Grzegorz Mendaluk – technik drzewiarz z wykształcenia, pszczelarz z zamiłowania. Z żoną Dorotą prowadzą Pasiekę Wojków w Kowarach. Dzieci zdobyły wykształcenie i uciekły w świat – córka jest w Zurychu, a syn we Wrocławiu.

– Jak zaczęła się pana przygoda, a właściwie praca, z pszczołami i miodem?

– Początek to lata 2005-06. Od tego momentu zacząłem się interesować pszczołami. Kupiłem też wtedy pierwsze pszczoły.

– Co pana do nich przywiodło? Wcześniej pracował pan w różnych krajach i branżach.

– Z wykształcenia jestem technikiem drzewiarzem. Po szkole wyjechałem za granicę na kontrakty, pracowałem u kamieniarza. Później wyjechałem kilkukrotnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie miałem rodzinę. Za pracą jeździłem też do Londynu. Przez pewien czas miałem firmę budowlaną w Polsce. Nie myślałem nigdy o tym, by zamieszkać z rodziną gdzieś w świecie. Zawsze chciałem stworzyć coś tutaj, coś, co będzie na tyle atrakcyjne finansowo, że damy radę z tego żyć. Nie jestem też wymagający. Nigdy nie zależało mi na zdobyciu jakiejś fortuny.

– Skąd pomysł założenia pasieki w Wojkowie?

– Tu kiedyś było gospodarstwo rolne, tu się wychowałem ze swoim rodzeństwem. Byłem przywiązany do tej ziemi. Zawsze chciałem tu coś stworzyć, tym bardziej, że w spadku po dziadku otrzymałem pół hektara ziemi i budynek gospodarczy. Ten budynek wyremontowaliśmy i stworzyliśmy sobie w nim później pracownię pszczelarską.

– Kto pana wprowadził do pszczelarstwa?

– Próbowałem różnych hodowli: dżdżownicy kalifornijskiej, hodowli ślimaków, jedwabników czy nawet szynszyli. Aż w końcu, przypadkiem, trafiłem do jednego pszczelarza. Zaciekawił mnie. Zacząłem szukać informacji w książkach na temat pszczół, studiować temat. Stałem się pasjonatem, choć nie miałem jeszcze tych owadów. Nabyłem wiedzę teoretyczną, którą postanowiłem wykorzystać: założyć pasiekę. Ale wcześniej chciałem jeszcze zdobyć doświadczenie praktyczne, bo nie miałem żadnego.

– Zaczął Pan chodzić po pszczelarzach?

– I pomagać im w różnych pracach – miodobraniu, przeglądzie i innych. Gdy obserwowałem ich techniki, przychodziły mi do głowy pomysły, jak ulepszyć pracę, jaki inny typ ula wybrać.

– Aż w końcu kupił Pan pierwszych czterdzieści uli.

– Tak. Zakupiłem 40 pszczelich rodzin. Dużo. Każdy się pukał w głowę. Mówili: „Nie dasz sobie rady, mogłeś kupić pięć uli.” A mnie się udało przygotować te pszczoły do zimy i przezimować. Od tego czasu cały czas szedłem do przodu i rozwijałem pasiekę. Mamy teraz około stu rodzin pszczelich. Doświadczenie, nabierane przez lata, dziś owocuje.

– Da się z tego wyżyć? Czy pan i pana małżonka musicie podejmować jeszcze inne zajęcia?

– Skupiliśmy się tylko na pasiece. Policzyliśmy sobie, że jak dobrze pójdzie, damy radę z tego przeżyć. Może nie będzie to jakieś bogate życie, ale poradzimy sobie.

– Ludzie przyjeżdżają do was po miód, sprzedajecie go bezpośrednio.

– Są zadowoleni, więc polecają nasz miód innym. Nie mieliśmy innej reklamy niż poczta pantoflowa. Odwiedzającym nas podoba się nasza rodzinna, naturalna pasieka – ja dbam o pszczoły w polu, a żona dba o gospodarstwo na miejscu.

