Kazimierz Pichlak – 70 lat, chirurg, fotografik, podróżował w wysokie góry, pisze i wydaje wiersze, mieszkaniec Zachełmia w Karkonoszach.

– Skąd się tutaj wziąłeś? W tym pięknym domu w Zachełmiu, z werandą z widokiem na Karkonosze.

– Wywodzę się z Ząbkowic Śląskich – tam spędziłem całe dzieciństwo. W ogólniaku byłem aktywnym harcerzem, dzięki temu zacząłem jeździć w góry, różne, choć najczęściej w Kotlinie Kłodzkiej. Tam złapałem bakcyla gór. Na studiach medycznych we Wrocławiu z kolei lekko nie było, więc przez pierwsze dwa lata bardzo dużo się uczyłem, ale podczas kolejnych czterech lat zaangażowałem się w Akademicki Klub Turystyczny. Każdy weekend spędzałem w górach. Przyjaźnie, zawarte wtedy, są najtrwalsze. Żonę też wtedy poznałem.

– Skończyłeś studia i trzeba było wybrać miejsce życia.

– Wrocław wykluczyłem od razu, szukałem miejsca w górach. Rozważałem trzy lokalizacje: Jelenią Górę, Wałbrzych i Kłodzko. Jelenia Góra wygrała oczywiście bezapelacyjnie. To był rok 1975, powstawało województwo, wiele osób tu się osiedliło. Zabobrze, gdzie zamieszkaliśmy, było pełne młodych ludzi, szybko zawiązały się znajomości. Rynek był po renowacji, działała grupa rzeźbiarzy z panem Zającem na czele… Na rynku stało wiele rzeźb i instalacji, co robiło imponujące, bardzo ciekawe wrażenie. Pod względem socjalnym początki jednak nie były najlepsze – lekarzami za bardzo się nie interesowano…

– Jak mieszkało się wtedy na Zabobrzu?

– Najpierw – przez dwa lata – wynajmowałem sublokatorki, potem dostaliśmy mieszkanie na Moniuszki koło kościółka św. Wojciecha, malutkiego wtedy. Przed nami była łąka, na której pasły się krowy gospodarzy z Wiejskiej. Potem Zabobrze się oczywiście rozrosło. Byłem mocno związany z przyjaciółmi ze studiów, więc wspólnie szukaliśmy domu, gdzie moglibyśmy weekendowo spędzać razem czas. Znaleźliśmy go w Czarnowie w Rudawach Janowickich, cudownie położony, najwyżej we wsi, z pięknym widokiem na Kotlinę Kamiennogórską. Kupiliśmy go w 9 rodzin, szybko zrobiło się tych rodzin sześć, bo trzy wyjechały w świat. Tam spędzaliśmy czas, tam dzieci nasze dorastały. Było nam tak dobrze, że szukaliśmy stałej bazy w górach. Bo z Czarnowa jednak było za daleko, by dojeżdżać codziennie do pracy w Jeleniej Górze.

– Znaleźliście Zachełmie.

– Tak. W 1984. Tu trafiliśmy już z dwójką dzieci. Półtora roku staraliśmy się o ten dom. Mieszkamy tu bez przerwy od 37 lat. To była dobra decyzja – od pierwszej chwili byliśmy tego pewni. Wtedy młodzi, pełni energii, żądni przygody. Ten dom początkowo był wyzwaniem – jak zimy w latach 80., z tunelami w śniegu. Mieliśmy malucha, który w ówczesnych mrozach nie chciał zapalać. Dzieci woziliśmy do szkółki narciarskiej, więc pchały go, by zapalił. Bardzo nam się to podobało! Mieszkanie w tym domu było spełnieniem naszych marzeń.

– Jak z Karkonoszy wyruszyłeś w świat? Wtedy nie było to łatwe.

– Gdy zacząłem studiować, były wydarzenia grudniowe, rok 1970, inny świat. Ale pojawiły się wtedy studenckie praktyki zagraniczne. Po 3. lub 4. roku pojechałem do Włoch – to była pierwsza moja podróż zagraniczna. Starsi mogą sobie wyobrazić, co to wtedy znaczyło – tu siermiężny PRL, a tam tranzyt przez Wiedeń i jazda autostopem po cudownych Włoszech. Za rok z żoną i przyjaciółmi jeździliśmy prawie trzy miesięcy za 130 dolarów po całej Europie. Spaliśmy w trawach, rowach, gajach oliwnych. Jeden dolar starczał naszej czwórce, by się wyżywić przez jeden dzień. Oczywiście nie w restauracjach, ale bagietkami i pomidorami. Choć kierowcy często nas zapraszali na obiady.

