Marcela Szumisławska-Bengtsson pochodzi z Kowar, 13 lat temu wyprowadziła się do Szwecji i po studiach teologicznych przyjęła święcenia w obrządku ewangelicko-luterańskim. Po ordynacji 12 czerwca 2022 roku została księdzem w Kościele Szwecji.
– Katolicyzm i luteranizm w twoim życiu… Opowiedz, jaki był początek tej ścieżki?
– Pochodzę z Kowar, z Karkonoszy. Wychowywałam się w tradycji katolickiej. Przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej, przyjęłam bierzmowanie. Jednak silnie ciągnęło mnie do Szwecji – tam mam ciocię i kuzynów. Marzyłam o tym kraju, już od kiedy miałam siedem lat i ten zapał we mnie pozostał. Jestem też osobą, która lubi wolność w myśleniu i zadusiłabym się w Polsce. Gdy odwiedzałam moją ciocię, to miałam okazję być na paru nabożeństwach w kościele luterańskim, gdyż ciocia też w nim pracuje. Tam zobaczyłam, że atmosfera jest całkiem inna – pełna ciepła, otwartości, ksiądz nawet się uśmiechał. Prawdę mówiąc, kiedy opowiadam o tym swoim szwedzkim znajomym, to oni są w szoku, że taka mała rzecz jak uśmiechnięty ksiądz może cieszyć.
– Czyli pomysł, by zostać księdzem, pojawił się dzięki wyjazdom do Szwecji?
– Tak, dzięki podróżom. Miałam też okazję poznać ten kościół od środka, przekonać się, jak to wygląda od strony organizacji.
– Jaka była reakcja środowiska w Szwecji i w Polsce? Jak zareagowała rodzina, znajomi?
– Moja rodzina nie miała nic przeciwko temu, ale rozumiem, że w innych kontekstach taka decyzja mogłaby być czymś trudnym. Podczas rozmów ze znajomymi dowiadywałam się, że były przypadki w Polsce, gdy po przejściu z katolicyzmu na luteranizm rodziny katolickie niemalże wykluczały swoich członków z powodu konwersji. Natomiast ja się z tym nie spotkałam w domu, a moi znajomi byli bardzo pozytywnie nastawieni, szczególnie gdy opowiedziałam im, jak to wygląda w Kościele Szwecji. Mówili przykładowo: „O, jak u was jest normalnie”.
– Czego najbardziej brakowało ci w Kościele katolickim?
– Brakowało mi szacunku i otwartości dla dzieci i młodzieży. Niedawno miałam okazję rozmawiać z moimi znajomymi z Polski i okazuje się, że, niestety, niewiele się zmieniło pod tym względem. Tu chodzi mi chociażby o techniki pedagogiczne. W Polsce straszy się dzieci karą Boską. Na przykład że jak dziecko nie zmówi pacierza wieczorem, to stanie się coś złego, zamiast uczyć dzieci relacji z Bogiem. Tego, że mogą przyjść i porozmawiać z Nim otwarcie. Tego mi brakowało, jak również podnoszenia duchowego człowieka, zamiast wytykania mu, że jest wielkim grzesznikiem i trafi do piekła.
– A w jakim wieku zrodził się pomysł, by pełnić duchową posługę?
– To narastało z czasem. Konkretne kroki ku temu podjęłam ponad pięć lat temu. Powołanie to był długi proces. Na początku zastanawiałam się, czy ja w ogóle do tego pasuję, czy osoba z Polski może być księdzem w Kościele Szwecji, czy mam talenty i predyspozycje, które są potrzebne, czy na pewno ja. Temu towarzyszyło porównywanie się z innymi osobami – na przykład wśród moich znajomych są osoby, które mają rodziców księży. Nie była to prosta droga. Podczas powołania musiałam też rozeznać, czemu ksiądz, a nie diakon, gdyż u nas te dwie posługi różnią się od siebie. Diakon jest powołaniem bardziej socjalnym. Diakoni nie zajmują się obrządkami. Ja od początku wiedziałam, że chcę służyć ludziom w trakcie chrztów czy pogrzebów. Teraz, gdy zdążyłam już nieco popracować i dojrzeć w moim powołaniu, to odkryłam, że lubię tworzyć nowe relacje z ludźmi. Jako osobie z Polski dużo łatwiej mi to przychodzi, bo (uogólniając) to nie jest tak, że Szwed podejdzie do całkiem obcej osoby i zaczyna rozmowę. Jest to rzadkie. Często się śmieję, że to część nie tylko mojej osobowości, ale również polskiej tożsamości, że nie mam oporów, aby podejść i porozmawiać z zupełnie obcymi ludźmi. Nie boję się tego.
– A co, jeżeli chodzi o różnice językowe i kulturowe?
