Niewyjaśnione historie; tajemnicze zdarzenia… Któż z nas ich nie doświadczył? Oto wspomnienia opowiedziane nam przez ludzi znanych i szanowanych mieszkańców naszego regionu. Poczytajmy…

Sekret kościelnej krypty

Mieczysław Bojko jest znanym w całym kraju eksploratorem. Zajmuje się rozwiązywaniem historycznych tajemnic i poszukiwaniem skarbów. Opowiada o niewyjaśnionej do dziś przygodzie, jaka spotkała go kiedyś w Twardocicach koło Lwówka Śląskiego.

– Postanowiłem zbadać ruiny stojącego tam poewangelickiego kościoła – mówi. – Pojechałem do niego razem z kolegą. Kościół porośnięty jest wysokimi trawami i krzewami. Musieliśmy się nieźle nakopać, zanim natrafiliśmy na coś ciekawego…

Tym czymś były zamknięte na wielką kłódkę masywne drzwi. Udało się Je otworzyć dopiero łomem. Za nimi oczom poszukiwaczy ukazała się trumna.

– Stała w poprzek, zagradzając wejście do wnętrza pomieszczenia – opowiada Bojko. – Pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem trumnę tak niezwykle piękną. Przypominała bardziej szafę gdańską niż skrzynię, w której chowa się zmarłych. Postanowiliśmy zobaczyć, co jest w środku.

Poszukiwacz wspomina niezwykły widok, jaki ukazał się ich oczom. Wewnątrz spoczywał długowłosy mężczyzna. Na jego czaszce znajdowały się fragmenty zasuszonej skóry. Odziany był w delikatną koszulę w paski. Na niej znajdował się surdut. Ciało opasane było szeroką szarfą, a piszczele przykrywały spodnie z sukna. Nieboszczyk przyodziany był w długie eleganckie buty. W ręce trzymał pałasz.

Ruiny kościoła w Twardocicach

– Był tak niesamowicie piękny, że postanowiłem zrobić mu zdjęcie – opowiada poszukiwacz. – Zrobiłem kilka, ale nie miałem dobrego aparatu. Pomyślałem więc, że wynajmę w Jeleniej Górze fachowców i wrócę do Twardocic raz jeszcze.

Za trumną znajdowało się większe pomieszczenie, kończące się skręcającym w lewo korytarzykiem. Za nim znajdowała się wnęka. Po prawej jej stronie leżały jedna na drugiej trzy kolejne kunsztowne trumny, a po drugiej stronie niedbale ustawiono niegdyś sześć trumien z nieheblowanego drzewa.

– Kontrast był niesamowity – mówi Bojko. – Te sześć trumien pomalowanych było na biało. Na ich wierchach nakreślił ktoś niezdarnie czerwone krzyże; prawdopodobnie krwią… Kiedy otworzyliśmy pierwszą, ujrzeliśmy kości okryte długą białą suknią. Nie było jednak głowy! To znaczy była, ale nie tam, gdzie powinna – leżała między nogami. Przeszył mnie dreszcz strachu… Zamaskowaliśmy teren i wróciliśmy do Jeleniej Góry. Zabrałem dwóch fotografów i pojechałem do ruin raz jeszcze…

Był już wieczór. Kiedy przyjechali na miejsce, zaczął padać deszcz. Po chwili dodatkowo rozszalała się burza. Bojko nie wchodził do krypty. Kucnął w ruinach i nasłuchiwał, jak fotografowie otwierają kolejne trumny, a potem robią zdjęcia.

– W pewnej chwili z grobowca wystrzeliły w powietrze niebieskawe promienie – opowiada. – Było to tak niesamowite, że wprawiło mnie w osłupienie. Nie bałem się. Obserwowałem zjawisko jak zahipnotyzowany. Później pomiędzy promieniami zaczęły wić się małe ogniki. Jak w horrorach!

Tańczyły i wzlatywały gdzieś w nocną przestrzeń. Pracujący w grobowcu mężczyźni niczego nie widzieli, a ja patrzyłem na wszystko struchlały ze strachu – jak zahipnotyzowany. Po jakimś czasie nagle zrobiło się cicho i ciemno. O tym, czego doświadczyłem, opowiedziałem fotografom dopiero w drodze powrotnej.

Najdziwniejsze jednak dopiero miało nastąpić. Mieczysław Bojko oddał bowiem klisze do wywołania do zakładu fotograficznego. Jakież było jego zdumienie, gdy odbierał zdjęcia.

