Krzysztof Koziołek, pisarz - zielonogórzanin, obecnie mieszka w Nowej Soli. Absolwent politologii na Uniwersytecie Zielonogórskim, pisarz i dziennikarz. Pasjonat górskich wędrówek.
Debiutował w 2007 r. sensacyjną powieścią „Droga bez powrotu”. Dwa lata później ukazała się jego powieść kryminalna „Święta tajemnica” (nominowana do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego).
W 2010 r. Krzysztof Koziołek został zgłoszony do Paszportu Polityki (powieść sensacyjno-przygodowa „Miecz zdrady”). W 2011 r. otrzymał Lubuską Nagrodę Literacką dla najbardziej obiecującego pisarza, w 2016 roku jego kryminał retro „Furia rodzi się w Sławie” został nominowany do nagrody Kryminalna Piła za najlepszy polski kryminał miejski. W 2018 r. za kryminał retro „Wzgórze Piastów” i całokształt twórczości otrzymał Zielonogórską Nagrodę Literacką „Winiarka”. W 2019 r. za kryminał retro „Nad Śnieżnymi Kotłami” otrzymał nagrodę „Książka Górska Roku” w kategorii „Górska fikcja literacka i poezja”. Krzysztof Koziołek ma na koncie dwadzieścia wydanych powieści, dwie kolejne są w przygotowaniu, i ma już pomysły na następne.

Karkonosze były inspiracją dla pisarzy i filmowców od dawna, a co pana intryguje w tych górach?

– Karkonosze i szerzej – Dolny Śląsk historyczny, bo, jak się okazuje, Zielona Góra, skąd pochodzę, też należała kiedyś do prowincji dolnośląskiej. Nie ma w mojej historii żadnych romantycznych wzlotów, raczej proza życia, logistyka. Od ponad 20 lat przyjeżdżam w Karkonosze, więc zacząłem odkrywać ten teren. A ma on niesamowity potencjał, zarówno turystyczny, jak i pisarski – dla mnie, dla kryminałów retro. Tygiel polsko-niemiecko-czeski, wymieszanie, różne historie, z których ja też korzystam, bo zauważam, że coraz więcej osób sięga po moje książki i potem z nimi spaceruje. Moi czytelnicy przyjeżdżają, oglądają, sprawdzają. Ktoś, kto Krzeszów znał doskonale, napisał mi w liście, że teraz przyjeżdża specjalnie po to, żeby poznać ten Krzeszów z książki, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście to, o czym napisałem, jest w tym miejscu. Czyli sprawdzić autora. I bardzo dobrze, takie jest prawo czytelnika. Ta moda ma też wpływ na pisarzy, bo dzięki temu nasze książki są czytane chętniej. Mało tego, zauważam też coś takiego w młodym pokoleniu, że nie mają tych politycznych konotacji negatywnych. Nie myślą już: to wszystko było kiedyś niemieckie, to są teraz ziemie odzyskane i może nas stąd zabiorą. Odczuwają naturalną, ludzką chęć odnalezienia tutaj korzeni. Szukają, odkrywają. Nie jest ważne, że ten budynek to jest już dzisiaj jakaś stara rudera. Interesuje ich, co tu było kiedyś. Czy tu była restauracja, jakaś „mordownia”, może speluna, jakieś atelier fotograficzne. Jaki pociąg tutaj jeździł albo furmanka; czy saniami zjeżdżano z Łabskiego Szczytu. Takie rzeczy ich interesują, a ja mam tę przyjemność, że mogę im o tym trochę opowiedzieć.

Czy Pańskie książki chętniej czytają ci, którzy interesują się historią tych ziem, czy miłośnicy literatury kryminalnej?

