Andrzej Olszewski, rocznik 1985, mieszka w Karpaczu. Inżynier ruchu drogowego. Kolekcjoner pamiątek z PRL-u, które pokazuje w swoim Muzeum Sentymentów w Kowarach. Były radny Karpacza.

– To już cztery lata, jak prowadzisz swoje prywatne Muzeum Sentymentów. Zapał nie gaśnie?

– Nie gaśnie, płonie coraz silniej, szczególnie po udanych weekendach, gdy mamy wielu gości. Uruchomiliśmy dodatkowe atrakcje, powiązane z Muzeum Sentymentów, jak okazjonalne przejażdżki żukami czy wypożyczalnię rowerów retro. Wszystko razem sprawia, że to miejsce staje się coraz popularniejsze, podobnie jak Kowary.

– Jesteś z rocznika 1985. Lat PRL-u nie pamiętasz więc dobrze, może przez mgłę wczesne dzieciństwo. Skąd u ciebie pomysł założenia i prowadzenia muzeum nawiązującego do tego okresu?

– Bawi mnie poczucie humoru Barei, pokazane w filmach „Miś”, „Alternatywy 4” i innych obrazach, np. „Nie lubię poniedziałku”. Klimat tych filmów – wszechobecnego absurdu – bawi mnie, zresztą nie tylko mnie: wiele osób ma podobne poczucie humoru. Nie ma co ukrywać, że obecnie też w naszej rzeczywistości pojawiają się takie absurdy. Wtedy jednak było ich dużo więcej. Dziś możemy się z nich pośmiać. Kiedyś te absurdy wypełniały codzienne życie, co dla ludzi ze współczesnego pokolenia wydaje się czymś nie do uwierzenia.

– Skąd masz eksponaty z lat PRL-u?

– Pod kątem muzeum zbierałem je przez kilka lat. Są wśród nich rzeczy, które były od dawna w moim domu. Mój tata to pasjonat fotografii, miał swoją ciemnię w piwnicy, na przełomie lat 80. i 90. Różne sprzęty były na strychu, szkoda było je wyrzucić. Jakieś inne rzeczy też – moje stare commodore czy amiga mojego brata z komunii. Spędzaliśmy z nimi nieprzespane noce. Te wszystkie przedmioty chciałem jakoś spożytkować, pokazać. Zdarzyła się też sytuacja z życia wzięta, która mnie zainspirowała, a związana była z butelką po pepsi-coli. Moi rodzice prowadzą knajpę pod stokiem narciarskim. Postawiłem taką butelkę za barem i obserwowałem reakcje osób, które wchodziły do lokalu. Goście mówili: „Pamiętasz, jaki to był smak? A butelka zakręcana, zwrotna…” Następnym razem postawiłem za barem stary telewizor, który stał lata u babci. Reakcje były podobne. Zauważyłem powtarzalność zainteresowania takimi rzeczami. Ludzie przypominali sobie swoje przeżycia związane z nimi, opowiadali anegdoty. Zacząłem więc zbierać takie sentymentalne przedmioty na skalę masową.

– Nie miałeś jeszcze muzeum. Gdzie je trzymałeś?

– Najpierw zapełniłem moje mieszkanie we Wrocławiu, a jak się z niego wyprowadziłem – garaż rodziców, potem strych i tak dalej. Przez kilka lat zebrałem tego mnóstwo.

– Muzeum Sentymentów urządzone zostało na terenie dawnej Fabryki Dywanów w Kowarach. Miejsce pasujące do Twoich zbiorów. Czy zastałeś tu rzeczy, które teraz pokazujesz odwiedzającym?

– Zastałem opuszczone biura z wyposażeniem z lat dwutysięcznych, które nie pasowało do konwencji muzeum, więc zostało usunięte. Zostało to, co wiązało się z historią fabryki, czyli zdjęcia, płyty z prezentacjami, jak również laboratorium fabryczne – jedyne miejsce z oryginalnym wyposażeniem, pamiętającym lata 70. poprzedniego wieku. Robi wrażenie na turystach. W każdym pokoju muzeum jest coś związanego z fabryką. To temat przewodni naszego muzeum.

