– Urodziła się pani na Syberii w Krasnojarskim Kraju w kwietniu 1941 r. Pamięta pani cokolwiek z tych lat zesłania?

 

– Nie. Byłam za mała, pierwsze wspomnienia mam z czasów, kiedy rodzice dołączyli do gen. Andersa z Iranu, potem z Afryki. Historię rodzinną z tamtego czasu znam z opowieści. Poznałam ją dosyć późno, bo rodzice, Janina i Władysław Kuropasiowie, z różnych względów, także politycznych, nie opowiadali o zesłaniu. Więcej dowiedziałam się po skończeniu siódmej klasy, w 1953 r., kiedy starałam się o przyjęcie do liceum ogólnokształcącego w Przemyślu i w podaniu napisałam, że wywieziono nas na Sybir. Na szczęście dyrektor był przyzwoitym człowiekiem, kazał mi zmienić treść podania. Uniknęłam kłopotów, ale zaczęłam dopytywać rodziców o historię naszej rodziny. Więcej opowiedziała mi mama niedługo przed śmiercią, w latach 90-tych, kiedy powstał Związek Sybiraków, a ludzie, którzy przeżyli „Golgotę Wschodu” poczuli się wreszcie bezpiecznie. Wtedy wróciły te straszne wspomnienia. Dopiero po śmierci rodziców zebrałam wszystkie ich wspomnienia, odtworzyłam i spisałam.

 

– Jak to się stało, że pani rodzina została wywieziona na Syberię?

 

– Rodzice mieszkali pod Lwowem. Ojciec w jednej wsi, matka w sąsiedniej. Byli bardzo młodym małżeństwem. Od swoich rodziców dostali pola, które sprzedali i kupili nową większą działkę we wsi Nowosiółki, na której postawili dom. Dom był w stanie surowym, miał wykończoną jedną izbę. Potem nadszedł 10 lutego 1940 r. Przyszli, zabrali ich i wywieźli…

 

– Dlaczego wytypowano do wywózki pani rodzinę?

 

– Bo byli trochę zamożniejsi, byli „kułakami”. I oczywiście dlatego, że byli Polakami. Przyszli o drugiej w nocy Rosjanie z NKWD Ukrainiec. Kazali się zbierać. Mama była w strasznym szoku, nie była w stanie się ubrać, włożyła tylko jedną pończochę. Jeden z Rosjan powiedział ojcu, żeby spakował ciepłe rzeczy, pierzyny, kożuchy, jak najwięcej jedzenia, kaszę, mąkę, nawet żywe kury, które radził zapakować do worka. Przestrzegał, że czeka ich ciężka podróż i niełatwo będzie przetrwać. Wszystko to potem miało wielkie znaczenie dla szans przeżycia rodziców, ale i innych. Bo w tym wagonie wszyscy sobie pomagali. Raz dziennie otwierano drzwi wagonu, stawiano wiadro „kipiatoku” czyli wrzątku i to było wszystko. W wagonie była „koza” metalowy piecyk, w którym się paliło, choć opału nie było skąd brać. Za toaletę służyła dziura w wagonowej podłodze. Ludzie mieli tylko to, co ze sobą wzięli. Wiele osób po drodze zmarło, zwłaszcza starsi. Odchodzili z głodu, zimna wycieńczenia, ale tez z nerwów, ze strachu. Nikt nie wiedział, co go czeka. Rano Rosjanie robili obchód. Umarłych, ale też dogorywających wyrzucali z wagonów. Leżeli koło torów, bez pochówku, bez krzyży. Droga na Syberię była dosłownie usłana trupami. Ucieczka nie miała sensu, bo pociąg konwojowali uzbrojeni enkawudziści. Desperaci, którzy sami nie mogli sobie zadać śmierci, a chcieli już odejść, wyskakiwali z pociągu, co oznaczało wydanie się na ostrzał.

 

– Ile trwała droga na Syberię?

 

– Blisko trzy tygodnie. Jechaliśmy do Krasnojarska. To głęboka Syberia. Przydzielono nam lepiankę w tajdze, z rurą na dachu, ale bez komina. Zesłańcy pracowali przy karczowaniu, wyrębie, w naszym posiołku hodowano też konie. Mama woziła wodę dwukółką ze strumienia do wsi. Za prace dostawało się talon na chleb i na miskę zupy. Kto nie pracował, nie miał co jeść. Do innego posiołka 40 km od nas trafił brat ojca, Józek. Lato na Syberii trwało 3 miesiące. Wtedy było lżej, można było podreperować zdrowie i przygotować się na długa zimę. Można było zbierać mlecz, jagody, grzyby.

 

– Pani przyszła na świat w rok po zesłaniu rodziców…

 

– Kiedy mama zaszła w ciążę, bardzo płakała. Bała się, że dziecko w tych warunkach nie przetrwa. Tymczasem osada rozrastała się o nowych zesłańców. Poza Polakami, trafiali tu Rosjanie, Żydzi, Ukraińcy. Kiedy pojawiłam się na świecie znalazły się osoby, które nam bardzo pomogły. Bez tej pomocy nie przeżyłabym. Pomogła nam m.in. Rosjanka, żona naczelnika osady, obozu. Miała na imię Natasza. Sama nie mogła mieć dzieci, była bardzo młoda i ładna. Pocieszała mamę i przynosiła nam w tajemnicy przed mężem po pół litra mleka dzienne. Mama wspominała, że Natasza dużo ryzykowała, bo jej mąż był bezwzględnym służbistą, zupełnie pozbawionym sumienia. Gdyby widział, że ona to mleko wynosi, to zastrzeliłby ja jak psa. Drugim człowiekiem, który bardzo pomógł był brat ojca, ten z posiołku 40 km od nas. Tam hodowano krowy, przekonał dojarkę, żeby mu odlała czasem trochę mleka. Potem je zagrzebywał w śniegu i raz w tygodniu przynosił nam, w swoim wolnym dniu. Przemieszczał się na „nartach”, deskach umocowanych do nóg. Sam się dziwił, że nie padł ofiara watahy wilków, które tam krążyły.