– A co z górami?

– Siedziały we mnie cały czas. W trakcie studiów pojechałem w góry do Rumunii i Bułgarii. Świetne tereny, wciąż mało eksplorowane Na szóstym roku studiów zrobiliśmy zimowe przejście Fagaraszu. I potem myślałem, co by tu zrobić, by wyjechać w świat, co udało się w 1977, gdy zorganizowaliśmy z kolegami wyprawę do Afganistanu w Hindukusz. Podkreślam datę, bo to był ostatni rok, gdy można było tam pojechać. W kwietniu 1978 wybuchła rewolucja kwietniowa, w 1979 wkroczyli Rosjanie. Podróżowało się tam za grosze przez cały Związek Radziecki. Piękną, niezwykłą trasą, którą jeździło wtedy wielu Polaków, w tym cała elita wspinaczy z Zawadą, Rutkiewicz, Alkiem Lwowem, Wielickim i innymi. Chodziliśmy na dziko po tych cudownych górach – wspinaliśmy się na największą na widoku i patrzyliśmy na szczycie, gdzie iść na następną. To było niesamowite spotkanie z inną kulturą, otwartymi, serdecznymi ludźmi. Afgańczycy to godny naród – tak ich zapamiętałem. To straszne, co potem się tam działo.

– Jak się raz pojedzie w świat, to zwykle marzy się o kolejnych wyprawach.

– Moim marzeniem była Alaska, ale wyjazd tam okazał się niemożliwy. Kanada chciała 50 dolarów dziennie gwarancji, a w Polsce zarabiało się 30 dolarów miesięcznie. Udało się pojechać na Kilimandżaro. Też pięknie.

– Lata 80. to zły czas w Polsce, ale środowisko wysokogórskie potrafiło wykorzystać luki w systemie.

– Kluby wysokogórskie były potęgami gospodarczymi. Wykonywały roboty wysokościowe, opłacane, jakby ustawiano rusztowania. Wszystko było robione na linach, tańszym kosztem, Zarabiane środki szły w sporej części na klub, było z czego dofinansowywać wyprawy.

– Co pamiętasz najbardziej z wypraw w wysokie góry?

– Zima 1988/89 z Wrocławskim Klubem Wysokogórskim w doborowym gronie, m. in. z Wandą Rutkiewicz. Cała zima pod Kanczendzongą, niesamowita przyroda. Kilka osób w ogromnej przestrzeni. Mistyczne doznania, gdy wieczorem samotnie szło się przez lodowiec. Koledzy podchodzili do tej wyprawy bardziej sportowo, dla Wandy była to pierwsza próba na Kanczendzondze. Trzy lata później zaginęła na niej.

– Byłeś lekarzem na wyprawach.

– To funkcja specyficzna na takich wyprawach. Mieszkańcy wiosek, przez które szliśmy, wiedzieli, że w takiej wyprawie idzie lekarz, np. w Pakistanie, gdzie byłem w Karakorum, nawet przepisy to regulowały: lekarz wyprawy świadczył usługi na rzecz ludności miejscowej. Gdy więc dochodziliśmy do wioski, otaczał nas tłum. Oficer łącznikowy – wielki chłop z ogromnym respektem wśród miejscowych – ustawiał ich w szeregu, zaprowadzał porządek. Byłem uprzedzony o swojej roli, miałem ogromny zapas tabletek: witamin c i b complex – jednym dawałem jedne, a innym drugie. To była jedyna możliwość, by się jakoś wybronić w tej sytuacji. Ale czasem prowadzono mnie do chat, gdzie byli ludzie ciężko chorzy. Co mogłem zrobić? Niewiele, zostawiałem leki, by pomóc. Generalnie to wyprawy są mitologizowane, tak naprawdę towarzyszy im permanentny stres, bo tragarze porzucają wyprawę, bo pogoda zła, bo żarcie się kończy…

– I tyle dni razem.

