Rodzina Wardzałów wywodzi się ze wschodniej Galicji. Jej wojenne losy na początku 1945 roku tak się jednak ułożyły, że już w czerwcu tego roku, niemal w komplecie, przyjechała w okolice Wojcieszowa. Tu, korzystając z pomocy odpowiednich urzędów, dość szybko znaleźli duże gospodarstwo, w którym osiedli na długie lata.
Przez niemal dwa pierwsze powojenne lata Wardzałowie mieszkali wraz z rodziną Herberta Krauze, do której należał dom zajęty w części przez Wardzałów. Najpierw dzieci obu rodzin, a później także dorośli zawiązali sąsiedzkie, choć początkowo właściwie przymusowe stosunki. Po jakimś czasie, jak opowiada Adam Wardzała, chyba już w zimie 1945/1946, kontakty obu rodzin stały się znacznie lepsze, po trosze nawet wręcz przyjacielskie. Polakom, tragicznie doświadczonym wojną i wysiedleniami, nietrudno było bowiem zrozumieć los niemieckiej rodziny, którą niebawem czekała tułaczka w nieznane. Wiedzieli, że tego, co ich spotyka, nikt im nie może zazdrościć. Adam Wardzała, wtedy już młodzieniec, opowiada, że to był całkiem niezwykły czas, bo w tych latach nikt nie czuł się pewnie i nikt, tak naprawdę, nie był w tamtym się u siebie.
Niemcy, choć jeszcze mieszkali w swoich rodzinnych domach, powiedzieli już, że niebawem je opuszczą, a osadnicy, choć mocno popierani przez polskie już władze, bardzo powoli nabierali pewności siebie. Wardzałowie mieli trochę szczęścia. Ich ojciec, wychowanek austriackich jeszcze szkół, całkiem nieźle mówił po niemiecku. To zaś zasadniczo ułatwiało kontakt z niemieckimi gospodarzami. Szczęście polegało też na tym, że rodzina Krauze, przybita śmiercią dwóch synów, którzy zginęli na froncie wschodnim, rozumiała, dlaczego zginęły ich najstarsze dzieci. Wiedziała też i to, dlaczego Niemcy przegrali wojnę. Stary Krauze nie krył bowiem, że we wrześniu 1939 roku widział, będąc u brata w Gdańsku, jak ta wojna się zaczynała. Śmierć synów była zapewne przyczyną wiecznego smutku starego Krauzego. Adam Wardzała twierdzi jednak, że serce do wojny i do Rzeszy stary Krauze stracił wtedy, gdy zauważył, że najczęściej ginęli na tej wojnie prości żołnierze, chłopscy synowie. Zaś oficerowie, a szczególnie kadra SS, do samego jej końca miała się świetnie. Tak, jak dwaj synowie sąsiadów rodziny Krauze, esesmani, którzy w ostatnich dniach wojny szczęśliwie wrócili do rodzinnego domu kilkoma ciężarówkami…
Skrzynie w jaskiniach
Stary Niemiec, zaprzyjaźniony z rodziną polskich osadników, na jakiś czas przed wysiedleniem zaczął im opowiadać nie tylko o dziejach swojej rodziny, ale i o ostatnich latach wojny w podwojcieszowskiej wsi. Z tej relacji wynika, że już jesienią 1944 roku do Wojcieszowa i do okolicznych wsi zaczęło zwozić setki dobrze zabezpieczonych skrzyń i pak, które miejscowa ludność musiała przyjmować na przechowanie. Jak opowiadał Krauze, niemal w każdym domu w tej okolicy, przez kilka jesiennych i zimowych miesięcy 1944 r. przechowywano jakieś skrzynie i paki. Zawsze za pokwitowaniem dokładnie opisującym wielkość i ilość opakowań, a także dokładnie określającym ilość i miejsce założenia plomb i kłódek. Krauze twierdził, że w ich domu pod koniec wojny stały dwie duże skrzynie, oddane im przez władze na przechowanie. Od września 1944 roku leżały w pokoju gościnnym aż do marca 1945 roku. Ojciec Adama Wierszały opowiadał, że zdaniem starego Krauzego takich skrzyń mogło w tej okolicy być ponad sto.
