Dawid Kupczyk – rocznik 1977, mieszkaniec Kowar, syn olimpijczyka Andrzeja (biegacza), absolwent Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Karpaczu, trener. Bobsleista, w tej roli pięć razy reprezentował Polskę na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich – w Nagano (1998), Salt Lake City (2002), Turynie (2006), Vancouver (2010) i Soczi (2014). W Soczi był chorążym reprezentacji Polski. Wicemistrz świata juniorów w bobslejach.

– Trzeba mieć fantazję, by kawał życia poświęcić bobslejom. Jak to się stało?

– Zwłaszcza w Polsce trzeba mieć fantazję… Zaczynałem od biegania, trenowałem 400 metrów przez płotki. Na bobsleje przerzuciłem się w wieku 20 lat.

– Ma Pan geny lekkoatletyczne po swoim tacie.

– Był lekkoatletą, biegał na 800 metrów. Zajął siódme miejsce w finale olimpijskim w Monachium w 1972 roku. Jego sportowe życie było dla mnie bodźcem – od dziecka też chciałem trenować i mu dorównać.

– Jak to się stało, że bieganie przez płotki zamienił Pan na bobsleje?

– To była decyzja spontaniczna. Tworzyła się nowa kadra polskich bobsleistów, pojawiła się w niej przestrzeń dla mnie. Było nas pięciu, potem załapałem się do podstawowej czwórki. I tak zostało. Najpierw byłem rozpychającym, a później pilotem.

– W Polsce tylko kilka osób startowało na tylu igrzyskach, co Pan. Proszę opowiedzieć o swoich startach. Po kolei: pierwsze było Nagano w Japonii, rok 1998.

– Temu wyjazdowi – pierwszemu olimpijskiemu – towarzyszyły największe emocje. Byłem rozpychającym. Ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk, jak i same zawody, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Chciało się krzyknąć: Wow! W mojej postawie na kolejnych wyjazdach olimpijskich pojawiła się już rutyna oraz ambicja, by nie tylko pojechać, ale i zrobić coś, osiągnąć wartościowy wynik, powalczyć. Nigdy nie odpuszczałem, zawsze, jadąc na zawody, myślałem o zwycięstwie lub chociaż miejscu na podium.

– Wspomniał Pan o atmosferze igrzysk. Czy rzeczywiście zbliża ludzi, jak wielu uczestników opowiada? Czy pod tym względem nie są to zawody jak każde inne?

– Tak, i rządzą się swoimi prawami. Wielu czołowych zawodników w pucharach świata, na igrzyskach nie wytrzymuje presji i kończy rywalizację olimpijską na odległych pozycjach. Choć w mojej dyscyplinie zawsze brylowali Niemcy i Szwajcarzy, częściowo z uwagi na sprzęt i możliwości treningowe. Mają u siebie tory, na których mogą przygotowywać się do zawodów.

– Do codzienności bobsleisty zaraz przejdziemy. Proszę jeszcze opowiedzieć o Soczi, gdzie spotkał Pana niezwykły zaszczyt.

– Zdaję sobie sprawę, że propozycję niesienia polskiej flagi w trakcie uroczystości otwarcia Igrzysk w Soczi dostało wcześniej kilka innych osób, które musiały odmówić z uwagi na swoje wczesne starty, kolidujące terminowo z otwarciem. Przyjąłem ten zaszczyt z radością, nie było mowy o odmowie. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie, któremu towarzyszyły wielkie emocje, porównywalne z olimpijskim debiutem.

– Odegranie roli chorążego polskiej drużyny olimpijskiej było wisienką na torcie Pana kariery sportowej. Ten tort nie zawsze był jednak słodki. Codzienność bobsleisty w Polsce bywa wręcz gorzka. To dyscyplina niszowa, rzadko pokazywana w mediach. W naszym kraju nie ma nawet toru bobslejowego. Jak Pan to zrobił, że tyle lat utrzymał się Pan w grze?

– Sportowej czy życiowej?

– Jedno z drugim się wiąże.

– W sportowej na pewno było ciężko z uwagi na realia, brak finansowania, na przykład stypendium. By je dostać od państwa, trzeba mieć wyniki, a żeby mieć wyniki, trzeba mieć sprzęt i warunki do treningu oraz pieniądze na przygotowania. Gdy studiowaliśmy z kolegami, pomagała uczelnia.

– Podobno wyjeżdżał też Pan w wakacje do pracy za granicą?

