Adam Bierowski, rocznik 1956, całe życie mieszka w Kowarach. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, przez 30 lat nauczyciel wychowania fizycznego. Potem przewodnik turystów w dawnej kopalni uranu. Pasjonat piwa, biegania, turystyki bliższej i dalszej. Za ukończenie 10 różnych długodystansowych biegów narciarskich w Europie i Kanadzie otrzymał tytuł Mastera Worldlopper – organizacji zrzeszającej największe biegi narciarskie świata.

– Skąd Pan się wziął w Kowarach? Pan wygląda na wiecznie młodego.

– Turystom podczas oprowadzania po kopalni opowiadam bajeczkę, że piję dużo wody kopalnianej, a ona spowalnia proces starzenia. Mam 93 lata. Nie dowierzają. Tak naprawdę jestem rocznik 1956. I od 1956 tutaj, na Wojkowie, mieszkam. Rodzina przyjechała tu z Wałbrzycha. Należała do repatriantów z Francji – zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Pracowali jako górnicy we Francji, dokąd wyjechali z Polski po I wojnie światowej. Moi rodzice poznali się we Francji. Do dzisiaj mieszkają we Francji dwie siostry ojca, utrzymujemy kontakty, odwiedzamy się. Ojciec pracował w kopalni uranu w Kowarach. Dziś ja oprowadzam po niej turystów.

– Co Pan pamięta z Wojkowa z dzieciństwa?

– Ojciec był chory na krzemicę. Najlepszym lekarstwem było świeże powietrze. Dlatego całymi dniami pracował w ogrodzie przy domu. Wszystko tu stworzył. My staramy się tylko nie zepsuć jego dzieła.

– Po studiach na AWF-ie wrócił Pan do szkoły?

– Tak, uczyłem w Karpnikach i na Wojkowie. Do dziś się wspomina, jak chłopcy z Wojkowa i dziewczyny z Karpnik, z małych szkółek, wygrywali biegi przełajowe z udziałem reprezentacji wielkich szkół z Jeleniej Góry czy Bolesławca. Organizowałem dzieciom różne dodatkowe zajęcia, a one były zainteresowane, bo i epoka była inna. Nie było internetu ani telefonów komórkowych, które teraz zabierają młodzieży wiele czasu. Była to fajna praca, bardzo doceniana. Dostawałem nagrody, bardzo mile wspominam te lata. Przepracowałem jako nauczyciel 30 lat.

– Udzielał się Pan także społecznie na wielu frontach. Bieg Piwosza, Wjazd na Przełęcz Okraj, Klub Piwosza…

– Bieg Piwosza… Pierwsza edycja w 1984. Historia głęboka! Mój starszy syn miał dwa lata. Organizowaliśmy ten bieg z przerwami 35 lat. Zwykle podczas złotej polskiej jesieni. Na 27 edycji ponad 20 razy była piękna pogoda. Kiedyś wygrał nawet Kenijczyk. Zdarzało się, że uczestników było około setki.

– Kto wpadł na pomysł takiego biegu? Wtedy mało kto biegał.

– Sam przestałem się już wtedy ścigać. Ale jeździliśmy z kolegami, których zaraziłem bieganiem, na maraton w Warszawie. Na fali jego popularności wymyśliliśmy Bieg Piwosza. Chwyciło! Nazwa robiła swoje. Gdy szukałem sponsorów, poszedłem do wojewodów pochodzących z Kowar. Mówili: „OK, panie Bierowski, ale ta nazwa! Nie mogę wspierać picia piwa”. Tłumaczyłem, że to tylko nazwa, pochodząca od klubu, który organizował ten bieg. Robiliśmy też wspaniałe triathlony w Kowarach.

– W poprzednim wieku, gdy były mało popularne. Teraz to sport zwany dyscypliną prezesów.

– W 1988 startował nawet przyszły burmistrz Kowar Dariusz Rajkowski. Na Wjazd na Okraj na rowerach też początkowo skusiło się niewielu uczestników, ale z roku na rok coraz więcej, aż kiedyś było ich 250! To nas trochę przeraziło. Robiliśmy to siłami piwoszy, ze wsparciem miasta. Wjazd na Okraj organizowany jest co roku. Z czasem organizację przejęło miasto, doszedł do tego wydarzenia bieg. Impreza świetnie się rozwinęła.

– Przejdźmy do niezwykłego zjawiska, które stoi za tymi inicjatywami – Klubu Piwosza. Skąd się wziął?

– Powstał w 1978, a rok wcześniej już się spotykaliśmy w gronie przyszłym klubowiczów. Któregoś dnia było nas około 30, bo otrzymaliśmy wtedy dziwne zaproszenia do naszej kultowej piwiarni Smakosz na Wojkowie. Domyślamy się, kto przygotował i wystosował te zaproszenia, ale do dziś nie ma pewności, kto był tą osobą. Ten człowiek nie przyznaje się. Na tych zaproszeniach było napisane, że będzie witał nas karateka. Wszyscyśmy się stawili. Tego wieczora założyliśmy Klub Smakoszy Piwa Piwosz Smakosz Prykosz. Prykosz, bo właścicielem piwiarni był pan Władek Ziółkowski i mówiło się, że idzie się na piwo do starego pryka, do pryki.

– Piwo skąd się wzięło? Bo byliście przyjaciółmi, którzy się przy nim spotykali?

