Piotr Krzaczkowski – kierownik Wysokogórskiego Obserwatorium Meteorologicznego na Śnieżce. Pracuje w tym miejscu od 30 lat. Znany jest także jako bardzo utalentowany i renomowany fotografik. Zdjęcia jego autorstwa można oglądać na facebookowym profilu pt: “Śnieżka”.

– Od 30 lat pracujesz na Śnieżce. Czy katastrofa budowlana na szczycie była najbardziej dramatycznym przeżyciem w tym czasie?

– Na pewno był to najbardziej stresujący moment w moim życiu. Nic go nie zapowiadało. Choć, mając świadomość tego, co się wydarzyło, można powiedzieć, że pewne oznaki były. Cały budynek “pracował” pod wpływem wichury, szadzi, która co roku go obrastała. Pod jej wpływem zawsze poruszał się, co dla nas – pracowników – było pozytywnym oddźwiękiem. Przynajmniej ja sobie to tak tłumaczyłem: obiekt został skonstruowany w taki sposób, by poddawać się wiatrowi. Prawda była jednak inna. Budynek obserwatorium był nieco inaczej skonstruowany. Takie drgania osłabiały konstrukcję.

– Od czego zaczęło się najgorsze?

– Szadź spadająca z górnego dysku spowodowała, że pracownicy usłyszeli delikatny trzask. Odkształciły się drzwi budynku. Zawiadomiliśmy od razu nadzór budowlany i wszystkie służby, potrzebne w takich sytuacjach. By jednak zobaczyć, co się stało, trzeba było udać się na Śnieżkę. Niestety, warunki wtedy – w marcu i kwietniu 2009 – uniemożliwiały to. Było bardzo dużo szadzi, silne wiatry, na zmianę z opadami śniegu. Następnego dnia po tym tąpnięciu nie udało się nam dostać na górę. Okazało się to możliwe dopiero po dwóch dniach, czyli w sobotę.

– Co stwierdziliście na górze?

– Popękały elementy górnego dysku. Cała załoga, łącznie z ekwipunkiem, została ewakuowana do dolnego dysku. Później sytuacja rozwijała się dosyć szybko. Warunki bowiem się nie zmieniały: dorastała szadź, silnie wiało… W niedzielę słychać było kolejne, głośne tąpnięcie, tym razem od strony masztu, gdzie zgromadziła się gruba szadź. Wtedy załoga została zupełnie ewakuowana z budynku, przeniosła się do górnej stacji czeskiego wyciągu krzesełkowego. W poniedziałek, czyli kolejnego dnia, osunęła się podłoga górnego dysku. Według ekspertyzy, która później powstała, to, co się wydarzyło, było w pewnym stopniu efektem sytuacji, których nie dało się przewidzieć. Gdy budynek powstawał, obowiązywały inne normy. Nie było, między innymi, normy odkształceń niskocyklicznych, czyli związanych z sezonowością. Obiekt na Śnieżce zimą był obciążony szadzią, podczas gdy latem był znacznie lżejszy, przez co pod wpływem odkształceń falował. Naprężenia, które się w nich zgromadziły, stały się jedną z przyczyn zniszczenia podpór, które utrzymywały górny dysk.

– A inne przyczyny?

– Mam wrażenie, oparte na informacjach zawartych w dokumentacji, że wpływ miało także zastosowanie podczas budowy nieodpowiedniej stali oraz sposób pracy na budowie. Niestety, w tamtych czasach – latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku – wiele elementów projektowych i konstrukcyjnych – co wychodziło później – różniło się znacząco.

– Odwalono fuszerkę?

– Może nie fuszerkę, ale mogło być tak: przywożono materiał inny niż należało, to trzeba było coś wymyślić. No to wymyślono spawanie zamiast nitów. Podejrzewam, że od początku nie przewidziano, iż konstrukcja stalowa powinna być nitowana, a nie spawana, i to na miejscu. Elementy konstrukcji puściły właśnie na spawach.

– Jak długo pracowaliście gdzie indziej?

– Tydzień, może dwa tygodnie. Gdy podłoga górnego dysku, która osiadła, ustabilizowała się, przenieśliśmy się do schroniska pod Śnieżką. Stamtąd robiliśmy obserwacje ręczne. Na Śnieżce pozostała stacja automatyczna, która działała i wysyłała dane bez przerwy. Pogoda jednak bardzo się poprawiła, co już w kwietniu umożliwiło prace rozbiórkowe. Usuwano niepotrzebne elementy, które przeszkadzały. Obserwatorzy wrócili do dolnych dysków.

– Mieszkańcy Kotliny Jeleniogórskiej narzekają na smog. Jak jest pod tym względem na Śnieżce?