Niemiec do końca twierdził jednak, że nie tylko on, ale i sąsiedzi nigdy nie dowiedzieli się, co w tym skrzyniach przechowywano. Ich otwierania zakazano bowiem pod karą śmierci, a każda próba kradzieży lub otwarcia skrzyń miała natychmiast być zgłoszona do gestapo. Funkcjonariusze tej służby często zresztą kontrolowali stan skrzyń, co praktycznie wykluczało próby ich otwarcia. W okolicy mówiono, że są to skarby z muzeów Berlina, Lipska i zniszczonego Drezna. A także z Wrocławia i Legnicy oraz wielu magnackich siedzib. Wiele plotek rodziły także wizyty, które kilkakrotnie składał w Wojcieszowie „wielki pan”, jak Niemcy określali G. Grundmanna. Mówiono wtedy, że wiele skrzyń zawiera także skarby zrabowane na Wschodzie, które wycofano na głębokie zaplecze przed zbliżającym się frontem.
Herbert Krauze opowiadał, że dość szybko skojarzono dziwne magazynowanie skrzyń z intensyfikacją robót, które wykonywano w jednym z okolicznych kamieniołomów. W tej okolicy, pełnej skalnych wyrobisk, takie prace nikogo by nie dziwiły, gdyby nie to, że pomimo zbliżającego się końca wojny otwierano jakby nowy front robót. I to wykonywanych pod nadzorem SS, niemal wyłącznie przez więźniów. Dlatego, gdy w marcu 1945 roku SS i gestapo przeprowadziły zmasowaną kontrolę zostawionych we wsi skrzyń, stało się jasne, że dopiero teraz zostaną one naprawdę ukryte.
W tej okolicy niemal wszyscy pracowali w kamieniołomach i dobrze znali charakter zalegających tu złóż. Stary Krauze, także skalnik, twierdził, że roboty wykonano dość szybko, bo więźniowie jedynie odsłaniali wejście do jednej z licznych tu naturalnych jaskiń, dobrze znanych niemieckim geologom. Krauze był pewien, że skrzynie, które zabrano z jego domu i z domów sąsiadów 19 marca 1945, tam właśnie zostały przewiezione i ukryte. Jego zdaniem w taki sposób, że może je odnaleźć tylko ktoś, kto dokładnie wie, gdzie szukać. Bo są one na pewno głęboko i daleko pod ziemią. Zaś gdy kilka dni później rozległ się wyjątkowo silny huk grzmotu, do którego doszło w kamieniołomie, stało się jasne, że skrzynie ostatecznie zniknęły. Tak jak ludzie, którzy je ukrywali.
Zapytany kiedyś wprost przez ojca Adama Wardzały, dlaczego o tym opowiada, H. Krauze oświadczył, że robi to z… zemsty. Bo ludźmi, którzy kierowali robotami, byli dwaj esesmani, synowie jego sąsiadów. Ci którzy nie tylko przeżyli wojnę, ale raz jeszcze, pod koniec kwietnia, wrócili do Wojcieszowa. A skrzynie, jak mówił, „…przecież czekają i powinniście ich szukać”.
A, takie tam…
W okolicach Wojcieszowa jest wzgórze, na którym niegdyś stała szubienica. Krauze opowiadał, że ta okolica już od wiosny 1944 roku była objęta zakazem poruszania się, a także wchodzenia do pobliskich lasów. Mówiono wtedy, że od strony Wojcieszowa w stronę szubienicznego wzgórza jest kopany długi tunel, przy którym pracują jedynie więźniowie. Niemiec, twierdził, że już w czasie, gdy po wsiach rozlokowywano skrzynie, mówiło się, że do tego tunelu wjeżdżają ciężarówki i furmanki z ładunkami podobnymi do tych, które przechowywano w wiejskich domach.
