„Czasem cały świat oznacza mniej niż jeden człowiek, którego brak…”
Człowiek o nieprzeciętnej osobowości, stanowczy i uparty. Wrażliwy, trochę indywidualista. Założyciel, prezes i dyrektor bogatyńskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Górniczego i Energetycznego „EGBUD”. Wieloletni znakomity działacz sportowy (klub Aesculap Jelenia Góra, Karkonoski Związek Narciarski, Dolnośląska Federacja Sportu). Prezes Dolnośląskiego ZN (2006 – 2014), członek Zarządu Polskiego Związku Narciarskiego z tytułem Honorowego. Twórca i mecenas kadry Polski w narciarstwie alpejskim. Aktywny działacz wielu organizacji pozarządowych i biznesowych. Kochający tata.
Ojca wspominamy jako osobę o nieskończonych pokładach energii i tytana pracy, w rodzinie i wśród przyjaciół mówiliśmy o Nim „wieczny fighter”. Jego wizja świata i życia w rozumieniu drogi, jaką każdy musi przejść, to linia prosta pomiędzy punktem, w którym się w danym momencie znajdował, a celem, który sobie wyznaczał. Ojciec nie patrzył w przeszłość. Liczyła się tylko walka i dążenie do wybranego celu. Osiągnięcie go, lub też nie, powodowało wyznaczenie nowego wyzwania i dalszą walkę. Determinacja ojca w dążeniu do celu z jednej strony była wyznacznikiem i motorem działań, z drugiej stanowiła wyzwanie i ciągłe obciążenie sumienia, że jednak coś można było zrobić więcej i lepiej. Nauczyliśmy się przy Nim, że słowa „nigdy”, „nie da się” czy „za późno” są relatywne, a przykładom załatwienia spraw niemożliwych można by poświęcić kilka osobnych opowieści. „EGBUD” był niejako trzecim dzieckiem Ojca. Bywały dni, że do domu wracał tylko, aby przenocować. Liczba godzin, jakie spędzał w firmie dobitnie świadczyła o jego zaangażowaniu, pracowitości i poświęceniu – wspomina syn Bartosz Karasiński.
Tata kochał spędzać czas zawsze aktywnie – podkreśla córka Katarzyna Karasińska. – W młodości uprawiał hokej na lodzie, grał w tenisa, później sprawdzał swoje umiejętności w windsurfingu. Sport w życiu Taty, a przez to również w naszym, zajmował szczególne miejsce. Każdy weekend w górach lub nad jeziorem. Rano gimnastyka, wieczorami bieganie. Jazda na rowerze i narciarstwo (pierwszych ślizgów uczył się na stoku z podręcznikiem), towarzyszyły Tacie zawsze. Jego sportowa pasja doprowadziła do tego, że staliśmy się rodziną narciarską. To On wcześnie rano jeździł ze mną na zajęcia narciarskie w Aesculapie, rozgrzewał śniegiem zmarznięte ręce, kiedy z zimna łzy same napływały do oczu. To On z psem rasy doberman na kolanach na krzesełkowym wyciągu towarzyszył mi w treningach pod Łabskim Szczytem. Dzięki ogromnej determinacji, konsekwencji i wytrwałości Taty przez kilkanaście lat miałam możliwość uczestniczyć w narciarskiej przygodzie, poznać i osiągnąć światowy poziom. To dzięki Tacie zobaczyłam przepiękne ośrodki narciarskie i miejsca na świecie, których w innych okolicznościach nie byłoby mi dane ujrzeć. Kiedy w slalomie i w gigancie wygrywałam mistrzostwa Polski różnych grup wiekowych, mistrzostwo świata juniorów Trofeo Topolino i zawody FIS, stawałam na podium Pucharu Ameryki i Pucharu Europy (zwycięstwo w klasyfikacji generalnej w sezonie 2004/2005) oraz Universjady. Miałam wysokie notowania i punkty w slalomach prestiżowego Pucharu Świata kobiet w narciarstwie alpejskim, starty olimpijskie, w MŚ i w ME. Tata gratulował i poklepywał po plecach jak kolega. Kiedy na stoku pokonywałam kolejne tyczki slalomowe Jego oczy były szkliste od łez, wzruszenia i dumy.
Wspominam Andrzeja jako człowieka z wizją, pasjonata narciarstwa alpejskiego i działacza mającego na celu odbudowę siły tej zimowej dyscypliny na arenie międzynarodowej. W okresie coraz większych trudności finansowych klubów i związków narciarskich, aktywnie włączył się w pozyskanie środków finansowych i racjonalną organizację sportu wyczynowego. Tym sprawom poświęcał wiele czasu i energii. Jako prezes DZN zdobywał pieniądze na tak podstawowe sprawy jak opał i energia elektryczna i wynagrodzenie dla pracowników Biura Dolnośląskiego Związku. Na forum PZN zabiegał o lepszy wizerunek karkonoskiego narciarstwa jako ośrodka szkoleniowego i organizatora zawodów, a nie tylko dostarczyciela najzdolniejszej młodzieży do klubów tatrzańskich i beskidzkich. W mojej pamięci pozostanie zaangażowanie Andrzeja i jego pragmatyzm w działaniu, który z pewnością był wynikiem Jego menedżerskich doświadczeń w działalności gospodarczej – wspomina członek władz DZN w latach 1985 – 2014, Bartosz Lipiński.
