Hotel „Orlinek” był kiedyś nie tylko najpopularniejszym hotelem w regionie, ale prawdziwą szkołą orląt. Bo „Orlinek” ma za sobą niezwykle ciekawą, powojenną kartę historii…

Dzieci wojny

W maju 1945 roku wojnę w Europie kończyły nie tylko wojska, ale także tysiące dzieci, które w mundurach walczyły na froncie wschodnim po obu stronach barykady i uczestniczyły w najbardziej zajęciach walkach tej wojny. Polskie dzieci były m.in. żołnierzami Powstania Warszawskiego i partyzantami oraz niezwykle dzielnymi żołnierzami walk regularnych polskich wojsk.

W maju 1945 roku stało się jasne, że dzieci, jeśli miały być uratowane dla przyszłości, musiały natychmiast rozpocząć edukację i możliwe szybko zacząć normalne, powojenne życie. Z wojska wyniosły bowiem nie tylko dobre doświadczenia. Ich edukacja była tym ważniejsza, że trudno było uznać choćby za elementarne to wykształcenie, które uzyskiwały w niemieckich szkołach czasu wojny. Tym bardziej, że nawet do tych szkół i tak nie uczęszczała ogromna rzesza dzieci. W tej sytuacji, w momencie zakończenia wojny, pojawił się problem jak najszybszego wyselekcjonowania dzieci i nieletniej młodzieży ze składu wojsk i skierowania tych, którzy stracili w czasie wojny rodziny, na naukę do specjalnie przygotowanych zakładów.

Niegdyś dziecko konspiracji, a dziś pułkownik w stanie spoczynku, mieszkaniec Karpacza, Kazimierz Grochowski, pamięta, że akcję wycofywania młodzieży z polskich punktów rozpoczęto już w maju 1945. Młodocianych żołnierzy gromadzono początkowo w Łodzi i w Legnicy, gdzie szybko rozpoczęto kursy pozwalające wykształcenia. Ta sprawnie przeprowadzona akcja, objęła jednak głównie te dzieci, które służyły i były objęte ewidencją regularnej armii. Przez pewien, krótki zresztą czas, na uboczu tej akcji pozostały jednak tysiące młodocianych i dzieci, uczestników Powstania Warszawskiego i tych, które związane były z leśną partyzantką.

Śnieżka miała być wysadzona

W maju 1945 roku przedwojenny podporucznik, Sławomir Pytliński awansowany w czasie wojny do stopnia kapitana o konspiracyjnym nazwisku S. Stępień, oficer podziemia, otrzymał polecenie zorganizowania specjalnej szkoły głównie dla tych dzieci, które straciły rodziców i opiekunów, a były aktywnymi uczestnikami partyzanckiej wojny. Rozkaz nakazywał mu jak najszybsze udanie się na Zachód, za postępującym frontem, i znalezienie na Śląsku niezniszczonych miejsc i obiektów, które nadawałyby się do założenia tam zakładu wychowawczego i szkoły dla nieletnich żołnierzy. Kpt. Stępień dotarł do Karpacza niemal równocześnie z Rosjanami, którzy z marszu i bez boju zajęli to miasto. Zaledwie w chwilę po tym, jak bardzo silne związki wojsk niemieckich należących do armii gen. Schernera zostały przerzucone na drugą stronę gór. Wojska te nadal były tak blisko, że jeszcze 9 maja rano, kilkadziesiąt godzin po podpisaniu kapitulacji Niemiec, patrole nietkniętych i gotowych do walki niemieckich wojsk kontrolowały ulice Karpacza.

Sytuacja Karkonoszy była w owym czasie jeszcze bardzo niepewna, a przebieg przyszłych granic jedynie hipotetyczny. O skali niepewności najlepiej chyba świadczy zamiar wysadzenia w powietrze szczytu Śnieżki, tak by zniszczenie działającego tam obserwatorium i urządzeń uniemożliwiło ewentualne wznowienie funkcjonowania na szczycie niemieckiego ośrodka koordynującego nawigację lotniczą, gdyby doszło do niekorzystnej dla Polski decyzji w sprawie przebiegu granic. By dokonać tego wysadzenia, do Karpacza skierowano nawet specjalny oddział saperów. Płk K. Grochowski opowiada, że do wysadzenia szczytu ostatecznie nie doszło tylko dlatego, że niemieckiemu kierownikowi obserwatorium astronomicznego udało się przez dwie doby utrzymać saperów w stanie takiego opilstwa, by nie mogli założyć i odpalić ładunków. A ponieważ po dwóch dniach wycofano rozkaz, zabudowania na Śnieżce ocalały.