Istnienie takiego tunelu potwierdza żyjący do dziś i mieszkający pod Sokołowcem pewien myśliwy, który w 1959 roku do tego tunelu po prostu… wpadł w okolicach dolnego Wojcieszowa. Jak opowiada, po pewnym czasie, już w zorganizowany sposób wrócił w to miejsce wraz przyjacielem i zaczęli penetrację podziemi. Jego zdaniem, dostępna wtedy część tunelu miała długość około 600 metrów i kończyła się zawałem. Ciekawe jednak było to, że tunel, w zasadzie podparty jedynie stemplami, w kilku miejscach solidnie obudowano cegłą i kamieniem. Myśliwy nie ukrywa, że jedną z takich obudów wraz z przyjacielem rozebrali. I tunel wcale się nie zawalił, a za obudową znaleźli zakończoną zawałem odnogę tych podziemi. Jak twierdził, nic tam nie było i niczego tam nie znaleźli…
W czasie jednej z kolejnych rozmów ów stary myśliwy przyznał, że w tunelu coś jednak było. Jak opowiadał, trochę rozbitych skrzyń i różnego, „domowego śmiecia”. Człowiek ten twierdzi jednak, że praktycznie nic z tych podziemi nie wynieśli. „Bo było ciężkie i niewiele wartało”. Niestety, jakoś nie może sobie przypomnieć, co było tak ciężkie i miało wartościowe. Tę rozmowę myśliwy zakończył niestety stwierdzeniem „A, takie tam…”
Przyznaje jednak, że dobrze pamięta miejsce, w którym czterdzieści lat temu chodził do tunelu. Dość dokładnie określił je zresztą na mapie. I obiecuje, że latem, gdy się lepiej poczuje, pokaże, gdzie to dokładnie jest. Jeśli tego nie zrobi, po czterdziestu latach nie ma praktycznie szans na znalezienie wejścia do dawno zasypanego tunelu.
Szubienica
Szubieniczne wzgórze jakieś skarby jednak kryje. Nawet jeśli nigdy nie dotarł tam kopany od Wojcieszowa tunel. O ukrytych w szubienicznej ziemi prywatnych schowkach i skarbczykach mówię od dawna. Miejscowi wiedzą też, że niejedna rodzina znalazła w tym miejscu solidne, finansowe wsparcie. Zapewne jednak najwięcej znalazł tam ktoś, komu trzy lata temu udało się na szubienicznym wzgórzu odkopać całkiem sporą piwniczkę. W komorze o pojemności kilku metrów kubicznych znaleziono zapewne coś niemałego i cennego, po czym zostały tylko dobrze zachowane deski ze skrzyń. Ten schowek, jak opowiada człowiek, który odkrył pustą komorę, został opróżniony przez kogoś, kto dobrze wiedział, gdzie i czego należy szukać. Jego zdaniem to była czysta, fachowa robota kogoś, kto albo sam ten schowek sporządził, albo miał dokładny, fachowo zrobiony plan wzgórza.
Ludzie z tej okolicy twierdzą, że takich odkryć na szubienicznym wzgórzu było wiele. Pod koniec wojny musiało to być miejsce, w którym sporządzono wiele schowków, co poświadczają ciągle liczne tam wizyty gości z Niemiec. Również Herbert Krauze twierdził, że okolice szubienicy były pod koniec wojny popularnym miejscem ukrywania rodzinnych skarbczyków licznych rodzin z Wrocławia i Legnicy. Adam Wardzała opowiada, że stary Niemiec mówił o tym jego ojcu, opowiadając o setkach ludzi, którzy uciekając przed frontem, właśnie w tym miejscu zostawiali część swojego bagażu. Podobno już przed zakończeniem wojny miejscowi Niemcy odkopali tam wiele schowków. Ci z nich, którzy nie umieli utrzymać języka za zębami, podobno zapłacili za to życiem. Najpierw rozstrzeliwali przez SS, a później sami rabowani przez potrzebujący pieniędzy Wehrworlf.
Skarby masonów
Tuż pod Wojcieszowem, w okolicach tamy, jest miejsce, gdzie jeszcze do dziś można odnaleźć resztki ruin po obiekcie, który niegdyś zwano „Szklanym Domem”. Przez wiele lat była to siedziba niemieckich masonów, którzy spotykali się w tym miejscu podobno nawet w latach wojny. Do dziś jeszcze można tam znaleźć dziwne studzienki, obmurowane szybiki, wejścia do naturalnych jaskiń, a podobno także do podziemnego korytarza, który miał łączyć Szklany Dom z ruinami starego zamku w Podgórkach. Z relacji świadków, m.in. Herberta Krauze, i z dokumentów wynika, że właśnie ten obiekt był kilka razy wizytowany przez G. Grundmanna.
