Andrzej Witek ma 29 lat. Żonaty, pochodzi ze Szklarskiej Poręby, dziś mieszka w podwrocławskim Mirkowie. Ukończył AWF (kierunek wychowanie fizyczne). Poza bieganiem uprawiał piłkę nożną (jako młodzik i junior grał w Woskarze) oraz biathlon. Pracował jako sprzedawca w sklepie, potem był menedżerem, kierownikiem sprzedaży w biurze turystycznym.

– Zaczął pan biegać 11 lat temu. Z okresu amatorskiej pasji wchodzi pan teraz w etap profesjonalnej kariery…

– To kwestia definicji profesjonalizmu w sporcie. Na pewno bieganie jest teraz w moim życiu nie tylko pasją, ale także źródłem utrzymania. Bieganie jest dla mnie siłą napędową. Mam taką skłonność do robienia wszystkiego, czym się zajmuję, na 100 proc.

– Jakie były kluczowe momenty w rozwoju pana kariery, decydujące o dzisiejszych imponujących wynikach?

– To oczywiście jest proces, tutaj wszystko przebiega bardzo płynnie. Na początku bieganie było zajęciem zupełnie dodatkowym, uzupełnieniem harmonogramu dnia, w którym musiałem znaleźć czas na studia i zarabianie na siebie. Studiowałem na AWF w trybie dziennym, pracowałem na 1,5 etatu. Bieganie było odskocznią, ale też dziedziną, w której wykorzystywałem wiedzę poznawaną na wykładach choćby z anatomii, biochemii czy teorii wysiłku fizycznego. Ważnym momentem był mój pierwszy start w maratonie. Po półrocznych przygotowaniach pobiegłem w czasie 2 godziny 57 minut. To był dobry jak na amatora wynik. Bardzo mi się to spodobało i zacząłem przygotowywać się do kolejnych maratonów. Potem udawało się regularnie poprawiać ten czas…

– Dziś jest pan blisko zamierzonego efektu, tzn. przebiegnięcia maratonu w 140 min. To jest zresztą tytuł pana biegaczego bloga, który jest obserwowany przez kilka tysięcy osób, co jest sukcesem, zważywszy na jego specjalistyczny charakter.

– Brakuje mi do wyznaczonego celu 3 minut. Mój dotychczasowy rekord to 2.23. To wydaje się niedużo, ale w rzeczywistości to całkiem sporo. Bo czym lepszy wynik, tym trudniej go poprawić. Na początku progres jest łatwiejszy. Później, po uruchomieniu już wszystkich rezerw, wyrywanie kolejnych minut w wyniku przychodzi znacznie trudniej. Myślę, że cel uda mi się osiągnąć w dwa, trzy lata.

– W zasięgu ilu polskich zawodników jest wynik 2.20 w maratonie?

– Rocznie łamie go około dziesięciu zawodników. W Polsce mamy ośmiu zawodników, którzy biegają wyczynowo, są zorientowani na wynik, walczą o start na igrzyskach olimpijskich. Za nimi jest wąska grupa osób, która z jednej strony nie ma wyników na poziomie profesjonalnym, bo weszła w ten sport jako amatorzy, a z drugiej strony – angażuje się w trening na tyle mocno, że jest dużo mocniejsza od osób, które się w bieganie jedynie bawią.

– Zabrzmiało to bardzo skromnie. A przecież pan jest już w sporcie profesjonalnym. Regularnie zajmuje pan miejsca na pudle w imprezach biegowych, w mistrzostwach Polski w biegach górskich zajął pan ostatnio drugie i trzecie miejsce, spełniając kryterium udziału w mistrzostwach świata w Tajlandii. ostatnio firma Dynafit zaproponowała panu umowę sponsorską…

– Tutaj warto wyjaśnić, że poza maratonem w bieganiu płaskim zacząłem coraz częściej startować w górach. To młodsza dyscyplina, tutaj poziom sportowy jest troszkę niższy. Dla mnie istotne jest, że w bieganiu górskim nie decydują takie predyspozycje, które trzeba wykształcić w wieku juniorskim, czego ja właśnie nie zrobiłem. Dlatego w górach prezentuję relatywnie wyższy poziom. W bieganiu górskim mamy kilka dystansów, ja biegam na dystansie około 40 km przy przewyższeniach około 2 tys. m.