 

– Ile czasu zabrała waszej rodzinie Syberia?

 

– Byliśmy tam cztery lata. Kiedy rozeszły się słuchy, że generał Anders organizuje armię, rodzice podjęli decyzję o ucieczce. Załadowali, co mieli i w ciemno ruszyli w drogę. Wędrowali dwa miesiące – pieszo, pociągami, przygodnymi transportami. Dołączył do nas brat ojca. Potem obydwaj wstąpili do armii generała Andersa, a nas jako rodzinę wojskowych zabrali najpierw do Teheranu w Iranie, potem do Turcji, a na końcu, w 1946 r, trafiliśmy do Afryki, mieszkaliśmy w Kenii i w Ugandzie. W obozie, w którym było 600 Polaków spędziliśmy dwa lata, tam chodziłam do przedszkola, skończyłam pierwszą klasę. W naszym obozie było dużo wykształconych ludzi, kwitło życie kulturalne. Była orkiestra, rozmaite występy. Mam nawet zdjęcie z takiego występu w stroju krakowskim. Mama pracowała w pralni, a ojciec w warsztacie szewskim. Wtedy zaprzyjaźniłam się z chłopcem, razem z jego rodzina wracaliśmy potem do Polski. Potem nasze drogo się rozeszły, a nie tak dawno spotkaliśmy się po 55 latach.

 

– Kiedy wróciliście do Polski?

 

– W 1948 r. Pojechaliśmy do Przemyśla jak najbliżej naszych stron. Rodzice zdecydowali się wrócić do kraju, bo żyła matka ojca i matka mojej mamy. One pisały rozpaczliwe listy. Dwaj bracia ojca, którzy walczyli pod Monte Casino, zdecydowali się wyjechać do Anglii, nie wracać. Potem osiedli – jeden w Argentynie, drugi w Kanadzie. Ojcu pozostawało wrócić do kraju i zająć się rodzicami.
Na początku po powrocie zrobiono nam rewizję i zabrano wszystkie cenniejsze rzeczy. Ojciec był wzywany przez bezpiekę, stał się wrogiem ojczyzny. Żyliśmy w wielkiej biedzie. Dostaliśmy rozwalająca się chatkę z hektarem ogrodu. To nas uratowało. Uprawialiśmy tam warzywa. Wystarczało dla nas, a nadwyżkę plonów, jako dziesięcioletnia dziewczynka sprzedawałam na rynku. Zarabiałam na ubranie, na buty. W tym czasie urodziło się jeszcze dwoje mojego rodzeństwa. Było ciężko. Zarabiał tylko ojciec, który końmi woził szuter na budowy. O naszej syberyjskiej przeszłości z nikim nie rozmawialiśmy. To był warunek względnego spokoju. Nie mieliśmy możliwości korespondować z rodziną, która została na Zachodzie. Muszę panu powiedzieć, że przeszłość i doświadczenia naszej rodziny odbiły się na moim synu jeszcze w latach osiemdziesiątych. Chodził do „elektronika”, do klasy maturalnej, kiedy na lekcji historii, pani omawiała przyczyny klęski wrześniowej. Syn wstał wtedy i zapytał, czy napaść Rosjan na Polskę ze wschodu też była przyczyna klęski wrześniowej. Zrobiła się z tego straszna afera, syna wyrzucili ze szkoły. Chodziłam wtedy do dyrektora, nic to nie dało. Poszłam do partii, uprosiłam, żeby mógł zdawać maturę w szkole wieczorowej, dla pracujących. Udało się, zdał maturę. Po wszystkim poszłam do tej pani profesor, starszej osoby i zapytałam ją: „dlaczego to pani zrobiła, dlaczego pani doniosła?”. Rozpłakała się. Tłumaczyła, że jest rok przed emeryturą, wiedziała, że w klasie są kapusie, a na koniec wyciągnęła swoją metrykę i powiedziała, że ona tez się urodziła na Syberii… To były takie czasy. Ludzie byli łamani, zmuszani do podłych zachowań.

 

– Często jest pani zapraszana na spotkania z dziećmi i młodzieżą. W jakim stopniu udaje się dotrzeć z historią pani rodziny do młodych osób, które żyją w tak innej rzeczywistości?

 

– Dla większości z nich to science fiction. Nie jest łatwo opowiadać o tym tak, żeby być w pełni zrozumianym. Podam tylko taki przykład. W jednej ze szkół podstawowych dziewczynka z czwartej klasy, jak opowiadałam o Syberii, gdzie przyszłam na świat, zapytała „czy wtedy jak pani była malutka, to były pampersy?”. Wśród młodych słuchaczy wyróżniają się dzieci, które maja kogoś z sybiracką historią w rodzinie. Przynoszą na spotkania swoje pamiątki, szczycą się tym. Starsi mogą sięgnąć po nasze publikacje. W 2008 r. wydaliśmy zbiór wspomnień 21 Sybiraków pt „Aby przetrwała pamięć”, potem ukazały się inne.

 

– Dziękuję za rozmowę.
 

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.