– Jedni i drudzy, i jeszcze trzeci – których interesują tajemnice tych ziem. Parafrazując pewien znany cytat – tego „cukru w cukrze”, tej historii w moich książkach jest dużo. Żeby czytelnika przenieść w ten czas, trzeba mu to wszystko opisać. Ja też szukam takich informacji, które nadają charakter miejscom, w których się dzieje akcja. Najpierw zbieram materiały na temat danej miejscowości, szukam miejsc, które by mnie interesowały. Więc wybiorę sobie jedną–dwie, nazywam to miejscówkami. Szukam miejsc, w przypadku których moja intuicja pisarska podpowiada mi, że warto je sprawdzić. Potem z archiwalnymi pocztówkami, które sobie drukuję, jadę w teren i robię research właściwy: biegam, sprawdzam i wtedy zapada decyzja, gdzie będzie miejsce akcji. I to jest kluczowy moment, ponieważ wtedy rodzą się najlepsze pomysły na najważniejsze, najśmieszniejsze sceny, takie twisty. Można powiedzieć, że jestem wszędzie tam, gdzie później będą bohaterowie moich książek. Oni będą uciekać, ich będzie ktoś gonić, będą jeść, mordować, robić różne rzeczy, natomiast ja byłem w tych miejscach przed nimi. Mogę na przykład zdradzić, że dzisiaj (14.09.) byłem na Śnieżnych Kotłach – wykorzystałem to, że jestem w Jeleniej Górze. Kiedy krążyłem po Śnieżnych Kotłach, szedłem od Łabskiego Szczytu i potem schodziłem przez Stawki, już się narodził pomysł na powieść. Nie na powieść kryminalną retro, ale na jakąś inną. Najlepsze pomysły na sceny rodzą się, kiedy spaceruję gdzieś po okolicy, kiedy oglądam budynki, budowle, różne miejsca.

Kiedy się rodzi temat powieści?

– Podam przykład z kryminału retro pt. „Nad Śnieżnymi Kotłami”, której akcja się dzieje przed wojną w Karkonoszach w Szklarskiej Porębie. Kiedy robiłem research i szedłem przez Śnieżne Kotły – tam udało mi się wejść do środka, zobaczyć, jak wygląda dzisiaj dawne schronisko. Chciałem przynajmniej te mury poczuć, bo w książce umiejscowiłem tam dosyć ważną scenę. Szedłem przez źródło Łaby do Szrenicy i zatrzymałem się przy Łabskim Szczycie w miejscu, gdzie rosną na skałach specyficzne porosty. Czytałem tablicę informacyjną o nich, bo mnie to zaciekawiło. Czytelnicy, którzy znają już „Nad Śnieżnymi Kotłami”, kiedy sobie przypomną scenę, w której Anton Habicht obija gęby turystom z Berlina, próbującym zniszczyć te porosty, to będą wiedzieć, że właśnie w czasie tego spaceru ta scena się narodziła. Mimo że fabularnie nie ma ona znaczenia ani wpływu na akcję czy oś kryminalną, to formatuje bohatera, pokazuje jego charakter, więc też jest istotna, a nie powstałaby, gdybym nie był tam osobiście. Kiedy przychodzą mi do głowy pomysły na sceny do różnych powieści? Czasem pracuję nad jednym a czasem nad dwoma czy trzema – tu może być zaskoczenie – najwięcej podczas zmywania naczyń. Lubię zmywać naczynia. Czasem się z żoną o to kłócimy, bo ona chciałaby mieć zmywarkę (śmiech). Ale zawsze przecież można czegoś nie włożyć do zmywarki, tylko zmyć ręcznie i wtedy urodzą się pomysły. Minus jest taki, że zmywanie, które powinno trwać 20 minut, trwa 45 albo 50, bo, kiedy pojawia się jakiś pomysł, to trzeba wytrzeć ręce, zapisać go do notatnika, bo uleci. I to są najbardziej owocne momenty. Agata Christie kiedyś powiedziała, że zmywanie to jest taka czynność, która rodzi w niej chęć morderstwa. U mnie też, ale fabularnego (śmiech). Mycie naczyń nie wymaga takiej koncentracji, jak praca na tokarce czy w kopalni. Często pomysły przychodzą też pod prysznicem, na spacerach z kijkami. Czasami podczas jazdy samochodem. Generalnie problemu z weną twórczą nie mam. Problemem jest natomiast znalezienie czasu na poukładanie tego wszystkiego i napisanie książki. Następnie trzeba ją wydać i jeszcze na niej zarobić, żeby się utrzymać i móc kolejne książki tworzyć.