– Były na nich trumny, ale bez nieboszczyków! – twierdzi. – Każda trumna była pusta! Nie mogłem w to uwierzyć I nie umiem sobie tego wszystkiego wyjaśnić do dziś.

Tajemnicza siła

Zdzisław Abramowicz, wielokrotny radny w Bolesławcu, jako młody chłopak, po stosownym okresie „terminowania” oraz złożeniu egzaminu, stał się myśliwym w jednym z bolesławieckich kół łowieckich. Kiedy otrzymał zezwolenie na pierwszy odstrzał dzika, wyruszył w okolice Brzeźnika, kryjące kilka tajemniczych mogił, usypanych przy torowisku u schyłku ostatniej wojny. Niestety, żadnych konkretnych informacji na temat okoliczności, w jakich groby powstały – ani kogo w nich pochowano – nie znano.

– Przypuszczam, że leżą w nich Niemcy, którzy zmarli w pociągu w czasie ucieczki z Polski i zostali pogrzebani tuż przy torach – mówi Abramowicz.

Abramowicz wspomina, że o wyborze miejsca łowów zadecydowało wcześniejsze rozpoznanie zakończone stwierdzeniem, że otoczona borem łąka, przylegająca od zachodu do starego gęsto podszytego lasu, jest potężnie zbuchtowana. Ważne było też to, że na obrzeżu kniei stała niezbyt wysoka ambona.

Pamiętam to jak dziś – opowiada w poetyckim tonie Abramowicz, rozglądając się po cichym o tej porze roku lesie. – Bór tego dnia był pieszczony słabym wiatrem; szeleścił, niczym nie zwiastując emocji, jakie mnie wtedy czekały…. Gdy poświata dnia zginęła za szumiącą ścianą drzew, z zachodu nadciągnęła duża, deszczowa chmura. Wkrótce o deski dachu czatowni zabębniły krople deszczu, który drgającą kurtyną przesłonił widok. Zmierzch szybko zmienił się w głęboką czerń nocy, zewsząd wciąż dochodził monotonny szum ulewy, a po słupach ambony spływały obfite strumienie wody.

Z. Abramowicz przy tajemniczej mogile.

Wtedy Abramowicz zasnął. Sen zamienił się jednak niepostrzeżenie w majak. Opowiada, że widział w nim dwie osoby – dziecko i mężczyznę z okiem pokrytym bielmem. Szli w jego kierunku… Mężczyzna w pewnej chwili powiedział: „Tutaj. syneczku”. Po chwili zdanie powtórzył raz jeszcze.

– Obudziłem się – opowiada Abramowicz. – Deszcz już nie padał. Słychać było jedynie pojedyncze jego krople, uderzające z rzadka o deski ambony. Zanim rozbudziłem się na dobre, zza pleców dobiegł mnie donośny głos. „Tutaj, syneczku!”. I to z całą pewnością nie był już sen! Zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem. Nikogo jednak nie było…

Usiadłem, ale wówczas od strony mogił zaczął dochodzić do mnie dziwny dźwięk. Nie widziałem nikogo. Słyszałem za to kroki. Ciężkie; nieludzkie. Były coraz bliżej i bliżej. Trudno to opisać, ale czułem, jakby jakaś wielka i nieznana mi siła zbliżała się wprost do mnie… Wytężałem wzrok, ale prócz gałęzi niczego nie widziałem. Dźwięk był coraz bliżej i bliżej… „Przeszło” obok – pomyślałem struchlały. „Tylko, co to było”?

Na ambonie Abramowicz przesiedział skulony w sobie do świtu. Gdy wzeszło słońce, zaczął szukać śladów tajemniczego nocnego gościa.

– Piach wokół czatowni był idealnie ubity deszczem – mówi. – Znać na nim było każdy krok szukających pożywienia ptaków. Śladu nocnej siły nie było…. Uciekłem stamtąd najszybciej jak mogłem. Jeszcze dziś, gdy stoimy przy tej mogile, czuję się nieswojo. O zdarzeniu opowiedziałem tylko żonie… Nie umiem go racjonalnie wyjaśnić.

Tekst Zbigniewa Rzońcy, ukazał się w numerze 1 Nowin Jeleniogórskich z 5 stycznia 2010 r.

Fot. domena publiczna

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.