Wzgórza Łomnickie uchodzą za jedno z najpiękniejszych pasm górskich usytuowanych w Jeleniogórskiej Kotlinie. Od wieków były żywo uczęszczanym turystycznym obiektem, słynnym nie tylko w najbliższej okolicy. Wiele historycznych źródeł nazywa je atrakcją, którą trzeba zobaczyć. W niektórych przekazach pojawiają się jednak zapiski o czymś więcej, niż tylko malowniczych pejzażach…

Dawno, dawno temu, przez Kotlinę Jeleniogórską przechodził gigantycznych rozmiarów olbrzym. W wielkim, lnianym worku dźwiganym na plecach, przenosił głazy i kawałki skał, z których zbudować miał swój nowy dom. Gdy wielkolud mijał środek kotliny, ogromny wór nagle pękł. Zaczęły się z niego wysypywać głazy i kamienie i z hukiem spadać na ziemię, ale kolos tego nie spostrzegł i szedł dalej, rozsypując cenny ładunek na szlaku swej wędrówki. Odszedł w nieznane, nikt nie wie dokąd, ale część skał została w Kotlinie na zawsze. Taki był początek Wzgórz Łomnickich – jak głosi późnośredniowieczna legenda opisująca historię powstania owych wzniesień.

Wśród Wzgórz Łomnickich, rzecz jasna znacznie starszych niż każda baśń, olbrzym i ludzkie podania – na szczególną uwagę zasługuje Witosza – niewielka góra wznosząca się nad Staniszowem. Pisano o niej w turystycznych przewodnikach już pod koniec XVIII wieku. Nie tylko w Prusach, ale i w całej zachodniej Europie popularyzowana była wówczas moda na „modelowanie” krajobrazu wedle ludzkich gustów i upodobań. Drzewa wycinano i przycinano, w miejscu leśnego runa i poszycia powstawały żwirowe alejki, szczyty niektórych wzniesień oczyszczane były z nadmiaru dębów, sosen i krzewów, tak aby te nie przesłaniały widoków na rozciągający się w dole krajobraz. Tak było w przypadku Prudelbergu, jak zwano wówczas wzgórze.

Witosza była jednym z najbardziej malowniczych punktów widokowych, a wielobarwne litografie przedstawiające wzniesienie, zapraszały do niej gości z terenu Prus. Rzeczywiście miejsce to, do dziś warte jest odwiedzin, pozostaje bowiem pełne niezwykłego uroku. Względnie niewysoka, bo sięgająca niecałych pięciuset metrów n.p.m. góra, potrafi nieco zmylić chętnych na wspinaczkę. Krótki maraton na sam szczyt, może okazać się wysiłkiem znacznie większym, niż się z pozoru mogło zdawać. Przepiękna panorama na Staniszów i okolice, wynagradza mimo to aż z nawiązką, te kilka kropli potu, które otrzemy z czoła. Na szczycie wzniesienia znajdują się szczątki wybudowanego tu na początku XX wieku pomnika Otto von Bismarcka, niemieckiego polityka, który przyczynił się do zjednoczenia Niemiec w II połowie XIX wieku, postaci znanej historii pod nazwą Żelaznego Kanclerza. Pomnik zbyt wiele „szczęścia” nie miał. Już od samego początku pioruny każdej większej burzy tłukły w monument niemiłosiernie, aż w końcu po kilkunastu latach, jedna z potężniejszych błyskawic huknęła w niego z taką siłą, że kilka kamiennych bloków rozsypało się, a kamienna kula ozdobiona krzyżem – ornament z wierzchołka pomnika, poszybowała ze świstem w przestworza, po czym sturlała się w podskokach po Witoszy, lądując ponoć na podwórku któregoś ze znajdujących się u stóp góry domów. Nie był to bynajmniej najszczęśliwszy omen, dlatego czyniono wszelkie starania, aby budowlę czym prędzej postawić z powrotem. Udało się to dopiero kilkanaście lat później, ale jako się rzekło monument szczęścia nie miał. Bismarck był dla Prus postacią wielce zasłużoną, ale dla Polaków – niekoniecznie. Powojenna polityka i propaganda nakazywała podobne obiekty pozbawiać tożsamości, to znaczy zacierać i usuwać pamiątkowe tablice, a nierzadko zrównywać wszystko z ziemią. Tak było i w tym przypadku. Pod pomnik podłożono wybuchowe ładunki – w wyniku eksplozji cztery wspierające go kolumny rozsypały się w pył, a iglica po raz kolejny poszybowała w niebiosa i znowu stoczyła się po stromym zboczu. Do dziś zachował się jedynie cokół pierwotnej budowli, który okazał się polem dla „radosnej twórczości” przybywającej na Witoszę młodzieży. Pomalowany w jaskrawe graffiti, stanowi dość żałosne wspomnienie swej dawnej świetności. Można jednak wspiąć się na te ruiny i rzucić okiem na zapierający dech w piersi krajobraz Karkonoszy.

Prudelberg, czyli Witosza, ma jednak do zaoferowania więcej, niż tylko cudowne widoki i świadectwa historii. Masyw skalny skrywa bowiem pewną tajemnicę rodem z przeszłości, o której być może nie każdy wie, lub pamięta. Tuż pod jego szczytem, wciśnięta jest w skałę wąska jaskinia, którą odnaleźć można, idąc żółtym szlakiem. Znajduje się ona po lewej stronie, tuż obok zielonej, metalowej poręczy i stojącej przy kamiennych stopniach brzozy, dosłownie kilkadziesiąt kroków od czubka Witoszy. Ten maleńki skalny wąwóz, zwany jest Pustelnią, bowiem mieszkał tu, jak wieść niesie najprawdziwszy pustelnik. Jednak Hans Rischmann – bo tak się zwał ów człek, był ponoć kimś znacznie więcej, niż tylko eremitą.

