Kto przywiąże się do drzew?

Marek Arcimowowicz. Z wykształcenia architekt-planista, instruktor narciarstwa. Przez lata pracował łącząc funkcję fotografa, testera i projektanta sprzętu. Pracuje dla największych agencji reklamowych w Polsce i za granicą. Od roku 2000 do 2004 był członkiem fotograficznej agencji PORTFOLIO. Od początku, czyli od roku 1999 współpracuje z polską edyzją magazynu "National Geographic, gdzie opublikował kilka reportaży. Jego prace i artykuły publikowano na łamach wielu innych czasopism. Zdjęcia eksponowano na kilkunastu wystawach indywidualnych i zbiorowych. Uczestnik XII i XIII Biennale Fotografii Górskiej (jest dwukrotnym laureatem I nagrody). Mieszka z żoną, dwójką dzieci i psem w górach.

– Mieszkasz od wielu lat w Karkonoszach. Skąd pochodzisz?

– Wychowywałem się w Wałbrzychu, a w Karkonosze po raz pierwszy trafiłem z wycieczką szkolną, w okresie nauki w klasach I-III. Odwiedziliśmy Karpacz i Szklarską Porębę, byliśmy na Śnieżce i Szrenicy. Z tego wyjazdu w pamięć bardziej wryła mi się Szklarska Poręba z wodospadem, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Potem wielokrotnie przyjeżdżałem na obozy do Borowic jako lekkoatleta, skoczek wzwyż. Były tam organizowane nawet obozy kadry Polski z udziałem takich osobistości, jak Sebastian Chmara. To było w moim bardzo intensywnym okresie licealnym. Później przyjeżdżałem w Karkonosze jako wspinacz. Wiedziałem, że to do końca nie jest legalne, ale uważałem, że góry są ostoją wolności i taką powinny pozostać. Starałem się to robić z poszanowaniem wszelkich możliwych zasad ochrony środowiska.

– To była rozgrzewka.

– Pod koniec roku 2000 mój ówczesny redaktor naczelny z „National Geographic Polska” zadzwonił do mnie z pytaniem, co robię. Odparłem: – Wróciłem z Mongolii, jadę w Tatry. Robiłem wtedy materiał o TOPR. On na to: – W Tatry pojedziesz później, a teraz jedź do schroniska Samotnia w Karkonoszach. Zrobisz materiał o świętach Bożego Narodzenia w polskich górach, musisz to zrobić teraz, publikacja będzie za rok. Dużo czasu ci to nie zabierze. Pojechaliśmy do Samotni 23 grudnia 2000 z Jędrzejem Morawieckim, obecnie już chyba profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego.

– Jak było wtedy w Samotni? Pierwsze wrażenia?

– Małe schronisko, gdzie się ciągle waliłem w czoło. 24 grudnia poznałem Magdę. Nie za bardzo mieliśmy ze sobą kontakt, więcej rozmawiał z nią Jędrzej, ja robiłem zdjęcia. Ale wróciłem na Sylwestra i tak już zostało… Po Sylwestrze zaczęliśmy tańczyć z Magdą o siódmej rano. Skończyliśmy chyba w południe.

– Ale chyba nie od razu się tu przeprowadziłeś?

– Dość szybko. Właściwie nie musiałem, bo pracowałem wtedy wokół Samotni, by wykonać ten materiał, oddać w nim atmosferę zimy wokół schroniska. Doszły dodatkowe sprawy: Puchar Samotni, perturbacje z ujęciem wody, kopanie studni w zimie…

– Wchodziłeś w karkonoskie życie. Pojawił się także Górski Finał WOŚP.

– To już było później. Był to pomysł Magdy, mój i Artura Pasika z magazynu „n.p.m.”. Swoje rzeczy przewiozłem tutaj w marcu i kwietniu. Pod koniec maja i na początku czerwca przenieśliśmy się do domu w Karpaczu, a pod koniec września wzięliśmy ślub na Śnieżce. Udzielił go ksiądz Krzysztof Gardyna, himalaista, mój przyjaciel.

