wnętrzu pieca lub zabudowań. Jego zdaniem drewno to mogło służyć wyłącznie jako materiał do zabezpieczenia podziemnych wyrobisk, tak by można było w nich bezpiecznie pracować. Po kilku dniach po drewnie nie było już nawet śladu, a robotnicy wyraźnie na coś czekali. Transport czterech niewielkich ciężarówek nadjechał w to miejsce od strony Wlenia. Ciężarówki przez wieczór i noc stały na terenie obozu, ale ruch pod piecami był właściwie taki, jak przez ostatnie dni. Nikt nie zauważył, by cokolwiek wnoszono do pieca czy zabudowań. Więźniowie kręcili się tylko pod okiem strażników po najbliższym sąsiedztwie obozu, roznosząc coś niewielkiego, co z daleka przypominało, co z daleka przypominało rodzaj cegieł.
Następny transport dwóch ciężarówek dotarł w to miejsce dwa dni później. Auta przyjechały z zachodu, drogą od Lwówka. Zanim jednak ciężarówki podjechały pod piec, cały teren został otoczony żołnierzami, a akcją kierowali dobrze z daleka widoczni oficerowie SS. Z tych ciężarówek w krótkim czasie wyładowywano wielką ilość paczek i skrzynek, które wniesiono do podziemi. A. Paczos nie pamięta dlaczego, ale jest pewien, że z ciężarówek nie wyładowywano całej ich zawartości. Dość szybko odjechały one w kierunku Wlenia.
W lecie 1945 roku w okolicy mówiono, że schowano wtedy wielką ilość dokumentów i akt któregoś z ważnych berlińskich urzędów. Wtedy też pojawiła się plotka, że celowo ukrywano je w kilku, różnych miejscach, co miało zagwarantować ich bezpieczeństwo. Zawartość ciężarówek musiała być naprawdę ważna, bo więźniów, którzy ją ukrywali, rozstrzelano niemal bezpośrednio po zakończeniu robót nad stawem – bagnem, leżącym przy drodze prowadzącej w kierunku Marczowa.
Czy tylko miny i dokumenty?
Już po wojnie jeden z niemieckich żołnierzy opowiadał, że uczestniczył w ochronie pierwszego transportu. Z tej relacji wynika, że przywieziono wówczas pod piece kilkadziesiąt min i tylko kilka innych ładunków. Te ostatnie więźniowie wnieśli do podziemi, a żołnierzom powiedziano, że są to ważne dokumenty, które mogą być potrzebne już w kilka lat po wojnie. Natomiast miny, kształtem przypominające cegły (?), więźniowie roznieśli po najbliższej okolicy i ułożyli w miejscach wcześniej przez kogoś oznaczonych. Jest to dość dziwna informacja, bo nikt po wojnie nie słyszał, by kiedykolwiek w tym miejscu doszło do wybuchu miny. A przecież, skoro je rozniesiono po terenie, to zapewne miały ten teren chronić. Być może zostały one zamontowane w taki sposób, że będą groźne dopiero po głębokim naruszeniu terenu. Część min mogła natomiast posłużyć do wysadzenia podziemi, dla ukrycia miejsca, w którym było wejście. Jest niemal pewne, że wtedy właśnie wysadzono także część konstrukcji pieca i zabudowań, czyniąc to miejsce mało interesującą ruiną.
A. Paczos twierdzi, że o wiosennej aktywności Niemców Rosjanie wiedzieli bardzo dobrze. Pamieta on, że rosyjskie patrole docierały w to miejsce kilka razy, ale niczego tam nie robiono. Nie przesłuchano także okolicznej ludności, co jego zdaniem świadczy o tym, że nie było tam niczego wartościowego. Złota czy innych skarbów Rosjanie szukali tak zaciekle, że nie lekceważyli żadnej szansy na ich znalezienie – przekonuje pan Adam, twierdząc, że NKWD właśnie do takich zadań powołała specjalne patrole. To jednak, co dzieje się współcześnie, potwierdza, że wapienniki są dla kogoś nadal ważne i interesujące.
Ile było „niewiele”
Jeden z dawnych mieszkańców pobliskiego Golejowa Stefan K. opowiada, że po wojnie dość długo mieszkał z rodzicami pod jednym dachem z niemiecką rodziną. On sam miał wtedy 14 lat, a syn niemieckich sąsiadów – 16. Chłopcy zaprzyjaźnili się szybko i dość łatwo porozumieli. Bazą tej przyjaźni było opróżnianie… Licznych w okolicy skrytek, w których niemieckie rodziny ukrywały swoje zasoby. – Smalcem, ubraniami, czasem sztućcami handlowaliśmy we Wleniu – opowiada ten człowiek twierdząc, że poza osobistymi rzeczami w skrytkach było niewiele. Ile było tego „niewiele”, nie chce opowiadać. Przyznaje tylko że część jego niemiecki kolega wywiózł w czasie przesiedlenia do Niemiec. – A to, co zostało dla mnie, szybko przepadło przez moją, dziecięcą wtedy głupotę. Pochwaliłem się bowiem innemu koledze swoim schowkiem. Przepadło wszystko, ale nie wiem, ile to było warte. Na pewno sporo. W każdym razie dobrze pamiętam to, że o moim skarbie i jego stracie nigdy nie powiedziałem ojcu – chyba by mnie zabił, opowiada wyraźnie poruszony. Dziś człowiek ten ocenia, że stracił wtedy kilkanaście deko złota. To było może trzydzieści sztuk obrączek, pierścionków, kolczyków i krzyżyków. Mój niemiecki kolega zabrał znacznie więcej.