– Kto odwiedza Muzeum Sentymentów?

– Nie ukrywam, że stworzyłem to miejsce z myślą o swoim pokoleniu, czyli 30- i 40-latków, którzy pamiętają te przedmioty z dzieciństwa i mają do nich sentyment. Oczywiście staram się pokazywać rzeczy budzące pozytywne skojarzenia, a nie traumy. Często okazuje się, że ludzie, którzy wspominają tu swoje dzieciństwo, przychodzą z dziećmi, a potem przyjeżdżają jeszcze raz z rodzicami, żeby ci też przypomnieli sobie stare czasy. Myśląc więc o swoim pokoleniu, udało mi się przygotować atrakcję dla wszystkich.

– Czy spotykasz się z zarzutami, że pokazujesz tu tylko jasne strony ciemnego okresu, jakim był PRL?

– Nie. Choć wśród eksponatów jest orzeł bez korony czy tematy związane z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą, jak plakaty propagandowe. Ogólnie chciałem uniknąć spraw politycznych, ale nie jest to możliwe. Wszystko było z sobą mocno powiązane, nawet to, że praktycznie wszyscy mieli w domach to samo. Już ten fakt świadczył o ustroju, jaki wtedy panował. Nikt jednak nie oskarża nas o propagowanie komunizmu.

– Zawsze możesz odpowiedzieć, że to ku przestrodze.

– Raz, że to historia, a dwa, że każdy ubolewa nad upadkiem takiego zakładu, jak Fabryka Dywanów. W PRL pracowało tutaj 2760 osób, za czasów niemieckich fabryka ta działała 120 lat, a za polskich trzydzieści kilka i upadła. Ludzie ubolewają nad tym, jak wyglądał system gospodarczy, prywatyzacja. Opowiadają podobne historie takich przedsiębiorstw w swoich miasteczkach i wsiach.

– Muzeum Sentymentów jest oryginalnym miejscem, gdzie nie atakuje nas – jak wszędzie – nowoczesny marketing. Jest zatrzymane w czasie, jak Kowary. Pasuje do nich. Czy to silna strona Kowar?

– Wszyscy mówią, że Kowary są zatrzymane w czasie i że pozostają w cieniu Karpacza, w którym mieszkam. Uważam, że tę cechę Kowar – uważaną przez wielu za minus – trzeba przekuć na plus. PRL stał się modny, wiele osób zbiera różne eksponaty z tego okresu. Do muzeum ciągle przychodzi ktoś, kto zbiera kasety magnetofonowe, traktorki ogrodowe albo interesuje się starą motoryzacją. Dlatego myślę, że Kowary trzeba jeszcze bardziej zatrzymać w czasie. Popracować nad nimi, by turysta mógł – na przykład – zrobić sobie stylizowane zdjęcie wśród stylizowanych na dawne szyldów na starówce. My idziemy w tym kierunku, stąd wprowadzenie wycieczek żukami i na rowerach retro. Całe miasto może stać się marką retro.

– Co poza tym robisz w życiu? Muzeum to pasja, nie wyżyjesz z niej, przynajmniej na razie.

– To prawda. Muzeum jest coraz popularniejsze, ale nie jest moim jedynym źródłem utrzymania. Jestem inżynierem ruchu drogowego. Zajmuję się oznakowaniem dróg i bezpieczeństwem na nich. I to też staram się robić z pasją, pełną energią i serduchem.

– Nasze drogi w regionie jeleniogórskim to też bardzo ciekawy temat. Nawierzchnia coraz lepsza, ale ruch rośnie w oczach. Czy bezpieczeństwo się poprawia?

– Statystyki, jeśli chodzi o ofiary śmiertelne, stoją w miejscu. Niestety: im lepsze drogi, lepszy asfalt i szybsze samochody, tym bardziej drastyczne wypadki. Możemy dużo robić na drogach, dużo znaków stawiać, ograniczać prędkość, ale i tak nie sposób nadążyć. Tak naprawdę nie nadąża za tym zdrowy rozsądek kierowców. Nie da się przewidzieć zachowań wszystkich kierowców na drogach. Każdy z nas jest przecież inny i inaczej prowadzi samochód, w inny sposób się spieszy.

