Jedna ze starych, dolnośląskich pocztówek pochodzących z początku XX wieku, przedstawia dom wypoczynkowy w Karpaczu, który znany był w regionie pod nazwą Hotel Sanssouci. Było (i wciąż jest) to miejsce wyjątkowe, a o historii budynku napisać można by niejedną książkę. Wśród niezwykłych opowieści, które są z nim związane, odnajdujemy jednak i te budzące prawdziwe dreszcze…
„Winda osobowa, elektryczne oświetlenie, centralne ogrzewanie, łazienka, zimna i ciepła woda z wodociągu, radio i telefon do dyspozycji w pokojach gościnnych oraz inne udogodnienia” – te słowa przeczytać można na stronach broszury reklamowej z 1920 roku. W istocie Hotel Sanssouci miał się wówczas czym pochwalić, stanowił bowiem jedno z najbardziej luksusowych miejsc wypoczynkowych w regionie, a w okolicy był jedynym budynkiem wyposażonym w windę. Ozdobna, stalowa, pięknie wykończona, kilkuosobowa kabina elektrycznego dźwigu, była dla ówczesnych gości nie lada atrakcją, a dla właściciela nieruchomości – powodem do dumy.
Julius Most – inwestor i biznesmen z Brückenbergu (Karpacza), nie szczędził wydatków na swą inwestycję, zależało mu bowiem na jak najlepszej opinii, rozgłosie i reputacji właściciela najbardziej luksusowego hotelu w regionie. Plotka, która w latach 20 tych XX wieku krążyła po Karpaczu, głosiła iż przedsiębiorca dorobił się niesłychanej fortuny w krajach Ameryki Południowej, że kopalnie cennego kruszcu w które zainwestował niemałe pieniądze, okazały się rentowne i przyniosły mu ogromne zyski. Część majątku ulokował w nieruchomościach, przede wszystkim w reprezentacyjny hotel – budowa jego trwała kilka ładnych lat, a zakończyła się w 1901 roku. Cztery lata później dom wypoczynkowy otworzył swe podwoje dla gości, którzy zaczęli się zjeżdżać z bliższych i dalszych stron. Informacje zawarte w prasowych reklamach okazały się wiarygodne, a turyści polecali Hotel Sanssouci – jedni drugim. Biznes kwitł i zdawać się mogło, że ręka do interesów Juliusa Mosta rzeczywiście była „ze złota”. Właściciel zdążył jeszcze nacieszyć się swym sukcesem, a przed śmiercią (lata 30 XX wieku), przekazał nieruchomość synowi Bernardowi. Rodzinny hotel nadal przynosił spore zyski, wszystko zmieniło się jednak z wybuchem II wojny światowej, kiedy Rzesza, do której Karpacz w istocie należał, zarekwirowała wspaniały obiekt, mając względem niego własne plany. W czasie gdy przedwojenny biznesmen Julius Most spoczywał spokojnie (a może i niespokojnie) w grobie na cmentarzu przy świątyni Wang, wokół jego byłej posiadłości zaczęły krążyć dość złowrogie postacie. Ciemne płaszcze konfidentów, agentów tajnych służb, oficerów SS i Gestapo coraz częściej widywane były w drzwiach hotelu. Prawdopodobnie już na początku 1942 roku, kilkanaście miesięcy po podpisaniu paktu berlińskiego – trójstronnego porozumienia między faszystowskimi Niemcami, Włochami i Japonią, dom wypoczynkowy Sanssouci, stał się w części siedzibą Ambasady Cesarstwa Japonii, a ze względu na swą lokalizację – niesłychanie istotną placówką wywiadowczą Rzeszy. Prawdziwie złowieszcze wydarzenia miały tu jednak dopiero nadejść.