– Czy obserwujecie większe zainteresowanie w ostatnich latach naturalnym miodem?

– Jest niesamowity boom. Widać u ludzi chęć powrotu do natury, do starych smaków, czystego pożywienia, prawdziwej ekologii. Można to znaleźć u małych wytwórców. Jeśli ktoś robi coś na większą skalę, przemysłową, musi stosować linie technologiczne, które zmieniają charakter produkcji.

– Powrót do natury zderza się z nasyceniem chemią produkcji dużych firm.

– Wszędzie się alarmuje, że pożywienie, które spożywamy, jest zatrute wieloma składnikami chemicznymi, różnymi substancjami konserwującymi. Ludzie poszukują produktów naturalnych w prostej linii od wytwórcy, bez przetwarzania.

– Jak ekspansja chemii i uprawy przemysłowe wpływają na pszczoły? Czy one też są zagrożone?

– Bardzo. Ludzie, stosując środki chemiczne, powinni trzymać się procedur określających, kiedy mogą stosować opryski, a kiedy nie. Niestety, nie zawsze przestrzegają tych procedur, idą na skróty. Rolnicy, sadownicy, ogrodnicy. Nawet w ogródkach działkowych czasem nie myśli się o owadach, a przecież – jeśli chodzi o zapylaczy – są one bardzo potrzebne. Pszczoły, jeśli nawet nie zostaną w takich okolicznościach otrute, to podtrute. Ich system immunologiczny staje się słabszy, przez co występujące masowo w środowisku patogeny są dla nich niebezpieczne.

– Znane jest powiedzenie, że pszczoły mogą ocalić świat. To prawda?

– Już Einstein powiedział, że gdy padnie ostatnia pszczoła, ludzkość nie przetrwa nawet czterech lat. Może nie jest to do końca prawda, że akurat czterech lat, ale sens tej wypowiedzi jest uzasadniony: jeśli pozbędziemy się pszczół, które są kluczowe dla zapylania, to żadne owady ich nie zastąpią w tej roli. Nie będziemy mieć dostępu do owoców, warzyw, pokarmu. Zacznie się głód. Najlepszym przykładem są Chiny, gdzie chemią i mechanizacją zdewastowano pola uprawne. Pszczoły tam padły. Dlatego chińskie rodziny w sadach gruszkowych zbierają pyłek, który potem nanoszą pędzelkami na różne kwiaty. Bo nie ma pszczół! To jest najlepszy przykład tego, co nas czeka, gdy wyginą pszczoły. Oczywiście takie rozwiązania zastępcze, jak w Chinach, są możliwe tylko na małą skalę.

– Jak pszczoły same sobie radzą? Jak się organizują?

– Przede wszystkim potrafią dostosować się do różnych warunków, także bardzo trudnych. Ale wspomniane patogeny, pochodzące z całego świata, niewystępujące kiedyś w danym środowisku, osłabiają je. Jest więc pszczołom coraz trudniej poradzić sobie samym. Bez pomocy człowieka, ochrony z jego strony, mało gatunków pszczół jest w stanie przetrwać. Taka rodzina pszczela z naszej hodowli, rójka, jak sobie ucieknie i znajdzie miejsce gdzieś w lesie, nie przetrwa nawet dwóch sezonów. Gdy inne pszczoły przetrwają w takich zmienionych, ale naturalnych warunkach dłużej, robi się na nich badania: jak one to zrobiły? Zagładę rodzin pszczelich powoduje zwłaszcza warroza, coś jak w przypadku ludzi kleszcz. Warroza jest niezniszczalna, nie ma na nią sposobu. Nie ma też, niestety, leków, które by powodowały stuprocentowe wyleczenie pszczelich rodzin. W ciągu sezonu nie wolno nam ich leczyć, nie chcemy też skazić chemią miodu. Możemy stosować jedynie naturalne metody, półśrodki.