– Bariery językowe udało mi się przełamać od razu. Oczywiście człowiek uczy się przez całe życie i potrzebowałam doszlifować swoją wymowę. Znaleźć też swój własny… głos. Zupełnie przez przypadek, podczas zajęć z emisji głosu, okazało się, że w zupełnie inny sposób mówię po polsku (głębiej i niżej), a zupełnie inaczej – po szwedzku. Moim zadaniem było znaleźć tę samą głębię w języku szwedzkim oraz zbalansować moje dwie tożsamości, aby się ze sobą pokrywały. Jeśli chodzi o naukę, to wydaje mi się, że zajęcia muzyczne i ze śpiewu są o wiele lepsze w Szwecji. Ja nie jestem śpiewaczką, więc musiałam długo ćwiczyć mój głos; i jeszcze wiele lat treningów przede mną. Jednak udało mi się podszkolić. To ważne, bo zdarza się, że jako ksiądz śpiewam liturgię.
– Czy podczas studiów teologicznych podejmowałaś jakąś pracę zawodową?
– Tak. Przed studiami pracowałam z osobami niepełnosprawnymi, więc trochę w tym kierunku. Pracowałam też w kościele. Mogłam już odprawiać nabożeństwa, tylko nie mogłam prowadzić niektórych momentów w nabożeństwie. Musiałam używać innych formułek, przykładowo przy błogosławieństwach. Także w pisaniu kazań szkoliłam się od początku.
– Jak wyglądał sam dzień wyświęcenia, ordynacji?
– Było nas aż czternastu kandydatów do ordynacji w diecezji Lund, więc naprawdę sporo. Ordynacja odbyła się w katedrze w Lund. Łącznie z zaproszonymi gośćmi było nas ponad tysiąc osób. Najpierw była ordynacja połączona z Mszą św, później robienie zdjęć przed katedrą i… każdy odchodził w swoją stronę, by celebrować uroczystość w gronie rodziny i znajomych.
– Udało się sprowadzić również rodzinę z Polski czy odległość w tym przeszkodziła?
– Niestety, nie udało się. Odległość też, ale to był tak intensywny dla mnie czas… Rozpoczęłam swoją pracę już następnego dnia. Właściwie przed samą ordynacją, która była w niedzielę, w piątek mieliśmy taki „egzamin na księdza”. Bardziej symboliczny, ale tak wiele było wtedy stresu, wiele przeżyć. To był wielki dzień. W sobotę dekorowałam lokal na przyjęcie, a wieczorem była kolacja w domu biskupa w Lund. Tak że to był bardzo długi weekend, a w poniedziałek do pracy, więc jeszcze mieć gości z Polski i się nimi zajmować byłoby bardzo ciężko.
– W Szwecji zafascynowałaś się wspólnotą luterańską. Gdy później przyjechałaś do Polski, zetknęłaś się z tutejszą wspólnotą luterańską. Czy widzisz jakieś wyraźne różnice?
– Okazja, aby spotkać się z Kościołem luterańskim w Polsce pojawiła się dopiero w ubiegłym roku. Nowe kontakty zostały nawiązane podczas pandemii, gdy wszystko działo się zdalnie. W 2021 roku miałam też okazję odwiedzić parę parafii luterańskich w Polsce, jako część wymiany i partnerstwa między Uppsalą a Polską. Jeżeli mówimy o różnicach, to pozytywnym zaskoczeniem było silne podkreślanie w polskich kościołach tożsamości luterańskiej. W Szwecji tak wyraźnie się tego nie akcentuje, pewnie dlatego, że jest on w tym kraju kościołem skupiającym większość wyznawców. Natomiast Kościół luterański w Polsce jest Kościołem mniejszościowym, gdzie tak naprawdę trzeba walczyć o swoją tożsamość religijną i argumentować, dlaczego jest się luteraninem. Drugą rzeczą było to, że mimo ograniczonych środków ekonomicznych, księża tak sprawnie działają i wiedzą, jak angażować ludzi do pomocy w parafii. A parafie są uzależnione od zapału wolontariuszy, czyli ludzi angażujących swój wolny czas, przykładowo, w sprzątanie wokół świątyni. W Szwecji mamy wielu zatrudnionych ludzi, właściwie od wszystkiego – administrację czy choćby organistów na pełen etat. W Polsce w świątyniach luterańskich organiści mają przykładowo główny etat w szkole, a by grać w kościołach, przychodzą okazjonalnie. Zdarza się też, że księża sami koszą trawniki czy wykonują inne tego typu prace.
– A kwestia szat dla osoby duchownej?
– Na co dzień używam koszuli z koloratką. A jeżeli chodzi o szaty liturgiczne, to w Kościele luterańskim w Polsce i Niemczech używa się czarnych tog, jednak w Kościele Szwecji używane są białe alby, podobne do stroju liturgicznego w obrządku katolickim. Podobnie, jak nosi się ornaty i stuły podczas Mszy.
– Czy w codziennym życiu osoby zwracają się do ciebie określeniem „ksiądz”, czy też jest to termin zarezerwowany do posługi liturgicznej?
