Rozmowa z Jackiem Szreniawą, muzykiem z Jeleniej Góry

Jacek Szreniawa – mieszkaniec Jeleniej Góry, absolwent wychowania muzycznego w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, kompozytor, aktor, gitarzysta, piosenkarz, przedsiębiorca. Współpracownik wielu wybitnych muzyków.

– Twój dorobek muzyczny jest bardzo bogaty. Gdzie zaczęła się twoja muzyczna droga?

– Jestem stąd. Mówię o sobie, że jestem ze wsi, bo moje pierwsze miejsce zamieszkania, po urodzinach w Cieplicach Śląskich-Zdroju, to Dąbrowica – mała wioska koło Jeleniej Góry. Tam była papiernia, tam pracował mój ojciec, tam mieszkali moi rodzice. Uczyłem się w tamtejszej szkole podstawowej. Jako sześciolatek zacząłem się też uczyć w szkole muzycznej w Jeleniej Górze.

– Kto wpadł na pomysł, by skierować cię do szkoły muzycznej?

– Ja nie mogłem na ten pomysł wpaść. Natomiast jedno z moich wczesnych wspomnień z domu rodzinnego to pianino, poniemieckie, nie do końca nastrojone. Pamiętam, jak stałem z czołem na wysokości klawiatury i łapkami próbowałem coś na klawiszach grać. Być może to był impuls, który spowodował, że rodzice zawieźli mnie na egzamin do szkoły muzycznej.

– Czy twoi rodzice mieli coś wspólnego z muzyką, sztuką?

– Nie. Ojciec był technikiem papiernikiem, mama miała wykształcenie ogólne. Podobno jeden z moich dziadków grał na skrzypcach. Zdałem egzamin do szkoły muzycznej, chyba chciałem grać na fortepianie. Kto uczył się w szkole muzycznej, ten wie, że ocenia się tam różne predyspozycje: muzykalność, ale też, na przykład, długość palca. Pamiętam, jak komisja oglądała moje ręce, po czym skierowano mnie do klasy klarnetu. To była męka, klarnet jest dość trudnym instrumentem. Na szczęście miałem wyjątkowego nauczyciela: profesora Władysława Pawlika. Ten piękny człowiek i znakomity nauczyciel przeprowadził mnie przez pierwszy okres kontaktu z instrumentem. Pluję sobie trochę w brodę, że gdy skończyłem podstawówkę, oznajmiłem rodzicom, że nie będę kontynuował nauki w szkole muzycznej, bo rzekomo będę miał za dużo nauki w liceum.

– Gdzie uczyłeś się w szkole średniej?

– W klasie matematyczno-fizycznej I Liceum Ogólnokształcącego w Jeleniej Górze. Przez pięć lat. Powtarzałem klasę.

– Na czym powinęła ci się noga?

– Na wirusowym zapaleniu wątroby. Był wtedy duży wzrost zachorowań na tak zwaną żółtaczkę. Chorowałem przez półtora miesiąca, leżałem w szpitalu zakaźnym.

– Grałeś już wtedy?

– Tak, miałem wtedy brodę, długie włosy, z czego wynikały problemy. Wyrzucano mnie z lekcji, wzywano do dyrektora szkoły… Poznałem wtedy masę interesujących osób, tworzących swego rodzaju subkulturę, na przykład doktora Kazmierza Pichlaka. Był w kręgu znajomych mamy mojej ówczesnej dziewczyny, z którą wtedy zamieszkałem.

– Jak wyglądało wówczas życie muzyczne?

– Słuchałem namiętnie radiowej Trójki, chłonąłem bluesa. Starszy brat kolegi przywiózł z Holandii dwie płyty zespołu Dire Straits. To było jak uderzenie młotkiem w głowę! Chciałem być drugim Markiem Knopflerem. Miałem też kolegę, który trochę grał na gitarze, więc pokazał mi kilka chwytów. Pierwszym utworem, który zagrałem, był standard bluesowy “Dom wschodzącego słońca”. Postanowiliśmy z kolegami założyć zespół. Trafiliśmy do Domu Kultury Muflon, gdzie przyjechał do pracy Jerzy Karmiński. Został instruktorem do spraw muzyki. Wprowadzał nas w świat muzyki. I tu warto wspomnieć o pamiętnej dacie: 13 grudnia 1981.