K. Grochowski, który w Karpaczu znalazł się jako jeden z pierwszych słuchaczy szkoły w „Orlinku”, zapamiętał, że miasto było w doskonałym stanie i pomimo wojny niemal przed każdym domem i pensjonatem zalegały hałdy koksu przygotowanego na następną już zimę. W mieście była woda i działało kilka elektrowni wodnych zasilających miasto. Brakowało w zasadzie tylko jednego – żywności.

Szkoła

Pomimo zagrożeń i niepewności co do losów tych ziemi, kapitan Stępień już w połowie maja raportował do Warszawy o znalezieniu w Karpaczu poniemieckiego, górskiego hotelu, który, jego zdaniem, doskonale nadawał się na szkołę dla młodocianych żołnierzy. Szkołę powołano do życia już w czerwcu 1945 roku. Na początek ściągnięto do niej nauczycieli i lekarza, który wykorzystując zasoby punktu medycznego i aparat rentgenowski znajdujący się w miesiącu, gdzie dziś jest apteka, już w czerwcu 1945 roku przebadał wszystkich słuchaczy szkoły, a uczniowie zorganizowani w plutony podjęli naukę.

S. Stępniowi pomimo trudności transportowych dość szybko udało się sprowadzić do szkoły wielu doskonałych nauczycieli, w większości ze zrujnowanej Warszawy. Tu była praca, były domy, była szansa na przeszłość i w tej sytuacji dla wielu z nich Karpacz jawił się jako szansa na prawdziwe zakończenie wojny i koniec tułaczki. Napływ dzieci i młodocianych do szkoły był tak duży, że już w sierpniu 1945 roku sformowano drugą kompanię, a w głównym budynku zabrakło dla wszystkich słuchaczy miejsca. Wśród słuchaczy tej szkoły, ogromną grupę stanowiły dzieci Warszawy – nieletni powstańcy, którzy przeżyli piekło zniszczenia swojego miasta. To dla uczczenia ich heroizmu pojawiła się nazwa „Orlinek”, którą nadano szkole dla upamiętnienia bohaterstwa „Orląt” walczących w powstaniu.

Staraniem założyciela szkoły już w lecie przejęte zostały na jej potrzeby kolejne obiekty – „Stokrotka” i „Leśniczówka”, gdzie umieszczono kolejne grupy napływającej

do Karpacza młodzieży. Szybko jednak okazało się, że miejsca nadal jest zbyt mało. Do szkoły w „Orlinku” skierowano bowiem także grupę dziewcząt, żołnierzy Powstania Warszawskiego, i to dla niej właśnie zajęty został na potrzeby szkoły kolejny obiekt – „Jodełka”, elegancka willa, w której zakwaterowano dziewczęta.

Płk K. Grochowski opowiada, że do dziś dobrze pamięta zapał uczniów, którzy potrafili – pomimo braku niekiedy całkiem podstawowych pomocy naukowych – szybko opanować materiał obowiązującego programu szkolnego. Jak opowiada, dziwne to jednak były klasy i szkoła, bo zdarzało się, że do jednego oddziału uczęszczali uczniowie np. jedenasto- i siedemnastoletni. Ponieważ prawie nikt nie posiadał dokumentów, a tym bardziej szkolnych świadectw, uczniowie do poszczególnych klas byli kwalifikowani przez nauczycieli po rozmowie, która była rodzajem egzaminu. Decydował jedynie poziom posiadanej wiedzy, wiek zaś nie miał większego znaczenia. Program, który obowiązywał w tej na sposób wojskowy zorganizowanej i prowadzonej szkole obejmował materiał przedwojennego gimnazjum, a w „Orlinku” wykładano już w lecie 1945 roku nawet łacinę i grekę.

Gmach „Orlinka” był siedzibą szkoły i jej głównym obiektem. Tam mieściły się kwatery dla kilkuset słuchaczy, kierownictwo szkoły, kuchnie i świetlice. Natomiast zajęcia lekcyjne, do czasu przeniesienia orlinkowców do szkół publicznych, które w Karpaczu powstały dość szybko, odbywały się w trzech domkach przy ul. Olimpijskiej. Pomimo właściwie luksusowych warunków, jak na powojenne czasy, które stworzono tej młodzieży, przez długi czas brakowało jednak właściwie wszystkiego, co było konieczne do nauki. Uczniowie sami „produkowali” szkolne zeszyty, z druków firmowych niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych, którego biura pod koniec wojny przeniesiono właśnie do Karpacza. Nie mniejsze kłopoty były także z podręcznikami, te jednak kpt. Stępień potrafił w dość dużej ilości szybko ściągnąć z centralnej Polski.