Narciarstwo pochłonęło Andrzeja Karasińskiego bez reszty. Jako człowiek z wizją postanowił zostać menedżerem i ratować poziom polskiego narciarstwa alpejskiego, które od lat 80-tych, czyli od sukcesów sióstr Małgorzaty i Doroty Tlałkówien, było pogrążone w kryzysie. Udało się stworzyć optymalne warunki do profesjonalnego uprawiania tej dyscypliny. Andrzej przekonał zagranicznego fachowca, trenera z Austrii, który pracował z Japonkami, Rolanda Baira. Powołano pięcioosobową kadrę Polski, od sponsorów pozyskano na sezon około 1,4 mln złotych. Przez kilka lat w nowej grupie Katarzyna Karasińska, Dagmara Krzyżyńska i Agnieszka Gąsienica – Daniel notowały największe sukcesy w dziejach polskiego narciarstwa alpejskiego kobiet. W PZN Andrzej został pełnomocnikiem ds. organizacji i szkolenia kadry kobiet. Nie brał za to pensji.
Niezłomna wola i wizja Andrzeja Karasińskiego powodowały, że dając z siebie wszystko, ciągnął za sobą innych i inspirował do nadzwyczajnych starań – wspominał ówczesny prezes PZN Paweł Włodarczyk. – Na zebraniach w PZN, na spotkaniach ze sponsorami i działaczami sportowymi przekonywał „nie chodzi o to, żeby dopasować treningi do posiadanego budżetu, ale żeby zorganizować środki potrzebne do właściwego trenowania”. Tak traktował i załatwiał większość spraw, z którymi musiał, czy też chciał się borykać. Zawsze gotów do poświęcenia własnego czasu i przede wszystkim zdrowia. Musiał się wszystkiego dowiedzieć, natychmiast to omówić i niezwłocznie poprawić.
Andrzej Karasiński urodził się 24 marca 1939 roku w Gdańsku. Ze względu na ówczesną sytuację geopolityczną akt urodzenia nazywa się Geburtsurkunde i poza polskimi nazwiskami i nazwami w całości jest w języku niemieckim. Szkołę podstawową i Liceum Ogólnokształcące ukończył w Ostrowie Wlkp. Ukończył magisterskie studia na Wydziale Budownictwa Drogowego Politechniki Wrocławskiej. Na różnych stanowiskach, m. in. jako dyrektor naczelny i dyrektor techniczny w PBK, pracował w przedsiębiorstwach w Wałbrzychu i w Nowej Rudzie. W latach 1977 – 1979 kierował oddziałem wałbrzysko – turoszowskim Dolnośląskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego. Potem był dyrektorem budowy elektrowni Zatonie koło Bogatyni i dyrektorem Zarządu Budownictwa Górniczego w zgorzeleckim FAMAGO. Od 1990 roku prezes PBGiE „EGBUD”.
– Andrzej był osobą o silnej woli, upartą, dużo wymającą od siebie i od innych, ale też osobą spontaniczną i towarzyską – wspomina życiowa partnerka od 1999 roku, Danuta Pawełczuk. – Oprócz sportu Jego pasją był język angielski. Sam się uczył. Posiadał najlepsze nagrania i podręczniki ze słynnego uniwersytetu w Oxfordzie. Często do późnych godzin wieczornych ze słuchawkami na uszach Andrzej siedział przed komputerem. Potrafił dokładnie przetłumaczyć każdy tekst, także z branży przemysłowej. Mniej rozmawiał po angielsku. Miał niepotrzebne opory, bo chciał być perfekcyjny w wymowie. Gdy wypoczywaliśmy na Cyprze, czy w Chorwacji, potrafił załatwić każdą sprawę. W młodości Andrzej lubił portretowe fotki, również w grupie pozował do zdjęć. W ostatnich latach unikał fleszy. W ostatnich latach z reguły szelmowsko odwracał się, gdy ktoś go fotografował z bliska. Andrzej miał trzy zawały serca i mini udary. Gdy pogarszał się Jego stan zdrowia, nie chciał mówić, co mu dolega. Przy życiu trzymała go siła woli. Śmierć Andrzeja to dla wszystkich był duży cios. Nasz smutek i żal nie minęły.
– Odchodząc zbyt szybko na wieczny spoczynek Andrzej Karasiński zostawił po sobie pustkę w firmie, w sporcie, wśród krewnych i przyjaciół. Osierocił nie tylko nas jako rodzinę, ale pozostawił po sobie wiele nieskończonych pomysłów i projektów. Ich dalsza realizacja stanowi swego rodzaju misję i pozwala nam czuć Jego obecność wśród nas. Za każdym razem, kiedy nie jest łatwo, z uśmiechem wspominamy słowa „Cóż, pieczone gołąbki same nie wskoczą do gąbki” – mówi syn Bartosz.
Kochany Tata był człowiekiem wartościowym i prawym, na którego wsparcie zawsze mogłam liczyć. Pewnie dlatego Jego brak od śmierci (28 lutego) i ostatniego pożegnania na zgorzeleckim cmentarzu (2 marca), jest jeszcze i będzie nadal bardzo bolesny – dodaje córka Kasia.
Henryk Stobiecki