– Na wyprawy jadą indywidualności, nie zawsze wszystko gra między nimi. Rolą lekarza jest łagodzić stres uczestników, wysłuchać ich. Wanda była mocną, trudną osobowością. Miała kompleks niedoceniania przez mężczyzn, więc starała się – może zbyt ekstrawertycznie – podkreślić swoją pozycję. Ale była bardzo sumienna jako pacjentka. Na dole łapała infekcje, kaszlała, kichała, a w górach wszystkie dolegliwości jej mijały.

– Wróćmy w Karkonosze. Jesteś przyjacielem artystów, świadkiem życia artystycznego. Jak oceniasz je na przestrzeni 30 lat, od czasów teatrów ulicznych?

– Odbiór kultury i sztuki był wtedy zupełnie inny – bardziej osobisty i bezpośredni. Na festiwal teatrów ulicznych – wspaniałe dzieło Aliny Obidniak – artyści przyjeżdżali z całego świata, w zamian otrzymywali tylko utrzymanie. Wędrówki teatrów ulicznych po małych miejscowościach, gdzie wcześniej nikt nie docierał, były czymś, co teraz trudno sobie wyobrazić. Teraz życie kulturalne jest inne, ale też bogate. Kto chce, znajdzie wartościowe wydarzenia, jak choćby genialny festiwal Dell’Arte w Dolinie Pałaców i Ogrodów czy Teatr Nasz Jadwigi i Tadeusza Kutów z Jackiem Szreniawą – teatr, niestety, już nieodżałowanej pamięci, wyjątkowy w skali nie tylko Polski, w którym zachodziły niezwykłe interakcje pomiędzy artystami i widzami, gdzie zawiązało się mnóstwo przyjaźni, gdzie przeprowadzono wiele rozmów, które się zawsze pamięta. Ale tak to jest, że przychodzi czas, gdy coś się kończy. Wiem po sobie. Ukończyłem 70 lat, przeszedłem na emeryturę.

– Jak żyjesz w erze covidowej? Nie jeździsz w świat, odkrywasz coś na miejscu?

– Szczególnie wiosną. Pierwszy raz ją zobaczyłem tutaj tak wyraźnie, bo żyłem zawsze w ostrym reżimie czasowym. Odkrywam tereny, których nie znałem. Jak choćby pogórze kaczawsko-izerskie: przepiękne, kameralne trasy, a na nich odkrywanie – co będzie za kolejnym zakrętem?

– Była kierowniczka Biegu Piastów powiedziała mi, że przez paręnaście lat byłeś jedynym biegaczem, który dawał pieniądze na trasy.

– Miło, że ktoś pamięta. Tak było. Jeśli mówimy o wybornych ludziach, to Julian Gozdowski jest w ich gronie, jemu zawdzięczamy Jakuszyce. Pamiętam, jak dla wszystkich chętnych, którzy przyjeżdżali w sobotę i niedzielę na biegówki, starczał jako parking pas przy drodze długości ze stu metrów przed pawilonami, które zostały rozebrane. Prawie wszyscy, którzy wtedy biegali na nartach w Jakuszycach, znali się. Piękny, romantyczny czas!

– I o tym piszesz wiersze?

– Nie. Mało piszę o swoim życiu. Choć na jednej z wypraw napisałem sporo wierszy jako komentarzy do tego, co się na niej działo, by umilić czas moim przyjaciołom: zimne wieczory i noce.

– Chyba nigdy nie marnowałeś czasu. Tyle rzeczy robiłeś. Jak Ci się to udało? Jeszcze pracowałeś przecież jako lekarz.

– To banalne – im mniej masz czasu, tym lepiej starasz się z niego korzystać. Moja praca była odpowiedzialna, stresująca, właściwie z niej nie wychodziłem. Dlatego – gdy wyjeżdżałem w świat – kompletnie odrywałem się od rzeczywistości. W czasie podróży jednak za najpiękniejszy uważam moment, gdy się wraca do domu. Tak, jak na wyprawach: najpiękniejsza chwila to ta, gdy rozpoczyna się powrót, gdy już wiadomo, że nikomu nic się nie stanie. Jak zejście z Himalajów, na spotkanie wiosny, pierwszej trawy, pierwszego kwiatuszka. Życia!

Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Więcej w materiale filmowym:

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.