Szklany Dom był jednym z tych miejsc, w którym zgromadzono największą ilość zwożonych w okolice Wojcieszowa skrzyń. I tu właśnie, w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku widziano dwóch braci – esesmanów, którzy wczesniej zajmowali się ukryciem innych skrzyń w jaskiniach Wojcieszowa. Herbert Krauze opowiadał, że bracia przyjechali kilkoma ciężarówkami, w asyście innych esesmanów i grupy więźniów w pasiakach. Auta już wieczorem rozładowano w zabudowaniach. Szklanego domu, a ciężarówki odjechały niemal natychmiast. Na miejscu zostali jedynie esesmanami i więźniowie.
Z relacji Krauzego wynika, że następnego dnia esesmani, mając do pomocy więźniów, dokonali rekwizycji czterech furmanek, z których każda była zaprzężona w dwa konie. Mieszkańcom najbliższych domów pod karą śmierci zakazano wychodzenia z domów i zbliżania się do Szklanego Domu. Przez cały dzień nic się jednak nie działo. Krauze twierdzi, że pomimo zakazów obserwował teren Szklanego Domu i dopiero wieczorem zauważył ruch wokół zabudowań. Okazało się, że z zabudowań wynoszone są jakieś skrzynki, które więźniowie ładują na konne wozy. Już w nocy wozy te pojechały w pobliskie góry. Kwietniowa noc pozwoliła Krauzemu zauważyć, że furmanki tej nocy wracały do zabudowań Szklanego Domu kilkakrotnie. I kilka razy ponownie wyjeżdżały.
Nad ranem ruch furmanek ustał całkowicie, a Szklany Dom wydawał się być opuszczony. Ani esesmani, ani więźniowie już tam nie powrócili. Zaś gdy kilka godzin później we wsi usłyszano głuchy łoskot podziemnego wybuchu, nie tylko Krauze, który oglądał nocne prace wokół Szklanego Domu, wiedział, że w górach coś zostało wysadzone. Starzy skalnicy dobrze orientowali się, gdzie mogło być miejsce, które zawalono wybuchem. Należał do nich i Krauze. Już po wojnie pokazał to miejsce ojcu Adama Wardzały. A ten swojemu synowi.
Do dziś widać, że to rumowisko skalane jest dziełem człowieka, że ta góra została po prostu rozerwana potężnym wybuchem. A o tym, że coś w niej jest, świadczą nie tylko relacje sprzed pół wieku. Ostatnio miejsce to jest dziwne często obserwowane i filmowane przez turystów. Niektórzy twierdzą, że to Niemcy szukają skarbu masonów…
Marek Chromicz
Archiwum Nowin Jeleniogórskich „NJ” nr 19, 9.5.2000 r.
1 Komentarz
Ciekawa historyjka, jest jednak takich więcej, o naszych Karkonoskich terenach krąży w okolicy wiele takich interesujących opowieści. Wiele na ten temat opowiada Tomasz Rudzik z Piechowic który sam poszukiwał w tych okolicznych lasach ponoć tam ukrytych skrzyń ze złotymi sztabami przywiezionymi z miasta Wrocław . Stracił tam ten szaleniec cały swój i nie tylko swój majątek i nie znalazł NIC. Następnie aby odbić sobie wielkie straty rozpoczął poszukiwania pieniędzy w kieszeniach swoich znajomych i kolegów, od których popożyczał spore pieniądze których do tej pory nie oddał , a co niektórych bezczelnie POOKRADAŁA ta złodziejska kanalia ze sporych pieniędzy. To Ponad przeciętny — ZŁODZIEJ, KŁAMCA I OSZUST przed którym przestrzegam wszystkich . Większość którzy się z nim zadawała żałuje tej znajomości do dzisiejszego dnia. Zawodowy kłamca oszust i złodziej.