– Wchodząc do elity biegaczej kraju, zaczął pan mieć do czynienia ze strukturami organizacyjnymi, działaczami. Wielu sportowców narzeka, że to skostniałe, oparte na towarzyskich, nie w pełni czytelnych zasadach organizacje, gdzie wyniki sportowe nie zawsze decydują o pozycji zawodnika…

– Moje obserwacje dotyczą nie tylko lekkiej atletyki i biegania, z racji studiów na AWF, miałem przekrój związków sportowych wielu dyscyplin. Wszystkie związki sportowe funkcjonują w podobny sposób. Często można zaobserwować, że preferowani są jacyś zawodnicy, stosowane zasady są niezrozumiałe, a reguły bardzo uznaniowe. Słyszałem wiele historii, które budzą niesmak. Ja sam dotąd takiego negatywnego doświadczenia nie miałem. Co do uznaniowości związkowych decyzji warto zauważyć, że choć spełniłem minimum startu w mistrzostwach świata, to wcale nie znaczy, że w nich wystartuję. To zależy od decyzji związku.

– W pana karierze był jednak taki dziwny przypadek, że nie uznano pana trzeciego miejsca w maratonie, który miał rangę mistrzostw Polski tylko z przyczyn formalnych…

– To była bardzo nieprzyjemna sytuacja, ale prawnie nic nikomu zarzucić nie można było. To był 2016 r.. mistrzostwa Polski w maratonie. Nie posiadałem wtedy licencji Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Byłem trzecim Polakiem, który dobiegł do mety. Ostatecznie nie uznano mnie za brązowego medalistę mistrzostw Polski. Ciekawe, że czwarty Polak na mecie też nie posiadał tej licencji. Medal dostał dopiero piąty zawodnik… Rok wcześniej rozwiązano ten problem, nadając wszystkim jednodniowe licencje, aby uniknąć podobnej sytuacji. Miałem pecha, ale trudno mieć pretensje. Reguły były znane, choć były pozasportowe.

– Oprócz realnego biegania, składa pan na swoim blogu relacje z treningów, zawodów. Opowiada pan o swoich koncepcjach treningowych, wrażeniach. Jak na specjalistyczne treści ma pan imponującą liczbę odbiorców.

– Zgadza się. Znajduję odbiorców zainteresowanych tą treścią. Jest to jedyna forma marketingowa, jaką prowadzę jako osoba zajmująca się przygotowaniem innych osób do wyzwań sportowych. Choć trzeba też powiedzieć, że dzisiaj pozyskuję podopiecznych głównie przez polecenie, tzn. z rekomendacji osób, które są zadowolone ze współpracy ze mną.

– W prowadzeniu bloga podobno pomaga panu żona…

– Tak, Asia towarzyszy mi od początku mojego biegania. Kiedyś mieliśmy taką zasadę, że wtorki były wolne od treningów i to był czas dla nas. Potem to się jednak zmieniło. Brakowało mi treningu w ten wolny dzień i skurczył się nasz wspólny czas. Sport zaczął nas rozdzielać. Trzeba było znaleźć rozwiązanie. Któregoś dnia kupiłem aparat fotograficzny i postanowiliśmy prowadzić bloga. Asia jeździła podczas moich niektórych treningów na rowerze i dokumentowała je, wspomagała mnie, podając picie, także w zawodach górskich. Żona jest po polonistyce, więc pełni rolę korektorki i redaktorki naszego bloga. W czasie zawodów szybkie relacje na gorąco możliwe są właśnie dzięki niej. Znakomicie się uzupełniamy, spędzając przy tym razem dużo czasu. Stworzyliśmy zgrany zespół.

– Jakie rodzaju ludzie trafiają pod pana trenerską opiekę, jakie cele chcą pod pana kierunkiem zrealizować?

– Są bardzo różni. Podstawowym zadaniem jest najczęściej przygotowanie do udziału w imprezie sportowej, jej ukończenia. Jedni chcą ukończyć maraton w przyzwoitym czasie, inni chcą wziąć udział w wyścigu na 100 km. W każdej sytuacji moją rolą w pracy z takimi osobami jest takie poukładanie wysiłku fizycznego, treningu, aby w zdrowiu i spokoju przygotowali się do postawionych sobie wyzwań i zakończyli je sukcesem.

– Ile może zająć przygotowanie do maratonu statusiałego piwosza, trawiącego popołudnia przed telewizorem?

– Trudno to tak uogólnić. Każdy ma swoje indywidualne cechy, predyspozycje, historię aktywności sportowej, zawód. To wymaga wstępnej analizy, diagnozy. Są osoby, które przez ostatnie 20 lat nic nie robiły, ale miały jakiś okres aktywności sportowej w dzieciństwie, są w stanie wstać z kanapy i w trzy miesiące przygotować się do startu w maratonie, gdzie osiągają niezły wynik. Inni, którzy nigdy nie mieli do czynienia ze sportem, startują od zera. U nich przygotowanie do maratonu potrwa 8-12 miesięcy. W tych przygotowaniach nie chodzi tylko o poukładanie treningów. Ważna jest dieta, odpowiednia regeneracja.