Czy oprócz pisarstwa pracuje Pan jeszcze w innym zawodzie?

– Ponad 10 lat temu rzuciłem dobrze płatną pracę w redakcji tygodnika lokalnego. Miałem już wtedy kilka książek na koncie, ale dotarło do mnie, że pisać to sobie mogę wieczorami, w nocy i w weekendy po pracy, ale żeby książkę sprzedać, trzeba ją wypromować, a na to trzeba czasu. Założyłem więc własne wydawnictwo i zająłem się nie tylko pisaniem, ale też przygotowaniem książek do druku, promowaniem, jeżdżeniem na spotkania. Pisanie to jest jeden etat, prowadzenie wydawnictwa – już mamy dwa etaty. A jest jeszcze rodzina, która powinna być najważniejsza.

Pisze Pan powieści historyczne i współczesne. Czy uważa Pan, że pisanie tekstów historycznych jest „bezpieczniejsze”?

– Miałem jedną nieprzyjemną sytuację, na przykład, kiedy pisałem książkę „Instrukcja 0066”. To jest oparta na faktach historia pewnego policjanta ze Słubic, którego koledzy wrobili we współpracę z przestępcami i zniszczyli mu życie. Nie tylko zresztą jemu. Wtedy miałem podsłuch na telefonie. Była to nieprzyjemna sytuacja, więc na pewno bezpieczniej jest pisać książki historyczne. Jeszcze bezpieczniej byłoby pisać obyczajówkę, a nie kryminały, zwłaszcza, że powieści obyczajowe sprzedają się lepiej. Kryminały są na drugim miejscu.

Czasem w kryminale retro używa Pan współczesnych słów.

– Kiedy pracuję nad kryminałem retro, to oprócz tego, że czytam książki historyczne, związane z danym terenem i epoką, ale także powieści obyczajowe z tamtych czasów. I kiedy na przykład w którejś książce z 1923 roku czytam, że jakaś bohaterka mówi do drugiej „ty flamo”, to wiem, że w swoim kryminale retro dotyczącym tamtych czasów, mogę użyć tego określenia. Mało tego – używam teraz w jednej z książek określenia „facetka”. Wszyscy by pewnie pomyśleli, że jest to współczesne słowo, a okazuje się że nie, że już przed wojną mówiono na przykład: „Ta facetka jest przystojna”.

Powieść współczesną pisze się łatwiej niż historyczną czy trudniej?

– Pytanie nie powinno brzmieć: czy, tylko jak bardzo łatwo pisze się powieść współczesną. Powiem tak obrazowo, że powieść, która się dzieje współcześnie, w której nie ma tak wielu materiałów do sprawdzenia czy zrobienia głębokiego researchu, to można „z palca” napisać. To jest kwestia wyobraźni autora, jego umiejętności konstruowania fabuły i sformatowania bohaterów. Przy kryminale retro, według mojego oszacowania, dochodzi samo zbieranie materiałów, opracowanie ich – bo nie wystarczy zebrać, trzeba dokonać selekcji, sprawdzenia, przygotowania pod kątem wkomponowania w powieść. Do tego – jazda na miejsce, wyjazd studyjny, żeby pochodzić, zobaczyć, stworzyć te sceny. To daje mniej więcej 1000 godzin pracy. Kiedy ma się już gotowy research, to pisanie, konstruowanie zagadki kryminalnej jest już czystą przyjemnością.

Można Panu pozazdrościć bogatej wyobraźni, bo pisze pan kryminały retro, powieści współczesne o najróżniejszej tematyce: szpiegowskiej, związkach polityki ze światem przestępczym, przekrętach w przemyśle farmaceutycznym itd.

