(Archiwum Nowin Jeleniogórskich 2017)

– W tamtą noc zobaczyłem, jak wygląda piekło – mówi pan Stanisław Bulak o wspomnieniu, właściwie koszmarze sprzed siedemdziesięciu trzech lat. Był świadkiem, niedoszłą ofiarą czystki etnicznej, mordu dokonanego na jego sąsiadach, kolegach ze szkoły. Takiego wspomnienia nie da się i nie wolno zapomnieć, wymazać….

Dziś pan Stanisław ma 85 lat i mieszka w Cieplicach. Wtedy był 12-letnim chłopcem, mieszkańcem zamożnej wsi Wierzbowiec, w gminie Mogielnica, w powiecie Trembowla. To na pograniczu Podola, Wołynia i Ziemi Halickiej. Wieś była spora, 120 gospodarstw, zamieszkana niemal wyłącznie przez Polaków. Tylko w przysiółku Wierbiwcy mieszkali Ukraińcy.

Końcem zimy 1944 r. nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii.

– Słyszeliśmy, że gdzieś tam coś się dzieje, że Ukraińcy napadają na polskie wioski, że mordują Polaków, że torturują. Ale u nas było spokojnie. W wiosce mieszkało kilka rodzin polsko-ukraińskich. Oni mówili, że u nas nic się nie będzie działo, że nic nam nie grozi. Niektórzy mieszkańcy szykowali sobie na wszelki wypadek schrony, albo przygotowywali się do ucieczki, a mężczyźni z wioski manifestowali jakąś samoobronę: patrolowali nocami Wierzbowiec, ale mieli tylko widły, siekiery, jakieś drągi. Co to była za broń – opowiada pan Stanisław.

– To było w nocy z 18 na 19 marca, na św. Józefa, gdzieś koło godziny 11:00. To ci ludzie z samoobrony zaalarmowali, że od Laskowca nadchodzi duży oddział i kolejny z drugiej strony, od przysiółka. Laskowiec, to była sąsiednia, duża wioska, zamieszkała przez samych Ukraińców. Mieszkańcy Wierzbowca zaczęli uciekać. Ale bandyci już byli na miejscu. Zaczęli strzelać do każdego kogo spotkali. Wszyscy byli ubrani na czarno i nie mieli litości dla nikogo, ani dla kobiet, ani dla dzieci. Za tym oddziałem szła gromada kobiet. Niosły pochodnie i podpalały kolejne domy, stodoły, stogi. Już po chwili w całej wiosce było jasno, jak w dzień. Wszystko płonęło. Kule świszczały dookoła. Mój kolega ze szkoły nie zdążył uciec. Zastrzeli go w drzwiach jego domu razem z rodzicami. Inna rodzina miała zbudowany schron z tunelem i wyjściem pod lasem. Tamtędy chcieli uciec. Ale nie przewidzieli, że będzie mróz, nie wyścielili włazu słomą, przymarzł, wszyscy się udusili dymem z płonącego domu; 8 osób.

Mój tato też chciał uciekać, ale mama powiedziała, że nigdzie nie idziemy: „albo wszyscy razem zginiemy w naszym domu, albo razem się uratujemy”. Poszliśmy na strych. Nasz dom był solidny, kryty dachem. Wokół wszystko płonęło, pamiętam snopki wylatujące w górę od żaru, ciągle słyszę świst kul, krzyki przerażonych ludzi. Było nam strasznie gorąco. W pewnym momencie wyjrzałem przez okienko, widziałem przechodzących banderowców, strzelali do Polaków, których spotkali. Nas na szczęście nie zauważyli. Przeżyliśmy: tata, mama, ja, brat i siostra. Bandyci wynieśli się dopiero nad ranem. Wtedy do wioski z okolicznych pól i lasów zaczęli ściągać ci, którzy ocaleli. Wieś była w zgliszczach. Dopalały się zabudowania. W całej wiosce nie spaliło się chyba tylko siedem domów, dom ludowy i kościół. Zbieraliśmy pomordowanych, zginęły wtedy 64 osoby: dzieci, kobiety, starcy, mężczyźni. Pochowaliśmy ich wszystkich na polu koło kościoła. Dziś rośnie tam buraczane pole.

Pan Stanisław przyznaje, że tej nocy było napastnicy nie torturowali złapanych, nie urządzali łapanki na uciekinierów.

– Tylko strzelali i podpalali. Myślę, że którejś następnej nocy znowu by przyszli i powtórzyliby rzeź. Przecież mieszkańcy wrócili do wioski, bo dokąd mieli uciekać. Wykopali sobie jakieś ziemianki i w nich zamieszkali. Ocaliło nas to, że następnego dnia po ataku przez wioskę przejeżdżali Niemcy. Zabłądzili. To były dwa załadowane wozy konne kwatermistrzostwa. Przed naszym domem wozy zakopały się w błocie, tak, że nie można ich było wyciągnąć. Niemcy rozładowali towary i pojechali w stronę Laskowca. Tam ich zaatakowali banderowcy i wybili. Potem któregoś dnia Niemcy dwoma samolotami w odwecie zrzucili bomby na Laskowiec. Ale nie narobili dużych szkód, zniszczyli jakąś stodołę, zginęły dwie osoby.

W ładunku, który zostawili Niemcy była broń – pistolety, karabiny, granaty, nawet jeden karabin maszynowy. Mieszkańcy wsi mieli już czym się bronić i dlatego Ukraińcy nie przyszli drugi raz. To byli tchórze. Atakowali tylko bezbronne wioski. Wiedzieli, że my jesteśmy bezbronni. Kilkanaście dni przed atakiem porwali z naszej wsi Macieja Bieleckiego, był klerykiem przed święceniami. Zabrali go do Laskowca, torturowali, potem zabili. Na pewno wypytali go, czy mieszkańcy Wierzbowca są w stanie się bronić. On był ich pierwsza ofiara z naszej wsi.