– U nas ludzie zwracają się do wszystkich po imieniu. Nawet podczas nabożeństw, choć jestem tam w roli księdza, ludzie mogą zwracać się do mnie po imieniu. Nie mówią „ksiądz Marcela”.
– Jak wygląda twój typowy plan dnia?
– Pracuję od poniedziałku do czwartku i co drugi weekend. Czyli mam albo trzy dni wolnego, albo jeden. Jak przychodzę w poniedziałek do pracy, to idę do aneksu kuchennego i biorę sobie kawę z automatu. U nas wszyscy zaczynają dzień pracy od kawy, to niemal „trzeci sakrament” u nas w kościele (śmiech). Chwilę posiedzę, porozmawiam o tym, jak się moi koledzy z pracy czują. Później idę do swojego biura, włączam komputer i patrzę, czy są jakieś wiadomości, jakieś pogrzeby lub chrzty. U nas właśnie administracja przesyła takie informacje księżom. Jeżeli mam zlecenia, to wtedy kontaktuję się z rodziną i umawiam się na spotkanie. Czyli właśnie rozmowy z ludźmi przed pogrzebem, ślubem, chrztem, pisanie kazań i mów pogrzebowych. W tygodniu mamy nabożeństwa w domu starców i tu też muszę przygotować program. Teraz, po urlopie, jak wrócę do pracy, będę miała zajęcia z młodzieżą, z konfirmantami. Ja zawsze pracuję w takim trybie, że patrzę, co mnie czeka za tydzień czy za dwa tygodnie. W tej pracy ma się dużą wolność, ale też odpowiedzialność, aby zdążyć należycie się przygotować.
– Co odróżnia twoją codzienność, jako osoby duchownej, od codzienności osoby świeckiej?
– W Kościele luterańskim mamy coś takiego, jak powszechne kapłaństwo. To znaczy, że wszyscy jesteśmy powołani poprzez chrzest. Ja jako ksiądz mam specjalne obowiązki, by prowadzić liturgię i nauczać, być służebnikiem Słowa Bożego i pasterzem. Jestem również osobą, do której przychodzą inni, aby się zwierzyć, pozbawić ciężaru. Te rozmowy są objęte mową milczenia. I ja, jako ksiądz, nie mogę wyjawić tego, co zostało powiedziane, nawet jeżeli to byłyby najcięższe zbrodnie. Wszystko zostaje pomiędzy czterema ścianami i Bogiem. Osoba świecka natomiast nie jest obarczona tym samym ciężarem, co ksiądz, gdyż nie jest obarczona obowiązkiem milczenia.
Jeżeli chodzi o ograniczenia to jako osoba duchowna liczę się z tym, że to powołanie jest na całe życie. Już wcześniej musiałam więc być pewna, że to jest to, co chcę robić, że muszę być stała w wierze i nauce Kościoła luterańskiego. Jako ksiądz jestem osobą publiczną, a wiara też łączy się z życiem codziennym. Ludzie na pewno patrzą więc uważniej na ręce osobom duchownym, a im wyższe stanowisko w Kościele, tym oczywiście ludzie patrzą o wiele uważniej. Oczywiście nie znaczy to, że nie mogę wyjść i poimprezować ze znajomymi, to nie jest zabronione. Jak to Apostoł Paweł pisał w liście do Koryntian: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść”. Wydaje mi się, że ksiądz powinien być osobą autentyczną – taka, jaka jestem w kościele, taka też jestem prywatnie. Gdybym udawała, bardzo szybko wyszłoby to na jaw.
– Jakie są twoje pasje?
– Moją pasją są koty. Mam dwa. Dużo angażowałam się też w organizacji pomagającej bezdomnym kotom. Mieliśmy u siebie nawet taki tymczasowy dom dla kotów. Inną pasją jest ogród. Kwiaty, ich sadzenie, prace ogrodowe.
– Czy masz jakieś szczególne plany na przyszłość, może związane z twoim powołaniem?
– Mam parę takich marzeń. Chciałabym, aby moja diecezja w Lund zawarła partnerstwo z kościołami luterańskimi w Polsce. Jak na razie, tylko diecezja w Uppsali podjęła taką współpracę. Chciałabym otworzyć moją diecezję na nowe relacje i działać też w tej kwestii lokalnie.
– Dziękuję za rozmowę
Marta Michalska
Fot: Dariusz Kaliński
3 komentarze
Może uda się teraz Reformacja przy udziale kobiet. No i oczywiście nie było by tyle afer seksualnych ,lawedowej mafiili krzywdzenia dzieci .
Ja tez pochodzę z Kowar, z Karkonoszy. Tez wychowywałem się w tradycji katolickiej. Tez przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej, przyjęłam bierzmowanie. Jednak silnie ciągnęło mnie do USA. Moze tak napiszecie artykol o mnie?
Gratulacje. bardzo rozsądna i dobra osoba. Dzięki takim nabiera się wiary i w Boga i w ludzi.