Był 3 kwietnia 1944 roku kiedy przed gmach dawnego Hotelu Sanssucci, będącego już budynkiem rządowym, zaczęły zjeżdżać się eleganckie, czarne limuzyny. Już od samego wejścia witały gości antysemickie plakaty, którymi oblepiono ściany, a na każdym nieomal fotelu, krześle, czy stoliku, piętrzyły się antyżydowskie broszury i pamflety. Przyjezdni nie byli gośćmi z przypadku, tak samo jak miejsce w którym ci się zjawili. Wszystko ustalone było z wyprzedzeniem, wszystko dokładnie przemyślane i zaaranżowane. Sanssouci stać się miał bowiem miejscem spotkania niemieckich dyplomatów z zagranicznych misji w Danii, Francji, Włoszech, Chorwacji, Szwecji, Turcji, Szwajcarii, Rumunii, Słowacji, Hiszpanii oraz Portugalii. Odziani w czarne, szykowne płaszcze, faszystowscy dygnitarze opuszczali po kolei swe auta i udawali się do sali konferencyjnej, która na potrzeby tego akurat dnia, została ogrzana. W reszcie pomieszczeń (poza przygotowanymi pokojami i kuchnią), było zimno jak w psiarni. Jedna z oficerek SS, pisała w swym sprawozdaniu: „tego dnia hotel był częściowo ogrzany, zupełnie jakby zjawić miał się tu co najmniej papież”. Na polecenie nie byle kogo, bo samego Himmlera, zjechali ponadto dwaj przedstawiciele Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt), oraz attaché kulturalny przy ambasadzie w Sofii, a jednocześnie szef tamtejszej komórki SS. To, o czym dyskutować mieli niemieccy urzędnicy, przyprawia dziś o gęsią skórkę. Nieformalnym przedmiotem konferencji było nic innego jak „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej w Europie”.
Jeśli ktokolwiek dziwiłby się, lub zastanawiał, dlaczego tak ważne dla Rzeszy decyzje, zapadały tu w Karpaczu, a nie Berlinie, lub Breslau (Wrocławiu), mógłby bardzo szybko znaleźć na owo pytanie odpowiedź. Nieustanna groźba alianckich nalotów, która wisiała nad Berlinem niczym złowieszczy cień, jak i wysoki stopień ryzyka, związany ze spotykaniem się tylu istotnych dla Niemiec postaci na terenie Wrocławia – stanowiły wystarczające powody, by odrzucić obie, potencjalnie niebezpieczne lokalizacje. Niestety tragiczne i okrutne karty późniejszej historii, decyzje o czynach znanych w dziejach XX wieku jako największe zbrodnie ludzkości, zapisywane były zaledwie kilkanaście kilometrów od Jeleniej Góry.
Po zakończeniu wojny, hotel ograbiony został przez sowieckich żołnierzy, a później przejęty przez władzę ludową, jako budynek rządowy ówczesnych Bierutowic (tak po II wojnie nazwana została część Karpacza). Po 1948 roku mieściła się tu siedziba Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Do dziś wielu ze starszych mieszkańców miejscowości twierdzi, że ściany dawnego hotelu skrywały katownię Urzędu Bezpieczeństwa, że to właśnie tu (między innymi), torturowano byłych żołnierzy Armii Krajowej, oraz innych „przeciwników” partii. O ile oficjalna siedziba UB, znajdowała się w dolnym Karpaczu, to przypuszczenie takie wydaje się całkiem prawdopodobne. Krótko później, kiedy Władysław Gomułka dochodzi do władzy, ówczesny już dom wypoczynkowy „Urocza”, oddany zostaje na użytek FWP – Funduszu Wczasów Pracowniczych i pełni funkcję „hotelu wczasowego”, aż do końca lat 90 tych. Nie wiadomo, czy to z powodu bardzo ponurej i okrutnej historii, która zapisała się wśród ścian budynku i którą nieomal przesiąknięte są jego mury, czy to z zupełnie innych powodów, o dawnej villi Sanssouci krążą dziś bardzo rozmaite opowieści, które niekoniecznie związane być muszą z przeszłością tego miejsca…