A ja z tatą dwa dni po ataku jeszcze raz przeżyliśmy. Do naszego domu wprowadziła się ciotka, której obejście całkiem spłonęło. Powiedziała, że u niej jest ukryte zboże. Poszliśmy z ojcem po to ziarno, bo przecież groził głód. Kiedy je nabieraliśmy do worków, drogą przeszło dwóch Ukraińców. Nie wiem, czemu nas ominęli. Może sądzili, że szabrujemy, a skoro tak, to jesteśmy ich? Poszli kawałek dalej i tam spotkali Polaka; też cudem ocalał: jeden banderowiec strzelił do niego, ale broń się zacięła. Uciekł. Kawałek dalej spotkali następną osobę. Zapytali, czy ma ogień, poczęstowali papierosem, a potem zastrzelili.

Pytam pana Stanisława, czy wśród Ukraińców nie znalazł się nikt kto by pomógł, ostrzegł przed zaplanowanym atakiem. Mówi, że nikogo takiego nie było. – Ja mógłbym nie wiedzieć. Miałem tylko 12 lat, ale mój tato bardzo się tym interesował. Na pewno by coś wiedział.

A jednak znaleźli się sprawiedliwi. To z innej relacji, nieżyjącego już Antoniego Gomułkiewicza, AK-owca, przez wiele lat organizatora spotkań rozproszonych po Polsce mieszkańców powiatu Trembowla.

We wspomnieniu „Chcieli wrócić do swojego kraju” pisze, że atak na Wierzbowiec banderowcy zgrupowani w Laskowcu zaplanowali na noc z 12 na 13 marca. Ostrzegał przed tym księdza z Wierzbowca aktywista OUN Michał Cybulski; duchowny był jego krewnym. O planowanym na tę noc pogromie mówił też Polakom Iwan Kryworuk. Tyle, że 12 marca przez Laskowice przechodziły kolejne grupy wycofujących się z frontu oddziałów węgierskich. Jeden z ostatnich szwadronów wpadł w Laskowcu w zasadzkę. Po walce pojmano 20 Węgrów. Związano ich drutem kolczastym i torturowano, na koniec polano benzyno i spalono w stajni. Następnego dnia węgierski oddział próbował odbić swoich towarzyszy, ale nie przebił się przez banderowską obronę.

Pan Stanisław Bulak kilkanaście lat temu opowiedział o masakrze w Wierzbowcu prokuratorowi IPN. Z siostrą odwiedził też miejscowość, z którą wiążą się tak przykre wspomnienia.

– W miejscu, gdzie pochowano zamordowanych jest pole. Rosną buraki, kapusta zboże. To strasznie przykre, że leży tam tyle ofiar, bez krzyża, bez choćby skromnej tablicy.

Mord W Wierzbowcu wpisuje się w tragiczną historię polskich Kresów Wschodnich lat 1943-45. Nie był ani największą, ani najokrutniejszą zbrodnią popełnioną w tych latach. Masowe, zorganizowane mordy na Polakach datuje się od pierwszych miesięcy 1943 r. Wówczas to wołyńskie, terytorialne dowództwo Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) w ramach którego działała UPA – podjął decyzję o eksterminacji ludności polskiej.

Nacjonalistyczna ukraińska prasa zapowiadała: „Naród ukraiński wstąpił na drogę zdecydowanej rozprawy zbrojnej z cudzoziemcami i nie zejdzie z niej, dopóki ostatniego cudzoziemca nie przepędzi do jego kraju albo do mogiły”.

Rzeź w największym wymiarze trwała od kwietnia 1943 r. Tylko w kwietniu i tylko w jednym powiecie horochowskim UPA doszczętnie zniszczyła 17 polskich osad i wsi, a ich mieszkańców bestialsko zabiła. W następnych miesiącach liczba szacowana już była w tysiącach, a od lipca w dziesiątkach tysięcy.

Kulminacja akcji eksterminacji ludności polskiej nastąpiła 11 lipca 1943 r. Tego dnia oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii przy współudziale miejscowej ludności ukraińskiej – często najbliższych sąsiadów – w zorganizowany sposób zaatakowało 99 polskich wsi i osiedli na Wołyniu. Jednego dnia wymordowano, najczęściej w okrutny sposób, kilkanaście tysięcy Polaków. Nie oszczędzono kobiet, starców ani dzieci. Morderstw dokonywano w okrutny sposób, a rzeź na Kresach Wschodnich spełnia definicję genocide atrox – ludobójstwa okrutnego.

Liczba ofiar masakry polskiej ludności z Wołynia i Galicji szacowana jest na ok. 100 tys. Historycy różnią się w swoich obliczeniach, choć większość z nich skłonna jest przyjąć, że z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło nie mniej niż 50 tys. osób. Wśród ofiar czystek – obok Polaków, którzy stanowili ich zdecydowaną większość – znaleźli się także Żydzi, Czesi, Rosjanie i Ormianie. Wiele ofiar było też wśród małżeństw mieszanych. Ocenia się, że na Wołyniu zginęło ok. 2-3 tys. Ukraińców, którzy pomagali Polakom, próbując ratować ich przed banderowcami.

Z kolei w akcjach obronnych i odwetowych śmierć poniosło ok. 2 tys. Ukraińców.

Marek Lis

P.S.

Pan Stanisław niedawno odwiedził redakcję Nowin Jeleniogórskich. Ubolewał, że w sprawie uczczenia pomordowanych nic się nie zmieniło i dalej podtrzymuje gotowość wskazania miejsc pochówków poległych w rzezi Polaków .

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.