– Tak, wtedy piwo nie było popularne. Królowały tanie wina i wódka. Ale myśmy jeździli do Czech na piwo, nawiązaliśmy przyjaźnie z klubem z Trutnova, organizowaliśmy różne imprezy. Teraz ludzie domagają się, by zrobić coś dla nich. Nam organizacja wydarzeń dla siebie i innych przynosiła wielką satysfakcję. Miałem wspaniałego kolegę Stasia Sołtysa, duszę człowieka. On był też motorem napędowym naszych działań. Był prezesem klubu. Teraz ludzie się uśmiechają na nasz widok, bo mamy już 60 czy 70 lat, a wciąż chce się nam jeździć na rowerach, kibicować, biegać… To już ponad 40 lat naszego klubu, a on ciągle żyje. Tylko, niestety, chłopaki odchodzą z tego świata.

– Ale dochodzą nowi. Klub Piwosza żyje.

– Tak! W klubie jest ponad 50 członków.

– Jakie warunki trzeba spełnić, by wstąpić?

– Kandydata przedstawia się na corocznym zjeździe jako przeciera, łajzę piwowarską. Przez rok czasu musi pokazać, że się nadaje. Że – jak mówi w przysiędze składanej przed prezesem – nie przyniesie ujmy klubowi i sobie. Niestety, takie przypadki się zdarzały… I po roku ktoś słyszał, że musi się wykazać bardziej podczas kolejnego roku kandydackiego. Dbamy o to, by trafiali do nas odpowiedni ludzie. Trafiają do nas starostowie, burmistrzowie.

– Jesteście więc bardzo wpływowym gremium.

– Rzadko wykorzystywaliśmy możliwości formalne naszych członków, ale na pewno mogliśmy liczyć na przychylność władz z ich udziałem.

– Macie jakieś swoje zwyczaje?

– Rajdy rowerowe przez wiele lat przez Czechy, aż pod austriacką granicę, ze zwiedzaniem również miejsc związanych z piwem, jak choćby grób Haszka. Inna impreza łącząca nas z Czechami to narciarski marsz, od schroniska do schroniska, na Trutnov – około 25 kilometrów, z powrotem autobusem.

– A mieliśmy inicjatywy niesportowe?

– Kiedyś zapraszaliśmy kabarety do Kowar, jak choćby słynną Elitę z Janem Kaczmarkiem. Sala domu kultury była nabita po brzegi. Później zaprosiłem kabaret z Poznania Pod Spodem. Była to impreza super. Robiliśmy to półlegalnie, pieniądze z biletów szły dla artystów. Dziś trudno byłoby to zorganizować na takich zasadach. Jako piwosze pojechaliśmy do Poznania na kabaret Tey z Laskowikiem i Smoleniem, a potem jeszcze zobaczyliśmy kabaret Pod Spodem z Władysławem Komarem, mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą.

– Czy kobieta może należeć do Klubu Piwosza?

– Jedna pani chciała nas tak mocno edukować, że pewnie by prezesem mogłaby zostać… Panie bardzo chętnie uczestniczą w naszych imprezach, na przykład w biesiadach, np. niedawno u prezesa naszego Bogusia Andrzejewskiego. Chyba ponad połowę uczestników na tej biesiadzie stanowiły panie. Ale faktycznie – członkiem klubu może być tylko mężczyzna. Kiedyś nawet na tym tle chciano zerwać nasz zjazd. Zaproszono bowiem zaprzyjaźnioną kapelę z Trutnova. Czescy koledzy przyjechali z żonami. Miałem dylemat… Zaproponowałem, by poczekały w hotelu, aż dokonają się wybory. Potem Was zaproszę – obiecałem. I tak się stało, co wywołało sprzeciw niektórych naszych członków. Jeden z nich – Adam, opisał potem tę sytuację w Kurierze Kowarskim z komentarzem, że to już koniec Klubu Piwosza, skoro jego święte zasady zostały złamane. Ten wieczór zjazdu – zawsze w pierwszy lub drugi piątek listopada – jest też tradycją. Raz tylko kolega się pomylił w zaproszeniach i zjazd odbył się w sobotę. Na ponad 40 zjazdów nie byłem tylko na jednym.

– Klub Piwosza wciąż nie jest sformalizowany.

– Były takie przymiarki. Ale doszliśmy do wniosku, że nie jest to dobry pomysł. Bo nam chodzi o zabawę, a jak się sformalizujemy, będą kontrole, sprawdzania itp. To by się kłóciło z naszymi ideami, z wolnością. Chociaż brakowało nam organizacji, która by nas wspierała, więc założyliśmy – tak to można określić – przykrywkę, by można było nam dać na przykład pieniądze – Stowarzyszenie Pro Kowary.

– Jak Pan widzi Kowary z perspektywy wielu lat życia w tym mieście?

– Były wyciągi, ale zniszczyliśmy je, od wielu lat trwa walka o stację sportów zimowych. Podobnie jest z kempingiem. Ludzie wracają do przyrody, chcą być pod namiotem, narzekają na Karpacz, że w nim jak na Marszałkowskiej. Był u nas kemping przy Wyspie, ale nie ma. Niemcy pobudowali schroniska, część spaliła się, jedyne, które tu zostało, jest na Okraju. Nic nie budujemy. Myślę o małych obiektach, gdzie można by się zatrzymać, napić czegoś ciepłego i wędrować dalej, w stronę Śnieżki.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Fot. L. Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.