Wyglądają jak korale, większe i mniejsze, nanizane na niewidoczną nitkę. Faktycznie, na mapie obiektów obronnych, bunkry tworzą zakrzywione linie. Na mapie satelitarnej natomiast w ogóle ich nie widać; w ziemistych barwach, obrośnięte chaszczami, zlewają się z otoczeniem. I pomyśleć: tyle wysiłku, pieniędzy, przygotowań żołnierzy i cywilów, konspiracji, no i tyle betonu najwyższej jakości… Wystarczyło kilka podpisów polityków, by wysiłek poszedł na marne, by z niemal niezniszczalnych bunkrów na czechosłowacko-niemieckiej granicy nie padł ani jeden wystrzał.

Podajmy dla przykładu jedną trasę spacerową (lub rowerową), cztery, pięć kilometrów po grzebieniu wzniesień koło Trutnova. Trasa wiedzie głównie przez górskie łąki. Botanik-amator znajdzie tu chronione gatunki flory Karkonoszy. Tu i ówdzie widać ślady po dzikach, sarny biegają co i rusz, krowy pasą się na pastwiskach ogrodzonych elektrycznym pastuchem. Po prawej stronie widać chaszcze i poletko mchu, z którego wystają druty poskręcane jak sprężynki. To „dach” rzopika, czyli małego bunkra przeznaczonego dla trzech do siedmiu żołnierzy zespołu obronnego (w języku czeskim: řopik, skrót od Ředitelství opevňovacich prací – Dyrekcja Prac Umocnieniowych). Dwieście metrów dalej kolejny rzopik obrośnięty wkoło dzikimi czereśniami. Ten ma dwóch „kolegów”, ledwie widocznych, omszałe, zarośnięte krzakami rzopiki są po prawej i lewej stronie. Ten po lewej posłużył myśliwym jako podstawa pod ambonę. Z tego miejsca widać kolejny bunkier, zdecydowanie większy, jest osadzony na wzniesieniu. To T-S53 „Na Výchledech” (Na widokach), istotnie, roztacza się stąd malowniczy obraz: po prawej Czarna Góra i Śnieżka, po lewej urokliwe łąki z domem na odludziu. Betonowanie obiektu trwało siedem dni, od 22 do 28 kwietnia 1938 roku. T-S53, mimo że zarośnięty brzozami jest dobrze widoczny, strach podejść bliżej, bo po lewej stronie ma ogromną dziurę, ślad do próbie zniszczenia – pręty sterczą niebezpiecznie.

Za wzniesieniem jest jeszcze T-S52b „Na skále” (betonowanie: 8 – 15.04. 1938 r.), to potężny obiekt również po próbie zniszczenia. Jeszcze niedawno był niemal niewidoczny. Ktoś jednak wyrąbał samosiejki i bunkier widać w całej okazałości. Kilkaset metrów dalej jest następny, potem dalszy i kolejny…

Haniebne porozumienie

System stałych fortyfikacji w Czechosłowacji postawiono na wzór francuskiej linii Maginota. Fachowcy twierdzą, że był to jeden z najlepszych systemów umocnień budowanych w Europie u schyłku lat 30. Całość budowy rozplanowano na cztery etapy, ostatni miał się zakończyć w 1951 roku. Miało powstać 15 463 lekkich umocnień i 1276 ciężkich. Zakładano, że Czechosłowacy będą bronić granic przed Niemcami do momentu, gdy z odsieczą przyjdą sprzymierzeńcy. Gorączkowe prace trwały od 1935 roku. Na granicach postawiono 10.000 „lekkich” obiektów (rzopików) i 265 ciężkich, tyle zdążono zbudować do momentu mobilizacji, 23 września 1938 roku. Wtedy to bunkry obsadzono żołnierzami wojsk ochrony pogranicza. Jakież było rozczarowanie, zdziwienie, żal i szok żołnierzy, gdy kilka dni później (w nocy z 29 na 30 września) mocarstwa ówczesnej Europy podpisały Układ Monachijski, na mocy którego część terenów Czechosłowacji, zamieszkałych przez Niemców Sudeckich, bez jednego strzału przyłączono do Niemiec. „Haniebne porozumienie”, jak określają układ Czesi, sprawiło, że system fortyfikacji stał się jedynie betonową pamiątką po przygotowaniach do obrony państwa.

Naród chciał się bronić

– Ja bym walczył w jakikolwiek sposób. Zapewne żołnierze wówczas płakali i klęli jednocześnie. Polityka to jednak najgorsza rzecz. Walczyłbym jak lew, mógłbym nawet umrzeć – zapewnia Stefan Horaček, prowadzący gospodę we Lhocie u Trutnova, przy czym bije się pięścią w pierś. – Trzeba o tym pamiętać, o tym wstydzie. Zresztą, kto wie, co niedługo będzie w Europie, w końcu Czesi pójdą do boju… – zamyśla się na współczesną sytuacją w Europie.