Z karabinem w ręku

Uczniów „Orlinka” przez pierwszych kilkanaście miesięcy istnienia szkoły traktowano jak słuchaczy szkół wojskowych. Obowiązywało ich umundurowanie i wojskowy rygor, a właściwie wszystko było wykonywane na rozkaz. Uczniowie, z których ogromna większość znacznie lepiej posługiwała się wszelkimi rodzajami broni niż piórem, pełnili także zwykle, żołnierskie obowiązki. Szkoła posiadała wszelkie cechy jednostki wojskowej, a jej uczniowie byli uzbrojeni. W lekką, nowoczesną włoską broń, jakby produkowaną specjalnie dla dzieci, którą ku zazdrości regularnego wojska udało się sprowadzić specjalnie do karpackiej szkoły.

Obok intensywnej nauki, przez pierwszych kilkanaście miesięcy funkcjonowania szkoły jej słuchacze byli także żołnierzami, pełnili służbę wartowniczą i od października 1945 roku organizowali sięgające aż do Sosnówki patrole, których zadaniem była kontrola pogranicza. Czasem także walczyli, zwykle w obronie tego, co wtedy w Karpaczu było najcenniejsze, czyli w obronie szkolnych magazynów żywności. Bardzo silny w tym rejonie Wehrwolf próbował je zdobywać wielokrotnie, a zdarzyło się i tak, że jednej nocy próbowały to niezależnie od siebie zrobić dwie grupy, które kolejno atakowały szkolne magazyny. Wiele razy zdarzyło się, że orlinkowcy w pogoni za napastnikami szli za nimi daleko w góry.

Wspólnie w czasie takiej pogoni, w lutym 1946 roku grupa Wehrwolfu spaliła schronisko księcia Henryka nad Wielkim Stawem, gdzie miała swoją bazę, i na jakiś czas przeniosła się do czeskiej „Petrowki”. Innym razem słuchacze szkoły w „Orlinku” w czasie jednego z patroli w okolicy Sosnówki dokonali makabrycznego odkrycia zwłok, pomordowanych Niemców i prawdopodobnie więźniów innych narodowości. Część trupów było w niemieckich, czarnych mundurach, część zaś całkiem nagich, nie dających się zidentyfikować. K. Grochowski, który uczestniczył w tym portalu, twierdzi, że był to mord wykonany na świadkach, którzy musieli zamilknąć na zawsze.

Chińskie mundurki

W 1947 roku „Orlinek” stracił status organizacji wojskowej i stał się zakładem wychowawczym i szkołą najpierw Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci o przedwojennym jeszcze rodowodzie, a później nowo powstałego TPD. Brak oparcia w wojsku uczniowie odczuli niemal natychmiast. Szczególnie w tak prozaicznych, jak zaopatrzenie w żywność czy ubrania. Te ostatnie, podobnie jak w armii, dla orlinkowców szyły niemieckie i polskie krawcowe z materiałów, które dla uczniów gdzieś zdobywał kpt. Stepień. Człowiek ten potrafił także zdobyć dla swoich podopiecznych setki nowych, wojskowych niemieckich butów. Takich możliwości już niestety nie miała szkoła TPD i szybko okazało się, jak bardzo obdarta jest ta młodzież. Pewnym rozwiązaniem problemu okazały się chińskie, jednakowego kroju mundurki, które nadesłano do „Orlinka” po jednej z wizyt żony B. Bieruta, której interwencja umożliwiła także zaopatrzenie uczniów w świetle amerykańskie, lotnicze półkożuszki, jakby szyte właśnie dla orlinkowców. Największy jednak kłopot przez cały okres istnienia szkoły mieli uczniowie ze zdobyciem polskich orzełków na czapki. Orzełek był tak cenny, że można go było zdobyć jedynie wymieniając za ten kawałek blaszki całą, wielką amerykańską, unrowską paczkę…

Szkoła w „Orlinku” przetrwała tylko trzy lata. Błyskawicznie nadrabianie wiedzy i straconych lat wojny powodowało szybką rotację uczniów, a normalizujące się życie kraju ograniczało napływ nowych słuchaczy. W tej sytuacji orlinkowcy zaczęli uczęszczać do publicznych, karpackich szkół i ostatecznie w 1948 roku „Orlinek”- jako szkoła i zakład wychowawczy TPD- przestał istnieć. Podopiecznych, którzy jeszcze wtedy mieszkali w „Orlinku”, przeniesiono do podobnej szkoły w Bielsku-Białej, a gmach „Orlinka” stał się sztandarowym obiektem „Orbisu”.

Marek Chromicz

Fot. Fotopolska.eu

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 22, 29.06.2001 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.