Bożena Danielska pochodzi z Rzeszowa, gdzie ukończyła liceum ogólnokształcące. Następnie kształciła się na Uniwersytecie Wrocławskim, a potem trafiła w nasze strony. Przez wiele lat mieszkała w Szklarskiej Porębie. Aktualnie mieszka w Jeżowie Sudeckim. Pracowała m. in. jako kierownik Oddziału Muzeum Karkonoskiego – Domu Carla i Gerharta Hauptmannów w Szklarskiej Porębie. Muzealnik, historyk sztuki, znawczyni historii regionu, a szczególnie - losów artystów, komentatorka rzeczywistości w mediach społecznościowych, blogerka.
– Skąd u Ciebie tak dużo optymizmu?
– To bardzo trudne pytanie. Wydaje mi się, że optymistką nie jestem, że moja szklanka jest zawsze pusta, nawet nie do połowy. Wydaje mi się, że jest we mnie racjonalizm. Jak człowiek dostał w życiu po dupie, to nic go zdziwić nie może. Myślę, że stąd takie podejście. Nie lubię panikowania, bo taka postawa udziela się wszystkim. Jedyne, co teraz można robić w mediach społecznościowych, to mówić, jak jest pięknie, świetnie i wspaniale, bo o tym, co złego się dzieje, mówią wszyscy. Stąd ten optymizm.
– Jak to się stało, że znalazłaś się w Szklarskiej Porębie?
– To zupełny przypadek. Urodziłam się w Rzeszowie, wychowywałam się w podrzeszowskich wioskach. Moi rodzice bardzo długo nie mieli domu, więc jeździli między ciotkami i babciami. Byliśmy rodziną włóczęgów. Dzieciństwo kojarzy mi się z motorem mojego taty – wielkim, czarnym junakiem, na którym jeździliśmy. Potem zamieszkaliśmy w Kielcach. Tam spędziłam czas do dziewiętnastego roku życia. Na studia poszłam do Wrocławia, co było dla mnie ciekawym przeżyciem, bo do 19. roku życia nie wyjeżdżałam w ogóle na zachód. Mam wrażenie, że w tamtym okresie było to powszechne wśród ludzi ze wschodniej i centralnej Polski. Wszystko, co było na zachód od Częstochowy, postrzegane było jako… Niemcy. Jadąc do Wrocławia, miałam więc mieszane uczucia. Nie wiedziałam, jaki świat mnie czeka. Ale dzień przed wyjazdem śniła mi się ulica Szewska we Wrocławiu. Gdy przyjechałam na egzamin na studia, nie mogłam uwierzyć, że to jest ta właśnie ulica. Wtedy do mnie dotarło, że jestem stworzona do Ziem Zachodnich.
– Co zdecydowało, że tu – na Dolnym Śląsku – zostałaś?
– Poczułam tu nieprawdopodobną wolność i swobodę. Można tu mówić i myśleć, co się chce. Tego nie ma na wschodzie. Tam wszyscy się znają, jest inaczej.
– Więzi społeczne są bardzo silne.
– Tak, z jednej strony jest to dobre, ale z drugiej – przywiązuje człowieka do pewnych opinii, także o ludziach. Trudno potem te opinie zmienić, także te krążące na nasz temat. Studia skończyłam w stanie wojennym. Mój kolega, który nie mógł podjąć pracy tutaj, dał znać, że ktoś może go zastąpić. Do Kielc wracać nie chciałam, we Wrocławiu szans na pracę nie miałam, więc skorzystałam z tej okazji. Choć wtedy nie sądziłam, że trafię do muzeum. Przypuszczałam, że lepsza będzie dla mnie praca u konserwatora zabytków. W tym czasie wojewódzkim konserwatorem zabytków była pani Jadwiga Skibińska – niezwykle barwna postać. Wylądowałam jednak u Mietka Buczyńskiego, w szkle.
– Przyjechałaś w nasze strony na początku lat 80. XX wieku. Jak wspominasz nasz region z tego okresu?