O indywidualnych, samozwańczych walkach w czechosłowackich bunkrach opowiada Pavel Mišak, sierżant z jednostki wojskowej z Hradec Králové. Historię bunkrów ma w jednym palcu. – Podobno były jednostki, które walczyły. Cały naród chciał się bronić, tylko politycy nie – twierdzi sierżant. Nurtuje podstawowe pytanie: jak to było możliwe, że budowę fortyfikacji podobno udało się zachować w tajemnicy przed Niemcami sudeckimi? Przecież „życzliwi”, wierni III Rzeszy, byli w każdej wsi? Na przykład koło Trutnova.

– Budowy zasłaniano maskującymi tkaninami, wszędzie były wojskowe patrole, nikt niepowołany nie miał prawa wstępu. Gdzieś czytałem, że robotnicy pracujący przy bunkrach byli sprawdzani do drugiego pokolenia wstecz, czy aby nie płynie w nich, choć częściowo, niemiecka krew. Wielka szkoda, że nie użyto tych umocnień. Wówczas panował wszechobecny żal i wstyd wśród żołnierzy. Oddanie umocnień bez wystrzału, uważam, zdegradowało na lata cały naród. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić tamtej sytuacji. Jako żołnierz, rozumiem tych, którzy (po ogłoszeniu obowiązywania Układu Monachijskiego) nie chcieli opuścić bunkrów. Czytałem o przypadkach samobójstw.

Czarne budowle

Sierżant Mišak twierdzi, że bunkry będą stały po wieki wieków, bo nie da się ich zniszczyć. Dodaje, że – paradoksalnie – dopiero 10 lat temu beton nabrał odpowiednich, obronnych właściwości. Niemcy próbowali zniszczyć niektóre obiekty, stąd te wyrwy z wystającymi prętami. Próbowali wysadzić jakiś obiekt szpikując ładunkami wybuchowymi ziemię pod bunkrem. Podobno tylko lekko podskoczył. Co na to właściciele okolicznych ziem, którym betonowe obiekty zapewne przeszkadzają? – Nic. Co oni mogą? Bunkry traktuje się dziś jako tzw. „czarne budowle”, jakby postawione bez pozwolenia – twierdzi Mišak.

Na archiwalnych fotografiach publikowanych na stronach internetowych miłośników fortyfikacji są zdjęcia szydzących z bunkrów żołnierzy niemieckich. Jest również zdjęcie żołnierzy czechosłowackich, prawdopodobnie opuszczających obiekt: na bunkrze (ciężki obiekt) wyraźnie widać napis: „Byliśmy i będziemy”.

Czyn społeczny dla pamięci

Pavel Mišak osobiście jest dowodem współczesnej obecności czeskiego żołnierza na pograniczu w obiektach fortyfikacji. Chodzi konkretnie o ciężkie umocnienie T-S44 „Na Pachorku” (Na Pagórku) i dwa sąsiednie rzopiki. Sierżant jest jednym z członków stowarzyszenia, które od 2003 roku stara się „ożywić” obiekty dla siebie i dla turystów na tzw. brygadach, czyli w czynie społecznym. Miłośnicy fortyfikacji oczyszczają bunkry z mchu, wycinają wokół krzewy i samosiejki. Członkowie stowarzyszenia T-S44 pomalowali dwa rzopiki – jeden na barwy maskujące, drugi, przeciwnie, tu dominuje kolor pomarańczowy.

– Dlaczego to robimy? Chyba jesteśmy w jakimś sensie dumni. Chcemy pokazać, że jednak był wówczas plan obrony.

Podobne stowarzyszenia zajmują się innymi obiektami. Najsłynniejsza i dostępna dla turystów jest zrekonstruowana twierdza Stachelberg koło Zacleřa, niedaleko czesko-polskiej granicy. Główny bunkier nazywa się T-S73, który w 1938 roku obsadził 17 pułk pograniczników z Trutnova. Jest to największy obiekt granicznych umocnień. Budowa twierdzy była tak zaplanowana i zrealizowana, że kilkudziesięciu żołnierzy mogło bronić się przez dwa miesiące, bez dostaw amunicji, żywności i innych niezbędnych rzeczy.

– Czechosłowaccy żołnierze nie mogli wtedy walczyć. Walczyła natomiast broń czechosłowackiej produkcji: LK 26 (lekki kulomiot maszynowy) oraz LT-35 (czołg lekki). Broni tej używali Brytyjczycy, Japończycy i Niemcy. Ci ostatni również przeciwko Polakom. Cóż, i to jest największy czeski (czechosłowacki) paradoks tamtej wojny – zamyśla się sierżant Pavel Mišak. Dodajmy, że czechosłowackim wynalazkiem używanym wówczas przez strony wojny był tzw. czeski jeżyk (český ježek – rozsocháč), czyli stalowa, kilkuramienna konstrukcja, przeszkoda przeciwczołgowa.

Marlena Kovařík

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.