Pustelnik ów urodził się pod koniec XVI wieku. Młodość spędził, jak podają niemieckie źródła pisane – w dzisiejszej Łomnicy i Głębocku, pracując gdzie się dało. W wieku 13 lat nastąpił ponoć przełom w życiu młodego chłopca – odezwał się w nim talent do wieszczenia przyszłości. W Stonsdorfie (Staniszowie) znany był pod imieniem i nazwiskiem Georga Rischera, jak naprawdę zwał się ów człek, trudno powiedzieć dziś z całą pewnością. Żadnej wątpliwości nie ulega jednak fakt, iż postać ta na stałe zapisała się na kartach lokalnej historii. W miarę jak Rischmannowi przybywało lat, w coraz większym stopniu stronił od ludzi, odchodząc do swych sekretnych siedzib. Jedną z nich okazała się jaskinia na Prudelbergu. Ową skalną grotę, obrał sobie wieszcz za swą świętą siedzibę i tam właśnie spędzał najwięcej czasu.

Krążyły o nim wieści wprost nieprawdopodobne. Jako kilkunastoletni chłopiec potrafił przepowiadać dobrą i złą przyszłość, temu kto go o nią spytał. Jedni dopatrywali się w nim proroka i świętego, inni bali się go, sądząc iż chłopca opętał diabeł, jeszcze inni mawiali, iż dziecko najzwyczajniej postradało rozum. Kłopot w tym, iż przepowiednie młodego Rischmanna zaczęły się w końcu spełniać. Tych, którzy wierzyli w szatańskie pochodzenie proroctw, utwierdziło to w owym przekonaniu jeszcze mocniej, ci którzy widzieli w dziecku proroka, pewni byli iż otrzymują znak od Boga. Jakiekolwiek by nie było źródło owej „mocy”, wieść o proroku spod Witoszy zaczęła rozchodzić się wzdłuż i wszerz. Kolejne lata życia eremity przynosiły coraz dziwniejsze zdarzenia. W wieku około 30 lat Rischmann utracił ponoć mowę, co nie zdziwiło nikogo, jako że już od czasów swej młodości, głos zawsze miał bardzo słaby, ledwo słyszalny. Niemy prorok wróżył jednak w dalszym ciągu. I to w nie byle jaki sposób. Podobnież podczas transu, połączonego z wieszczeniem, dobywał się z jego piersi głos jak dzwon – tubalny, mocny, pełen energii i werwy. Bywało, iż eremita unosił się przy tym w powietrzu. Jak było naprawdę trudno powiedzieć, coś jednak musiało przykuć uwagę gapiów, jako że po okolicy rozeszła się wieść, że Rischamann potrafi latać i krążyć nad szczytami Łomnickich Wzgórz. Mówiono co więcej, że ciało jego może przenikać przez skały, bez żadnego uszczerbku na zdrowiu proroka. Wydaje się jednak, iż o zdrowiu trudno było mówić w przypadku pustelnika. Historycy są zdania, iż Rieschamnn cierpiał na ciężki przypadek epilepsji, a konwulsje i drgawki towarzyszące poważnej chorobie, mogły być przez podekscytowanych ludzi mylone z lewitacją.

Tak czy inaczej lokalne władze miały całej tej sytuacji dość i proroka postanowiono zamknąć w jeleniogórskim areszcie. Rozważano nawet możliwość wykonania na nieszczęśniku wyroku śmierci. Nikt się jednak na to nie ważył, bojąc się być może nie tyle Boskiej zemsty lub kary, ile buntu lokalnej społeczności. Rischamnn miał bowiem licznych stronników, wierzących w jego cudowne moce. Czy to za sprawą owych mocy, czy raczej tychże stronników, prorok opuszcza miejskie więzienie w bardzo tajemniczy sposób, co jeszcze bardziej przyczynia się do szerzenia plotek na jego temat. Wraca na Witoszę i tam już zaczyna głosić prawdziwie hiobowe przepowiednie. Wieszczy, iż w lipcu 1633 roku Jelenią Górę ogarną płomienie – i myli się zaledwie o 11 miesięcy. Ostrzega także, iż po odbudowie miasta zawali się ratusz – co istotnie ma miejsce niecałe pięć lat później. Rieschmann przepowiada też wynik (oraz wcześniej przebieg) wojny 30- letniej, całkiem trafnie opisując losy protestantów na ziemiach Dolnego Śląska. Mówi o przyszłości Polski, celnie przepowiadając jej kolejne rozbiory. Ostatnia z wróżb Eremity z Witoszy, nie dotyczyła jednak wielkich dziejów. Na pytanie pewnego rycerza, chcącego poznać swe przyszłe losy, Rischamnn odpowiedział: Jutro zabiją dzwony mego pochówku. I rzeczywiście – prorok, jasnowidz i „święty” z gór, na drugi dzień już nie żył. Pochowano go pod murem cmentarnym, wewnątrz nekropolii w Łomnicy.

Kim naprawdę był Hans Rischmann? Nieszczęsnym, chorym na epilepsję szaleńcem? A może jego umiejętności naprawdę wykraczały poza nasze rozumienie? Któż może to wiedzieć…

Antoni Gąssowski

Archiwum Nowin Jeleniogórskich

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.