– Wprowadzenie stanu wojennego…

– Tak jest. Niedziela. Tego dnia w Zgorzelcu miał odbyć się przegląd zespołów młodzieżowych z naszym udziałem. Było zimno, na ulicach leżało mnóstwo śniegu. Wstałem dość wcześnie, szykowałem się na autobus. Ojciec mi oznajmił, że żadnego przeglądu nie będzie, bo jest wojna! Byłem w szoku. „A co z moją karierą muzyczną?” – pytałem. Wziąłem więc moją gitarę “Kosmos”, poszedłem na przystanek. Ale rzeczywiście, żaden autobus nie przyjechał.

– Jak nazywał się wasz zespół?

– „Pod szklanym kloszem”, co było odniesieniem do powieści Sylwii Plath.

– Jak to było z twoimi studiami?

– Nie chciałem studiować. Wydawało mi się, że zostanę hipisem, pójdę gdzieś do pracy i jakoś to będzie. Znajomi mieli dom w Gierczynie. W pobliżu odkryliśmy ruiny starej fabryki kaolinu. Stał tam też domek, w którym mieszkała starsza pani, zwana przez nas Babcią Magajową. W tej fabryczce się zainstalowaliśmy. Wydawało mi się, że to jest sposób na życie – na uboczu, blisko przyrody, uprawiając jakieś warzywa. Ale ostatecznie, po maturze, w ostatniej chwili, poszedłem na studia. Inaczej musiałbym pójść do wojska. Wybrałem wychowanie muzyczne w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze. Egzaminy zdałem bez problemu.

– Wyjechałeś tam czy studiowałeś zaocznie?

– Wyjechałem. Bardzo dobrze wspominam ten okres. Jeśli chodzi o merytoryczną stronę studiów, nauka na uczelni umożliwiła mi dokończenie programu średniej szkoły muzycznej. Na egzaminie dyplomowym z instrumentu, bo wróciłem do klarnetu, zagrałem fragmenty koncertu A-dur Mozarta. Do dziś czuję z tego powodu satysfakcję. Kontynuowałem grę na gitarze, poznałem wielu fajnych ludzi, jak choćby cały zespół Raz, Dwa, Trzy.

– Wróciłeś do Jeleniej Góry…

– To było dla mnie oczywiste. Nie wyobrażałem sobie życia gdzie indziej. Jurek Karmiński pracował już wtedy jako dyrektor powołanego w 1988 roku Miejskiego Ośrodka Kultury. Zaproponował mi pracę, a ja załatwiłem w MOK-u pracę Krzyśkowi Langerowi. Organizowaliśmy koncerty. To był czas przełomu 1989/90, wybuchła wolność, a muzyka była jej emanacją. Zacząłem też uczyć muzyki. Grywałem na gitarze, choć powinienem wiedzieć, że gwiazdą rock n’ rolla nie zostanę. Grałem zarobkowo na imprezach, weselach.

– Najważniejsze, że sprawiało ci to radość.

– Muzyk ma po prostu grać. Czytałem kiedyś biografię Johnny’ego Casha „Wzloty i upadki”. Taka była jego kariera. Jeździł po małych miejscowościach w Stanach i grał na przyczepach. I wcale się tego nie wstydził! Taki był jego czas. Myślę, że potrzeba czasu, by takie sytuacje docenić.

– Co było dalej z tobą?

– Rok 1994 – współpraca Jeleniej Góry z miastem Tyler w Teksasie. Znałem dobrze angielski, więc pojechałem z delegacją na miesiąc do Tyler. Próbowali nas tam uczyć demokracji opartej na kapitalistycznej gospodarce. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Jedną noc spędziliśmy, chodząc od klubu do klubu z muzyką na żywo. Gdy wróciłem do domu, pomyślałem: trzeba iść na swoje. Ale wyprzedziło mnie Muzyczne Radio, a w jego imieniu Tomek Kammel, proponując mi pracę. Pożegnałem się z MOK-iem, a w Muzycznym Radiu przez dwa lata produkowałem reklamy. Potem założyłem swoją firmę. O szczegółach nie ma co mówić. Po dwóch latach komornik…

– Czym się zajmowałeś w swoim biznesie?

– Prowadziłem studio nagraniowe. Umówiłem się z radiem, że będę produkował reklamy jako firma zewnętrzna. Z różnych powodów moja działalność nie zakończyła się sukcesem. Wpadłem w kłopoty na kilka lat. Pomocną rękę wyciągnął do mnie kolega ze studiów, Krzysiek Langer. Zostałem członkiem kabaretu PAKA. Ciężka praca, wyjeżdżało się w czwartek, wracało w niedzielę. Graliśmy sporo na Górnym Śląsku, na różnych dniach miast. Było piwo, kiełbasa z grilla, choć zdarzała się i Sala Kongresowa. Z kabaretem współpracowałem przez dwa lata. Aż spotkałem się z Tadkiem Kutą.