– Czy ul jest instytucją demokratyczną? Czy też jest w nim matka-dyktatorka?

– Osobnikiem integrującym jest matka pszczela, czyli królowa. O większości spraw w ulu decydują pszczoły jako społeczność. One razem wyczuwają pewne zagrożenia, potrzeby, warunki, które nagle się tworzą.

– Czy słaba matka musi liczyć się z tym, że zostanie usunięta?

– Pszczoły są pod tym względem bezwzględne. Jeśli jest jakieś zagrożenie, a matka się postarzała i zaczyna znosić mniej jajeczek oraz wytwarzać substancji matecznej, one to wyczuwają. Chcą ją wymienić. Zakładają nowy matecznik, hodują nową matkę. Stara matka zostanie zlikwidowana przez nową matkę, gdy ta się wykluje, albo przez same pszczoły. Rozmnażanie pszczół na tym właśnie polega: one wydają roje.

– Jak bardzo roje oddalają się od ula?

– Uciekają z zapasem miodu nawet na dziesięć dni na odbudowanie gniazda. Najpierw uwiązują się na jakimś drzewie lub krzewie, a ich zwiadowcy – pszczele robotnice, szukają odpowiedniego miejsca na nowe gniazdo w promieniu nawet trzech kilometrów. Może być to dziupla lub miejsce pod dachem.

– Czy Wojków i w ogóle Kotlina Jeleniogórska są dobre dla pszczół?

– To dla nich teren bardzo dobry. Pozyskujemy tu miody: nawłociowy, lipowy, wielokwiat malina jeżyna, jest też majowy miód z mniszkiem… Jest tu dużo pożytków dla pszczół. Są łąki, nieużytki, lasy. Taka mieszanka powoduje, że pszczoły nigdy nie są głodne. Zawsze mają dostęp do nektaru i pyłku. Często występuje u nas także atrakcyjny dla ludzi miód spadziowy, czyli pochodzenia odzwierzęcego, który produkują mszyce, a zbierają pszczoły. Mszycy pomaga mikroklimat Kotliny Jeleniogórskiej – wilgotność, przewiewy. Dzięki niemu może się rozmnażać, może być jej wiele, a dzięki temu rośnie szansa na miód spadziowy.

– W Kotlinie Jeleniogórskiej, z uwagi na góry, ograniczone jest rolnictwo. Jak wpływa na pszczoły?

– Mamy czwarte, piąte klasy gruntów, słabe dla rolnictwa. Pszczelarze mogą się z tego cieszyć, bo nie stosuje się chemii, nie ma u nas rolnictwa zaawansowanego, teren jest więc ekologiczny, co chroni pszczoły. O tym, że nasza okolica jest dobra dla pszczół, decydują także opady, większe niż w innych regionach. Dzięki nim przyroda się rozwija normalnie, co pomaga pszczołom w dostępie do nektarów i pyłków.

– Wszystko, co pana pasieka produkuje, sprzedaje pan. Nie kusi rozwinięcie produkcji na skalę przemysłową?

– Jesteśmy zadowoleni z tego, co mamy. Możemy z tego przeżyć. Poznajemy bardzo ciekawych ludzi – odbiorców naszych miodów. Nasza pasieka jest w pięknym miejscu, z cudownymi widokami. Ludzie przyjeżdżają do nas nie tylko po miód. Chcą porozmawiać, pozwierzać się. Niekiedy jesteśmy ich powiernikami, słuchając ich historii. Gdybyśmy chcieli zorganizować pasiekę towarową, musielibyśmy wiele zmienić, zatrudnić ludzi. Nasza praca, przynosząca mnóstwo satysfakcji, byłaby zupełnie inna. Polecam wszystkim! Nawet jeśli ma to być hobby z kilkoma ulami. Praca z pszczołami odpręża jak nic innego, jest lepsza nawet od wędkarstwa.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Rentgen

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Redaktor

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.