– Mieszkasz w Karpaczu. Byłeś tam radnym przez cztery lata, w okresie boomu budowlanego. Dla jednych to dewastacja, dla innych rozwój. Jak ty to widzisz?

– Nie ma co ukrywać: to dewastacja. Tego się już nie naprawi. Sami deweloperzy nie szanują swoich wcześniejszych klientów. Są miejsca w Karpaczu, gdzie sprzedano za grube pieniądze apartamenty, a potem naprzeciwko nich wybudowano betonową ścianę. Też z apartamentami za spore pieniądze. Tyle, że te powstałe wcześniej są już dużo mniej warte, bo nie mają widoku nie tylko na góry, ale nawet na zieloną łąkę! Ich mieszkańcy mają widok na bloki, jak we Wrocławiu. Moim zdaniem w taki sposób, bezmyślnie i bezczelnie, nabijana jest kabza deweloperów. Tak to trzeba powiedzieć wprost.

– Nie dało się tego zatrzymać?

– Niestety, nie. Gdy byłem radnym, plany zagospodarowania dopuszczały już taką zabudowę. Ale rozumiem radnych poprzednich kadencji, którzy zmieniali całe jednostki przestrzenne w planie zagospodarowania. Chciano umożliwić budowę dłuższych wyciągów, ale jednocześnie umożliwiano powstawanie dłuższej zabudowy. Tak naprawdę potem – w jednej jednostce – dłuższe wyciągi nie powstały, stoki się nawet zwęziły, a przestrzeń krajobrazowa została zabudowana. Gdy byłem radnym, przegłosowywaliśmy zmianę studium zagospodarowania, które pamiętało 1999 rok, czyli sprzed ponad 20 lat. Przez ten czas zmienił się całkowicie rynek deweloperski, a studium zostało z tamtego wieku. Należało to zrobić dużo wcześniej, zablokować pewne rzeczy.

– Zabrakło wyobraźni.

– Tak. Brakowało jej nie tylko radnym, ale i mieszkańcom. Nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że na ulicy o wiejskim charakterze, z rozproszoną zabudową, powstaną czteropiętrowe bloki. To było dla wszystkich niewyobrażalne. Myśleli, że będzie zawsze tak, jak jest: kawałek łąki, a obok domek jednorodzinny, może mały pensjonat. Okazało się, że stawia się bloki na czterdzieści mieszkań, a teraz już nawet cztery bloki koło siebie. Niektórzy próbowali to powstrzymywać, to fakt, ale byli i inni, którzy lobbowali za zmianami.

– Jak widzisz przyszłość Karpacza? Czy nie stanie się betonową dżunglą, do której nikt nie będzie chciał przyjeżdżać? W której należy wszystko zburzyć, zasiać trawę i zacząć od nowa?

– Myślę, że tak nie będzie. Karpacz nie straci uroku, bo ma magnes, którym jest Śnieżka. Poza tym są różne grupy turystów – jedni szukają spokoju, a inni komercji. Są tacy, którzy szukają oscypków i góralskiej gwary. Niektórzy przychodzą do informacji turystycznej i chcą kupować bilet na Gubałówkę. Są przekonani, że skoro przyjechali w góry, są w Zakopanem, a nie w Karpaczu. Jest też grupa sentymentalna, która przychodzi do Muzeum Sentymentów. To bardzo sympatyczne osoby.

– Sąsiedztwo Parku Miniatur Dolnego Śląska też pewnie pomaga?

– Tak. Ale nie zależy nam na tłumach. Wolę, by nasze muzeum pozostało kameralne. Choć zdarza się już, że musimy zajmować się gośćmi w trzy osoby – tylu ich jest. Największą nagrodą dla mnie są reakcje dzieci, gdy po zwiedzaniu mówią, że wszystko im się podobało. Nie chcą wychodzić z muzeum.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Zdjęcia: Rafał Kotylak

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.