– Inny świat. Na wschodzie drogi piaskowe, dzieciaki toczące patykiem koło, a tu… Długo nie mogłam przyzwyczaić się do architektury. Wszystko murowane, odrapane, takie jakieś nie nasze, niemieckie. I tak bardzo długo odbierałam ten region. Czułam się obco. Do dziś resztki tej mentalności we mnie są. Kiedyś w Kazimierzu Dolnym, wraz z Przemkiem Wiaterem, braliśmy udział w dyskusji na temat tożsamości. On czuł się tu już u siebie, a ja ciągle jako wtręt obcy.
– A dziś, po 40 latach, czujesz się już tutaj, jak u siebie?
– Gdy posiadłam własność, czyli ziemię, poczułam, że jestem u siebie. Ale myślę też, że gdzieś na początku lat 90. ludzie tutaj zaczęli przyswajać sobie niemieckie dziedzictwo. Zaczęliśmy je zauważać, doceniać, transponować na coś nowego. W 1996 roku odbyła się wystawa „Tutaj” – pierwsza na temat kolonii artystycznych. Potem już popłynęło. Choćby taki duży projekt „Wspaniały krajobraz”. Zaczęliśmy odkrywać, że byli tu też Czesi, że jest tu kawałek Łużyc, że jesteśmy mieszkanką kulturową. I zaczęło się to podobać. Zaczął działać Wolimierz, pojawił się Niedamirów.
– Twoja praca była ściśle związana z międzynarodowym dziedzictwem Karkonoszy i okolic. Napisałaś książkę o Wlastimilu Hofmanie – malarzu z czeskimi korzeniami, prowadziłaś placówkę upamiętniającą niemieckich pisarzy Hauptmannów. Kiedyś podarowałaś mi arcyciekwe pamiętniki Marty Hauptmann – żony Carla. Uderzyło mnie w nich, że nie pada ni razu słowo Polska. Czy Polska w ogóle istniała w świadomości ludzi, którzy tu mieszkali przed I wojną światową?
– Z tego, co wiem, nie istniała. Ale w tych czasach ludzie kultury poruszali się w swoim środowisku, międzynarodowym, nie zwracając uwagi na granice. O tym, że Carl Hauptmann wiedział o Polsce, świadczy choćby to, że zafascynowała go ta pani, wspominana przez Martę w pamiętnikach – Kodis-Krzyżanowska. Pod jej wpływem zmienił się jego pogląd na sprawy polskie, zaczął uważać, że Polacy powinni dążyć do wyzwolenia swego kraju. Zaczął się uczyć polskiego. Gerhart z kolei nie wypowiadał się za bardzo o Polakach. Nie był zresztą w żaden sposób zaangażowany politycznie.
– Jakim człowiekiem był – w świetle Twoich badań – Wlastimil Hofman?
– Przejrzałam mnóstwo jego listów, notatek, filmów o nim. Przede wszystkim był Polakiem, a nie Czechem. Pech chciał, że miał na imię Wlastimil. Gdyby – jak jego brat – miał na imię Stanisław, każdy by go miał za Polaka. To był dla niego duży problem, gdy trafił do Krakowa. Czuł się Polakiem, wszystko w nim krzyczało za Polską, a traktowano go jak Czecha. Był dyskryminowany przez innych malarzy. Nie był doceniany. Był typowym artystą. Nie wiedział, jak wygląda normalne życie i gdyby nie jego kobieta – Ada Hofman, to nie wiem, czy by w ogóle przeżył. Takim najbardziej charakterystycznym momentem był 1939 rok, gdy uciekali z Krakowa. On niósł tylko wytłoczek z wodą, całą resztę dobytku niosła Ada. Gdy wylądowali w obozie przejściowym NKWD, zachowywał się jak człowiek nie z tego świata. Nie zdawał sobie sprawy ze swojej sytuacji, z miejsca, w którym się znalazł. Widać to w jego pamiętniku, w którym w tym okresie pisał o tym, kogo namalował, trochę plotkował, natomiast w ogóle nie odnosił się do sytuacji politycznej. Myślę, że był człowiekiem tak mocno zajętym swoją sztuką, że nie miał bladego pojęcia o tym, co się dzieje dookoła.
– Miał szczęście, że trafił na taką kobietę, jak Ada. Za sukcesem mężczyzny zawsze stoi wspaniała kobieta.