– Ślub był niezwykły.

– W kaplicy na Śnieżce, z minimalną liczbą gości – najbliższą rodziną i świadkami. Potem obiad przedłużający się do kolacji w Samotni. Następnego dnia skorzystaliśmy z prezentu ślubnego – wyjazdu na nurkowanie do Egiptu.

– Ta opowieść dobrze obrazuje Twoje życie przez wiele lat: w międzykontynentalnym rozkroku, jak kiedyś napisałeś. Kiedyś nawet wynajmowałeś mieszkanie w Katmandu.

– Tak było, zanim poznałem Magdę. Od 1995 roku pracowałem jako przewodnik w Nepalu. Na początku pojawiałem się tam tylko od czasu do czasu, na sezon trekkingowy i raftingowy. Potem założyłem z kolegą Nepalczykiem spółkę. Wcześniej miałem swoją spółkę w Polsce, ale jej działalność nie wypaliła, bo Polacy byli wtedy na innym etapie. Mówienie im, że zabiorę ich na najlepszy rafting w Nepalu komentowali: – Po co w ogóle jeszcze coś robić, skoro się już jest w Nepalu? Chciałem iść od razu dalej, bo widziałem, jak to wygląda w świecie. Dziś czuję niesmak, gdyż mam poczucie, że przyłożyłem rękę do rozwoju przemysłu turystycznego, którego w takiej formie nie lubię. Samo prowadzenie grup nie było złe, gdyż robiłem to w sposób, który nie wymuszał powstawania infrastruktury w górach, co uważam za błędne. Przyłożyłem natomiast rękę do turystyki masowej zdjęciami i artykułami, które publikowałem.

– Czyli o tym, że osiadłeś w Karkonosze, zadecydowała miłość.

– Tak, ale jednocześnie byłem w szczególnym momencie. To był czas mojego skoku zawodowego – w ciągu roku – od połowy 1999 do połowy 2000, z poziomu aspirującego fotografa, który robi wiele innych rzeczy, by móc funkcjonować. Wróciłem na łono mojej macierzystej firmy Alpinus, w której kilka lat wcześniej byłem projektantem, a stałem się fotografem, konsultantem. Zaraz potem otwarto polski oddział „National Geographic”, gdzie znalazłem swoje miejsce jako fotograf i pracuję do dziś. Wiosną 2000 roku zostałem przyjęty do agencji Portfolio. Trafiłem między bogów fotografii! Pamiętam pierwsze rozmowy z Andrzejem Świetlikiem. Tak kochałem jego zdjęcia, że wydawało mi się, że jest Elvisem Presleyem. Nie byłem w stanie słowa wydusić, tak mnie ściskało w gardle z wrażenia.

– Karkonosze wpasowały się w tę całość.

– Myślałem sobie tak: – Po co mam mieszkać w Warszawie czy we Wrocławiu i ciągle dojeżdżać w góry, gdzie i tak mnie ciągle wysyłano? Osiądę tutaj i w Sokoliki mam 12 kilometrów, w Karkonosze z Samotni w ogóle nie muszę wychodzić. Nastąpiła pewna zmyłka, wynikająca z tego, że wcześniej dużo czasu – z racji pracy – spędzałem w Tatrach. Poznałem ratowników TOPR-u, bywałem u nich w domach, było fajnie. Wydawało mi się, że Karpacz będzie Zakopanem Dolnego Śląska. W dobrym tego słowa znaczeniu, to znaczy, że życie kulturalne i towarzyskie tu jakoś funkcjonuje, że znajdę tu swoje grono ludzi. Okazało się, że nic bardziej mylnego.

– Dlaczego?

– Struktura społeczna taka jest.

– Wszyscy jesteśmy tutaj nowi, niezintegrowani.