– I thrillery z elementami science fiction, ale uspokajam, że to nie jest takie typowe science fiction. Marketingowcy powiedzieliby, że to jest źle z ich punktu widzenia, ponieważ najlepiej, żeby autor był kojarzony z jednym gatunkiem kryminału. Ale też wiem od czytelników, że kiedy autor zamknie się tylko w jednym gatunku, to prędzej czy później zaczyna się „mielenie” tego samego. Czytelnik zaczyna mieć wrażenie, że już to widział, że już to czytał. Chyba tylko Agatha Christie miała tak dobrze, że napisała kilkadziesiąt powieści i każda jest inna, i nie męczy. A dzisiaj, jak się już coś sprzedaje, to wydawcy chcą jak najwięcej „wycisnąć” z autora, więc pisze się drugą część, piątą, dziesiątą. Prequele, sequele, bohaterów się uśmierca, potem się ożywia. Ja też napisałem serie, ale nie są to całości zamknięte. Tylko jedna jest taka, że wymaga zachowania kolejności. Nie piszę też serii pod rząd, czasem są dwa lata przerwy, czasem trzy, trochę jak płodozmian w rolnictwie, dzięki czemu pisarska ziemia się nie wyjaławia. Bywa, że czasem tęsknię za jakimś bohaterem. Podejrzewam, że gdybym pisał serie non stop – trzy, cztery, pięć, to byśmy się z moimi bohaterami znienawidzili.

Czy można powiedzieć, że tematy książek „leżą na ulicy”?

– Tak, tylko trzeba się po nie schylić i zebrać. Tematy, czyli informacje. Trzeba się schylić, czyli trochę popracować. Przy kryminałach retro jest dużo pracy, przy współczesnych trochę mniej. Podam przykład: thriller medyczny „Nie pozwól mi umrzeć” to jest powieść o przemyśle szczepionkowym sprzed kilku lat, która dzisiaj nabiera nowego wymiaru, niestety. Po researchu do tamtej książki, kiedy dowiedziałem się o wielu rzeczach trudnych, nieprzyjemnych, które mnie trochę przytłoczyły, przez długi czas miałem traumę.

Chcę napisać powieść kryminalną. Od czego mam zacząć?

– Od znalezienia bogatego wujka, który będzie chciał tę powieść wydać. Nie chcę nikogo zniechęcać, ale najpierw trzeba kilkaset powieści kryminalnych przeczytać. Ja też sporo czytam, zbieram stare kryminały, szukam. Takie kryminały niezmącone duchem marketingowym, nie pisane pod jakiś target, jakąś grupę docelową, tylko „czyste”. Uwielbiam też Henninga Mankella, jego serię o Kurcie Wallanderze. Czyli, żeby nauczyć się pisać, trzeba najpierw sporo czytać.

Pan oszczędza czytelnikowi „krwawych” obrazków…

– Jeśli tylko mogę, to oszczędzam. Kiedy piszę książkę, przeżywam to samo, co moi bohaterowie. Jako czytelnik także nie potrzebuję, żeby ktoś przez sześć stron dokładnie opisywał zbrodnię, lepiej zostawić niedopowiedzenia wyobraźni czytelnika. Brutalnych detali nie znajdzie się w moich książkach. Ja jestem od tego, żeby czytelnika wprowadzić w jakiś nastrój, resztę podpowie mu wyobraźnia. Teraz, w związku z powieścią „Biały pył. Piekło na K2”, której akcja dzieje się na K2, czytam w recenzjach, że czuje się mróz w tej książce, więc chyba nie ma lepszego komplementu dla autora. Staram się hołdować zasadzie Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie.

Dziękuję za rozmowę

Urszula Liksztet

1 Komentarz

  1. Po zdjęciu myślałem, że to zdjęcie skacowanego byłego ministra zdrowia Pana biznesmena pisiorowatego Szumowskiego

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.