– Podobno tak, ale sukcesy odnoszą mężczyźni…
– Jak wyglądały kolonie artystyczne tutaj po II wojnie światowej?
– Jest coś w klimacie tego regionu – międzynarodowość, wolność, która przyciąga. Ciężko nazwać kolonią artystyczną to, co tu się stało po II wojnie światowej. Przyjechało tu dwudziestu kilku literatów z wierchuszki, szybko założyli pierwszy dolnośląski oddział Związku Literatów Polskich. Zaczęli działać, ale czas był taki, że przyjechali kolonizować ten region. Nawiązali kontakty z Czechami. Szybko jednak nastał stalinizm, więc całe towarzystwo rozgoniono, a część trafiła do więzienia. Drugą grupą, która też nie nazywała się kolonią, byli szklarze, dość rozproszeni. O kolonii artystów można mówić dopiero później, gdy przyjechał tutaj Zbyszek Frączkiewicz oraz Beata i Janusz Koneccy. Zaczęła się organizować kolonia ideowa. Objęli nawet Esplanadę, ale ich zapał szybko się skończył. Równocześnie jednak zaistniał hipisowski Wolimierz, Michałowice z dwoma teatrami, Przesieka z buddystami, Kopaniec. Ten świat stał się barwny. Ale patrząc z perspektywy czasu, niestety, trzeba powiedzieć, że to umarło. W Kopańcu nie ma już teatru, panowie i panie zamknęli się w swoich domach… Środowisko troszeczkę się atomizuje. Szkoda. Brakuje mi tego. Obawiam się, że nic z tego nie zostanie. Dlatego odczuwam potrzebę napisania książki na ten temat. Po Niemcach odkrywamy historię i coś po nich zostanie, Byłoby dobrze, gdyby pozostało coś po nas.
– Dlatego rozmawiamy. A jak było z koloniami niemieckich artystów?
– Te ruchy były związane z sytuacją polityczną i gospodarczą II połowy XIX wieku. Poszukiwano trzeciej drogi. Z jednej strony do głosu dochodziła komuna, z drugiej – rozwijał się kapitalizm. Żaden z systemów nie odpowiadał na potrzeby ludzi. Dlatego szukano czegoś nowego. To wtedy pojawiły się idee wegetariańskie, kulty solarne, opieka nad zwierzętami, fascynacja ludzkim ciałem, naturą… Najbardziej ekstremalną kolonią z tego okresu była Monte Verita. Założył ją w górach człowiek, który cierpiał na chorobę i postanowił leczyć się poprzez taniec, muzykę, ćwiczenia na słońcu. Kolonie artystyczne były pochodną tego ruchu. Nie chodziło tylko o sztukę, ale o zmienianie życia ludzi poprzez sztukę. Najbardziej jaskrawym przykładem było Worpswede, gdzie artyści swoje idee wdrożyli do szkół, produkcji, życia codziennego.
– Hauptmannowie byli związani z Worpswede.
– To właśnie stamtąd czerpali te idee Hauptmannowie. Przeszczepiali je na grunt Szklarskiej Poręby. Ale o ile w Worpswede prowadzona była nawet działalność gospodarcza, to tu literaci byli indywidualistami. Każdy siedział u siebie, a spotykali się raz w tygodniu u Carla. Był postacią charyzmatyczną i przyciągał ludzi do siebie. Przychodzili do niego, rozmawiali, dyskutowali, roztrząsali sprawy tego świata. Teraz też by się chciało tak rozmawiać. W 2005 roku, wraz z kilkoma artystami założyliśmy stowarzyszenie Nowy Młyn. Miałam nadzieję na spotkania, dyskusje… Ale to nie w tych czasach. W pewnym momencie należało do stowarzyszenia 70 osób. Początkowo dyskusje trwały do rana, ale szybko się to skończyło. Może tempo czasów jest tak zawrotne, że nie potrafimy skupić się na tym, co ważne?
-Dziękuję za rozmowę
Leszek Kosiorowski
1 Komentarz
Świetny wywiad z Bożką… No to teraz czekamy na książkę. Byłoby wspaniałe, gdy y właśnie złożona była z tego typu wywiadów , z trafnymi pytaniami👍