Dziwna pomoc
Panowie po wojnie spotkali się po raz pierwszy w 1973 roku. Niemiec przyjechał odwiedzić rodzinne strony i odszukać ludzi, których poznał po wojnie. Wtedy właśnie doszło do wspomnień, także o starych czasach i opróżnianiu schowków. Okazało się, że żaden z nich ze znalezisk nie skorzystał. Niemcowi bowiem, jak twierdził, wszystko zabrano w trakcie osobistej rewizji.
W czasie jednego ze spacerów Stefan K. zauważył, ze Niemiec wielokrotnie fotografuje stary wapiennik. Zapytany, do czego potrzebuje zdjęć tej ruiny, odpowiedział, że do albumu pamiątkowego rodzinnej wsi. Cztery lata później Niemiec przyjechał z dorosłym już synem, któremu, jak twierdził, chciał pokazać rodzinne strony. Syn po krótkiej wizycie w Golejowie i Marczowie zamieszkał w pensjonacie w Karpaczu, a ojciec u swojego polskiego kolegi. Także i w czasie tej wizyty stary wapiennik był wielokrotnie fotografowany. Także i tym razem „winny” był sentyment do stron rodzinnych.
Stefan K., w ten sposób zainteresowany, zebrał na ich temat sporo informacji. Wszystkie jednak niepewne, niepotwierdzone, a często wręcz, jak mówi, bajkowe. Do konfrontacji tej wiedzy z tym, co mógłby wiedzieć jego niemiecki kolega, doszło w 1991 roku. W czasie kolejnej wizyty Niemiec bowiem raz jeszcze obfotografował coraz bardziej zniszczony i coraz mniej widoczny wapiennik. Przygotowny na taką sytuację Stefan K. tym razem o nic nie pytał.
Już przy kolacji ponownie zaczęli popijać, co w środku nocy skończyło się całkiem sporym pijaństwem. Wtedy właśnie doszło do zwierzeń. Niemiec, nawet nie pytany, zaczął opowiadać o piecu, który prześladuje go przez całe życie. Z tej relacji wynika, że po wojnie, po przesiedleniu do Essen, jego rodzina otrzymała poważną pomoc od bliżej niesprecyzowanej organizacji. Była to nie tylko pomoc materialna, bo jego ojciec dobrą pracę, a on sam mógł dzięki tej pomocy kształcić się. Od początku wiadomo było jednak, że w jakiś sposób za tę opiekę trzeba będzie zapłacić.
Na czyje zlecenie?
W 1972 roku okazało się, że zobowiązanie dotyczy „tylko” okresowych wizyt w Polsce i obowiązku fotografowania starego wapiennika. Ktoś wyznaczał terminy takich wizyt i dostarczał sprzęt konieczny do fotografowania. Ten sam człowiek po powrocie odbierał aparat i film, na którym zawsze było tylko kilka, niemal identyczch od lat, ujęć wapiennika.
Niemiec opowiadał, że sam wiele razy zastanawiał się, do czego te fotografie mogą służyć. Podobno twierdził, że czuł się bezpiecznie, bo przecież nie było na nich nic, czego nie wolno fotografować. Stefan K. twierdzi, że tej nocy Niemiec przekonywał go, że stary wapiennik czasem śni mu się po nocach jako coś, co go od lat prześladuje.
W czasie tej rozmowy panowie szybko uzgodnili opinię o tym, o czym obaj dobrze wiedzieli chyba już od dawna. Zdjęcia mogły bowiem służyć wyłącznie do tego, by ktoś mógł ustalić, czy i jakie zmiany zachodzą w okolicy pieca. W ten sposób zleceniodawca zapewne kontrolował, czy doszło do ujawnienia skrytki. Dziwne jest tylko to, że wykonywanie takich zdjęć zlecał nawet w latach dziewięćdziesiątych, czyli w czasie, gdy mógł już osobiście przyjechać i sprawdzić sytuację na miejscu. A może jednak nie mógł?
Stefan K. twierdzi, że Niemiec nigdy nie powiedział, komu oddaje aparat i filmy. Podobno nawet tylko domyślał się, o kogo może chodzić i dla kogo wykonywał tę przysługę. Jest chyba pewne, że ten ktoś musiał być organizatorem lub co najmniej ważnym uczestnikiem ukryć wykonanych w okolicy pieca lub w samym piecu. Tego się już niestety nie dowiemy, bo Niemiec zmarł kilka lat temu, a jego syn nigdy więcej nie pojawił się w tej okolicy. W każdym razie nic o tym nie wiadomo. Wiadomo natomiast, bo potwierdza to nie tylko Stefan K., że to miejsce nadal budzi sporne zainteresowanie i co jakiś czas można tam spotkać kogoś z Niemiec, kto fotografuje rozpadający się piec….
Tekst i zdjęcie: Marek Chromicz
„Nowiny Jeleniogórskie ” nr 13, 27.03.2001 r.