– To na pewno jest jednym z kilku powodów. Myślę, że drugim jest to, że nigdy po wojnie nie wytworzyła się tu atmosfera artystyczna, która by przyciągała ludzi konkretnego pokroju. Takich, na jakich mi osobiście zależało.

– Na jakich ludziach Ci zależało?

– Na artystach, naukowcach, ludziach kultury. Niczego nie ujmując osobom, które tu mieszkają, w większości chcą spokojnie dożyć swych dni, prowadząc pensjonat i nie mając kłopotów. Nie znalazłem tu miejsca dla środowisk wspinaczkowych, które zostały wyparte nie tylko poprzez politykę Karkonoskiego Parku Narodowego, ale też politykę lokalną i tendencje lokalne. Środowiska, które mogłyby tu nie tylko osiąść, ale i przyjechać, szukają miejsc dla siebie przyjaznych. Nie będą się wspinać na siłę, gdy strażnik parkowy szarpie za linę, krzycząc, poza wyzwiskami: Złaź!

– Czyli Twoje życie tutaj skupia się wokół rodziny?

– Tak, myślałem, że będzie bardziej ekstremalnie i outdoorowo, ale po Parku nawet na rowerze nie mogę pojeździć.

– Historia nieporozumień pomiędzy Samotnią a Parkiem jest długa. Skąd się biorą?

– Myślę, że jest z nimi jak z sytuacją w Polsce. Jedni uważają, że powinniśmy być samostanowiącym się narodem i żyć w Europie jako byt niezależny, a inni, że inaczej niż jako doklejka do Niemiec, nie mamy szans się utrzymać. Tu też: jedni uważają, że to nie są nasze ziemie, nie czują się tu zakorzenieni i traktują to miejsce jako dojną krowę, budując kolejne apartamentowce, zezwalając na nie, handlując ziemią…

– Liczyłem, że odezwie się w Tobie urbanista-planista.

– Tak to wygląda. Inna grupa w tym podziale to ci, którzy chcieliby tu coś zrobić, mają jakąś wizję, by powstało coś z kontynuacją spuścizny historycznej, którą otrzymaliśmy w prezencie od losu i powinniśmy ją uszanować. A nie uszanowaliśmy niczego. Tak, jak Filip Springer napisał historię znikania miasta o Miedziance, tak uważam, że przyszedł czas, że powinienem napisać historię dewastacji regionu. Pozwalamy na budowę wielkich kompleksów hotelowych, zaniedbując całkowicie zabytki, krajobraz, tradycje. To jest moja największa pretensja do Parku, który patrzy bardzo wąsko, oceniając, że ochrony wymaga tylko środowisko naturalne. Moim zdaniem środowisko kulturowe ma takie samo prawo do ochrony, jak środowisko naturalne. Jeśli nie zadbamy o nie, zniknie nasza tożsamość, znikną nasze więzi, zniknie wszystko.

– Te uwagi odnoszą się do szerszego grona, do władz lokalnych i nie tylko.

– Park wykonuje wiele rzeczy świetnie. Odgrywa fenomenalną rolę w dbałości o środowisko przyrodnicze, ale moim zdaniem należy pozwolić na działalność w Parku tym, którzy od wieków korzystali z górskiego ukształtowania terenu: wspinaczom, saneczkarzom, narciarzom, teraz też rowerzystom górskim… Nic nie stoi na przeszkodzie, by wydzielić teren od Kotła Małego Stawu na wschód, do Śnieżki, która jest zainwestowana, z mnóstwem obiektów, a zamknąć dla ruchu turystycznego wiele innych miejsc. Odwiązywanie od Karkonoszy ludzi, którzy są z nimi najbardziej związani, nie jest dobre. Być może o to chodzi… Wiatr historii wieje czasem w zdumiewających kierunkach. Kto wie, czy za jakiś czas nie trafi nam się taki włodarz w kraju, że ochrona środowiska nie będzie mieć dla niego znaczenia. I wtedy nie będzie komu przywiązać się do drzew.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Fot. Maciej Hnatiuk

1 Komentarz

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.