– Czyli w Twoim życiu nadeszła era Teatru Naszego z Michałowic.

– To był przełom wieków, Tadek szukał kogoś do pracy nad muzyką. Przygotowałem wcześniej oprawy dla kilku spektakli, znaliśmy się dobrze. Od bodaj 2001 zostałem członkiem zespołu Teatru Naszego.

– I zostałeś nim do końca istnienia tej sceny.

– Tak, trochę smutno to brzmi… Pracowałem jako operator dźwięku i światła, kierowca, pracownik fizyczny. Pracowałem w Teatrze Naszym rzeczywiście do jego końca w 2021.

– Twoje role się zmieniały.

– Nagrywałem muzykę do spektakli, jakby je współtworząc. Któregoś dnia poproszono mnie, by zaśpiewać. Było to pokłosie mojego udziału w programie telewizyjnym “Droga do gwiazd”. Zaśpiewałem piosenkę Stinga „Englishmen in New York”. Moi uczniowie chcą teraz bardzo pokazać się w telewizji, a tam nie do końca chodzi o śpiewanie. Śmieję się, że sam w niej nie wygrałem, bo mam za krótkie nogi i za długą spódniczkę. W Teatrze Naszym śpiewałem na koniec spektakli.

– Zostałeś aktorem Teatru Naszego, kompozytorem, piosenkarzem, kasjerem.

– Tak ma być. To była mała firma prywatna.

– Trudno byłoby do każdej czynności kogoś zatrudniać. Ale twoja rola w kasie polegała na kontakcie z widzem. To był zresztą fenomen Teatru Naszego. Jadwiga i Tadeusz Kutowie też przecież osobiście wszystkich witali, obsługiwali w restauracji…

– Na tym polegało zjawisko Teatru Naszego, bo tak trzeba nazwać to, czym był. Słowo „firma” nie oddaje tego, co się tam działo. Ale będąc w kasie, nie byłem artystą. Rozmawiając z tobą, też nie jestem artystą. Artystą się bywa. Gdy wchodzi się na scenę, jest się dopiero artystą. Nie można być artystą od rana do wieczora. Teatr Nasz był pięknym okresem, ale trudnym. Taka praca źle wpływa na psychikę. Powtarzalność pewnych rzeczy… Gdy gra się spektakle po kilkaset razy, może to prowadzić do rutyny, zmęczenia, wypalenia. Praca aktora wymaga ogromnej dyscypliny, trzeba się pilnować cały czas, by nie dać się ponieść wyimaginowanym wyobrażeniom o sławie. O pieniądzach nie mówimy, bo wiadomo, że to nie zawsze idzie w parze.

– Współpracowałeś też z innymi teatrami.

– Ze Zbyszkiem Szumskim z Teatru Cinema udało nam się zrobić kilka rzeczy, a w Zdrojowym Teatrze Animacji miałem ogromną przyjemność współpracy z Bogdanem Nauką – pięknym człowiekiem.

– Teatr Nasz bardzo Cię angażował. Nie ma go, więc musiałeś wymyśleć się na nowo.

– Reaktywowałem moją firmę. Uczę śpiewać i grać. Bardzo to lubię. Pasjonuję się tym. Choć nauczanie przychodzi mi coraz trudniej, bo przychodzą do mnie osoby w wieku 12, 13 lat. Gdy pytam, czego słuchają, słyszę w odpowiedzi nazwiska i nazwy zespołów, których nie znam. Muszę się odwoływać do internetu, ale i tak staram się wracać do klasyki. W Jeleniej Górze powstał oddział Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Zostałem jego dyrektorem. To praca społeczna, o czym mówię z dumą. Zorganizowaliśmy otwarte dla każdego warsztaty jazzowe. Radość grania, integracja, coś wspaniałego! Jestem fanem takich inicjatyw. Podjąłem też pracę w innej branży. Zostałem menedżerem obiektów turystycznych w Jagniątkowie. Zawdzięczam to zajęcie pięknym ludziom. Samo dobro!

– Nie czujesz się rozproszony?

– Sam wiesz, jak to jest. Trzeba robić kilka rzeczy, by się po prostu utrzymać.

– To cena za robienie tego, co się kocha.

– To prawda. Jest się w pewnym sensie wolnym, choć wolność kurczy się, gdy trzeba nadążyć z terminami, by nikogo nie zawieść. Czasem czuję się rozproszony, ale mam zdolność, by zebrać się do kupy. Nigdy nie zawaliłem terminu. Jak mawiał Tadek Kuta: Jeśli robi się to, co się kocha, nie chodzi się do pracy.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.