– Było tak: podczas studiów na wrocławskiej AWF mogłem liczyć na uczelnię, a później, latem, wyjeżdżałem do pracy w innych krajach. Gdy ożeniłem się, kupiłem budynek w Kowarach, wyremontowałem go, otwarliśmy z żoną działalność, którą małżonka nadal prowadzi. Ciągnęliśmy tak przez lata, na przetrwanie. Ale był też okres, gdy reprezentowaliśmy z kolegami barwy AZS AWF Katowice, gdzie stypendium wynosiło w granicach średniej krajowej. Z tego można już było wyżyć, starczało nawet na zachcianki sportowe.

– Gdzie trenowaliście, skoro w Polsce nie ma toru bobslejowego?

– Latem dużo się biega, chodzi się na siłownię, można to robić wszędzie. Zimą zaczynają się wyjazdy na lód. U nas toru nie ma i nie wiadomo, czy będzie. Najczęściej wyjeżdżaliśmy na tor do Norwegii, bo jest dobry do nauki i dostępny. W Norwegii w tydzień mogliśmy wykonać trzy razy więcej ślizgów niż w Niemczech.

– Skąd mieliście bobsleje? To drogi sprzęt. Koszt zakupu rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro.

– Kupowaliśmy takie, jakie były dostępne na rynku, czyli na nic super nie było szans. Niemcy, Szwajcarzy, Amerykanie produkowali najwyższej klasy sprzęt, ale tylko dla siebie. Byli jednak producenci średniej klasy bobslejów, od których można było je kupić. Teraz rynek się nieco otworzył. Producenci chcą zarabiać, więc zaczęli tworzyć lepszej klasy sprzęt i oferować go za ceny bardziej przystępne niż kiedyś.

– Kto płacił za bobsleje? Związek?

– Tak, za pieniądze z ministerstwa. Moje bobsleje: czwórka była używana, ale dobra. Dwójka też była dobra. Ale nie był to sprzęt topowy, na którym można byłoby wygrywać.

– Ale w dziesiątce Pucharu Świata udało się być…

– Kilka razy. Nie było to jednak moje stałe miejsce.

– Co pod względem sportowym jest najważniejsze dla bobsleisty? Najpierw trzeba się mocno wypchnąć, a potem?

– Można to podzielić. Jest pilot i rozpychający. Zawodnicy rozpychający muszą się postarać, by start był jak najlepszy, muszą go wytrzymać nerwowo, nie popełnić żadnego błędu. Pilot musi sprowadzić wszystkich na dół, musi mieć mocną głowę oraz przygotowanie siłowe i szybkościowe.

– Po Soczi zakończył Pan karierę sportową. Jak Pan się odnalazł w normalnym życiu, bez podróży, startów, emocji?

– Zakończyłem karierę, bo dostałem informację, że nie jestem perspektywiczny. Nie dano mi możliwości startów nawet za pieniądze swoje czy sponsorów. Nie przejąłem się tym za bardzo. Miałem rok przerwy, mogłem więcej czasu poświęcić synowi. Potem dostałem propozycję, by zostać trenerem reprezentacji narodowej Czech, od wszystkiego.

– To znaczy od bobslejów i skeletonu? Czym się różnią te dyscypliny?

– Skeleton ma tylko dwie płozy i jedzie się w pozycji głową do dołu, steruje się pojazdem ciałem, a bobsleje to zabudowane sanie.

– Jak wygląda Pana codzienność jako trenera kadry Czech?

– Zimą wyjazdy na lód – Niemcy, Łotwa. Potem zawody w różnych krajach, zgrupowania. I tak do marca.

– Po zimie pewnie miesiąc roztrenowania, a później zaczynacie od nowa, zaczynając od treningów biegowych, siłowych.

– Tak jest. Tak wygląda cały cykl. Robimy zgrupowania w różnych miejscach, także w Kowarach, w ośrodku Przedwiośnie. Są tam znakomite warunki treningowe, komfort dobry, a ceny korzystne.

– Czyli Kowary nadają się jako miejsce przygotowań sportowców?

– Pcha mnie do nich też to, że sam tu zaczynałem, znam wszystkie górki i ścieżki. Jest tu idealnie. Wychodzimy z hotelu prosto w góry. Mamy siłownię, pomaga nam też w przygotowaniach nowa bieżnia na stadionie.

– Czy jedzie Pan z reprezentacją Czech na Zimowe Igrzyska Olimpijskie w 2022 w Pekinie? Byłyby to Pana szóste igrzyska, pierwsze w roli trenera.

– Tak, o ile oczywiście covid nie pokrzyżuje planów. Moich zawodników dopadł, ostatnio startowali rezerwowi. Ale tak, mamy jechać na igrzyska.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.