– Jak wygląda pana dzień?

– Budzę się o 6.30. Siadam do komputera i przeglądam zapis treningów podopiecznych z dnia poprzedniego. Mam ich 30-35. To dwie, trzy godziny analiz i kontaktów z klientami. Około godz. 10.00 realizuję pierwszy trening, który wraz z czynnościami przygotowawczymi zajmuje do trzech godzin. W jego ramach jest bieganie, ale też rower, trening siłowy, trekking, w zimie narty biegowe. Potem obiad, jak się uda, to krótka drzemka. Dalej znowu praca przy komputerze z klientami, a około godz. 16.00 drugi trening. Czas dla siebie, że tak powiem, mam dopiero około 19.00. O 21.30 idę spać. Tygodniowo trening i przygotowanie do niego zajmują mi około 30 godzin, 30-40 godzin zajmuje mi praca z klientami.

– Porównując to z normami obowiązującymi etatowego pracownika, pracuje pan niemal na dwa etaty…

– No, można tak powiedzieć.

– Coraz częściej słyszy się, że sport na poziomie wyczynowym wcale nie jest zdrowy. Udział w maratonie bywa dla organizmu dewastujący…

– To prawda. Pokonanie maratonu w ogóle nie służy zdrowiu. Natomiast bilans korzyści z takiego startu jest pozytywny. Jeśli ktoś się decyduje na pokonanie maratonu, to możemy przyjąć, że taki ktoś na kilka miesięcy wstanie z kanapy i zacznie się ruszać, zadba o dietę itd. Przez czas przygotowań do maratonu ten ruch, trening będzie zdrowy, a jest też szansa, że część zdrowych nawyków stanie się dla biegacza codziennością. Nie ma też co demonizować szkód ze startu w maratonie. Osoba odpowiednio przygotowana nie ucierpi po takim biegu bardziej niż po incydentalnym wyjściu w góry na trzydziestokilometrową wyprawę. W obydwu wypadkach konsekwencje będą podobne – bóle mięśni i uczucie senności przez kilka dni. To z czasem mija. Jeśli chodzi o sport wyczynowy, to jego istotą jest rywalizacja, śrubowanie wyników. To może się odbić na zdrowiu.

– Przy takiej świadomości nie jest chyba łatwo stawiać sobie kolejne sportowe cele?

– Na miarę swoich możliwości staram się neutralizować szkodliwe działanie sportu wyczynowego. Z drugiej strony warto sobie uświadomić, że wszyscy w życiu mamy jakieś uzależnienia, rozmaite skłonności do autodestrukcji. Zaangażowanie w sport nie jest chyba najgorszym z nich… Czasem sobie mówię, że zamiast pić piąte piwo w barze, idę na kolejne rozbieganie i tyle. Wyznaczam swoje granice w oparciu o swoją wiedzę i doświadczenie. Wiem, że bieganie 200 km tygodniowo może mi zaszkodzić, dlatego przebiegam około 160 km. Żeby zminimalizować skutki, dobieram starannie obuwie, wybieram nawierzchnie miękkie, korzystam z fizjoterapii. Świadomość zagrożeń powodowanych przez sport wyczynowy jest dziś powszechna. Dawniej najlepsi biegacze kończyli kariery w wieku 32-33 lat. Ich organizmy były już po prostu zużyte. Dziś takie kariery trwają do 40-45 lat.

– Jakie cele sportowe i zawodowe stawia pan sobie poza wspomnianym już wynikiem w maratonie?

– Jeśli uda mi się zejść poniżej 2.20 w maratonie, to przestanę biegać tak mocno maratony. Skupię się na trenowaniu, biegach górskich. Być może będę brał udział w maratonach w formie turystycznej, w różnych ciekawych miejscach na świecie. Co do aktywności zawodowej, to w życiu pracowałem w wielu miejscach, głównie w sprzedaży, na różnych stanowiskach i szczeblach. Z tej perspektywy mogę powiedzieć, że najfajniejsze, co mi się przytrafiło, to fakt, że mogę samofinansować swoją pasję. Jestem niezależny, jestem panem swojej sytuacji. Mam z tego wielką satysfakcję. Naprawdę jest tak, że jak kładę się wieczorem spać, to cieszę się na kolejny dzień. Myślę, że to może być jedna z definicji szczęścia. Widzę dużo możliwości rozwoju. Kiedy ograniczę aktywność zawodniczą – myślę, że to nastąpi około 40-stki – być może zajmę się turystyką sportową, organizacją obozów sportowych – pomysłów jest mnóstwo.

– Dziękuję za rozmowę.

Sławomir Sadowski

zdj. witek blog

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.