– Pamiętam, jak wybraliśmy się do tego hotelu, tuż po tym, jak obiekt zamknięto. To było chyba pod sam koniec lat 90 tych, albo na samym początku dwutysięcznego roku – mówi pan Wojtek, jeden z wieloletnich mieszkańców Karpacza. Wiele osób tam chodziło szukać poniemieckich skarbów. Ja miałem wtedy, pożyczony od kolegi wykrywacz metalu – dziś to jest nielegalne – ale wtedy kto się przejmował? Szukaliśmy monet, jakiś pozostawionych przedmiotów. Niestety ja nie miałem szczęścia, udało mi się znaleźć jedynie kupę gwoździ i inne bezużyteczne śmiecie. Koledzy byli na parterze, ja wlazłem na piętro i przeszukiwałem pokoje. Nagle zobaczyłem, że korytarzem idzie w moim kierunku jakaś postać. Myślałem, że to policjant i dałem w długą. Zbiegłem po schodach i wołam „chodu chłopaki, policja!”. No i uciekliśmy z „Uroczej”, czekamy nieopodal i czekamy i nic, nikt stamtąd nie wyszedł. Jeden z kolegów spytała mnie: „Wojtek, widziałeś ty tam kogoś, czy może ci się zdawało?”. Do dziś nie mam pojęcia, czy to alkohol zrobił swoje, bo wypiłem wcześniej może ze dwa piwa, ale pamiętam bardzo dobrze postać jak żywą, która szła prosto na mnie. Czy to duch, stróż, policja, czy kto inny szukał tam czegoś nie wiem, ale wystraszyłem się nie na żarty.
– „Urocza”, to nie jedyny ośrodek FWP. Tu wszędzie naokoło były pokoje dla turystów wczasów pracowniczych. Ale tylko w „Uroczej” była stołówka, gdzie dziennie jadło posiłki nawet 200, 300 osób – pensjonariuszy z najbliższej okolicy. Były tam zatrudnione kucharki, sprzątaczki, był dyrektor – pan Antoni, który zresztą całkiem dobrze prowadził ten ośrodek. I mało kto wie, choć niektórzy na pewno to pamiętają, niektóre z tych pań skarżyły się, że na pokojach nieznani sprawcy robią bałagan. Często pozostawione świeże prześcieradło ktoś tarmosił i rzucał pod ścianę, albo odkręcał wodę w kranie i tak ją zostawiał, co nieraz skutkowało zalewaniem podłogi w łazience. To było bardzo dziwne, o tyle, że nigdy nie udało się złapać nikogo na gorącym uczynku. Potem ktoś puścił plotkę, że hotel jest nawiedzony, bo kiedyś działy się tu niedobre rzeczy – przypomina sobie jeden z dawnych pracowników placówki.
– Niektórzy, zwłaszcza młodzież – opowiadają, że widują tu duchy, czy zjawy – mówi właściciel okolicznej posesji. – Że wieczorem w oknach opuszczonego budynku pojawiają się światełka. Myślę, że przychodzą tu po prostu bezdomni, szukać schronienia przed zimnem. W środku jest jeden wielki bałagan, stosy makulatury, starych materacy przywiezionych z rożnych domów FWP. Pewnie włóczędzy z tych materacy korzystają. A światełka? Może palą jakieś pety, albo co innego, a ludziom wydaje się, że to duchy. Ten budynek jest stary i swoje przeżył, a czy to duchy, czy żywi ludzie – lepiej tam nie wchodzić – kwituje mieszkaniec Karpacza.
Czy Hotel Sanssouci rzeczywiście jest nawiedzony? Czy pojawiają się tu duchy z przeszłości? Któż to wie. Jedno jest pewne – miejsce to ma bardzo smutną i ponurą historię. Co ciekawe – jedna z plotek głosi, że uciekającym stąd podczas II wojny światowej Japończykom, udało się wywieźć z hotelu dwa bezcenne jaja Fabergé, niezwykle rzadkie i poszukiwane obiekty sztuki. Owe antyki sprzedane zostały ponoć na amerykańskich aukcjach. Ile jeszcze tajemnic skrywa stuletni hotel – możemy się tylko domyślać…
Antoni Gąssowski
Z archiwum Nowin Jeleniogórskich, styczeń 2014
1 Komentarz
Nazwa głupia, reszta ok O niebo lepiej brzmiała by nazwa Hotel Wśród Drzew.