– W Jeleniej Górze w sezonie grzewczym przekraczane są normy zapylenia, stężenia związków azotu, siarki, natomiast na Śnieżce nie dochodzimy nigdy nawet do kilku procent normy. Tam naprawdę jest czyste powietrze. Zanieczyszczenia gromadzą się w Kotlinie Jeleniogórskiej, nie docierają na szczyty Karkonoszy. Bo już na zboczach widać ich efekty po szkodach, jakie wyrządziły w drzewostanie kilkanaście i kilkadziesiąt lat temu.

– Jak się mierzy stan powietrza na Śnieżce? Kiedyś jeden z Twoich kolegów zabrał mnie na zewnątrz górnego dysku w specjalne, wysunięte miejsce, by odczytać pomiar. Nadal tak to wygląda? Technologia poszła do przodu…

– Pewne rzeczy, z uwagi na wielkość stężeń, nie zmieniły się. Korzystamy oczywiście z przyrządów automatycznych, ale one mierzą zanieczyszczenia gazowe. Automat mierzy stężenia ozonu, który jednak jest zanieczyszczeniem wtórnym, niepowodowanym bezpośrednio przez człowieka. Przyczyniają się do niego pośrednio choćby kopalnie węgla brunatnego. Ponieważ nie da się stężenia ozonu zmierzyć ręcznie, korzystamy z automatu. Wszystkie inne zanieczyszczenia mierzymy manualnie. Korzystamy oczywiście z metod certyfikowanych, kalibrowanych. Działamy w systemie europejskim i światowym. Z uwagi na bardzo małe stężenia, o których mówiłem, automaty nie sprawdzają się. Ich dokładność jest za mała.

– Pracujesz na Śnieżce 30 lat. Jak z tej perspektywy oceniasz ruch turystyczny?

– Nawet w ciągu ostatnich 15-20 lat widać radykalne różnice. Po pierwsze, znikła sezonowość. Kiedyś ruch koncentrował się latem i zimą. Jesienią i wiosną góry były puste. W ciągu tygodnia czy nawet miesiąca na Śnieżce pojawiało się kilkanaście bądź kilkadziesiąt osób. Teraz, gdy jest ładna pogoda, w ciągu dnia bywają setki, a nawet tysiące ludzi. I to poza sezonem. Bo w trakcie wysokiego sezonu latem frekwencja na Śnieżce wynosi kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi dziennie. Karkonoski Park Narodowy z tego powodu musiał wprowadzić ruch jednokierunkowy na Śnieżce.

– Typ turysty na Śnieżce? Kiedyś plecakowcy, a dziś panie w klapkach?

– Wytrawni turyści pozostali, ale dominują poza szczytem sezonu, czyli – na przykład – jesienią. Generalnie jednak prawdą jest, że dominuje niedzielny turysta, często niezbyt przygotowany, który przyjeżdża na jeden dzień z Wrocławia czy innego dużego miasta. Tę tendencję wzmocniła pandemia – coraz mniej ludzi tu nocuje, a więcej przyjeżdża rano, by wieczorem wracać.

– Kiedy wejść na Śnieżkę, by mieć ją tylko dla siebie? By na śniegu były ślady tylko naszych stóp?

– Jeszcze kilkanaście lat temu można było dość łatwo znaleźć się w takiej sytuacji, ale teraz trafienie na taki moment graniczy z cudem. Dostępność obrazu z gór poprzez kamery internetowe powoduje, że choćby ruch fotografów, przychodzących na wschód słońca w dobrych warunkach do robienia zdjęć, jest duży. Właściwie nie zdarzają się sytuacje, by po wyjściu z obserwatorium na zewnątrz śnieg był wolny od śladów ludzkich.

– Ale jelenie nie wystraszyły się tłumów? Dalej ryczą?

– Wchodzą na szczyt, ale ryczą na zboczach. Jesień to okres, gdy zawsze wracają.

– Czy ruch turystyczny niszczy przyrodę na Śnieżce?

– Park narodowy wprowadził wysokie siatki chroniące cenne gatunki. To była – jak tłumaczono – konieczność, bo łańcuchy nie wystarczały. Ludzie nie szanowali zakazu przekraczania ich. Czy ruch ma wpływ na przyrodę? Osobiście miałem takie doświadczenie: mieliśmy ogródek meteorologiczny przy kapliczce, jeszcze 15 lat temu. Wyrosła w nim wysoka trawa. Grunt był tam wyższy o 5-10 centymetrów. Gdy rozebraliśmy ogródek, w ciągu kilku miesięcy w tym miejscu były tylko kamienie. Ziemia została usunięta. Podobnie było z murawą poza łańcuchami na szczycie. Tłumy się tam wylegiwały. Chciałbym zwrócić uwagę też na coś innego. Pomiary są wykonywane na Śnieżce od stu dwudziestu lat. Temperatura się zmienia. Średnio wzrosła o prawie 2 stopnie. To też ma wpływ na roślinność.

– Śniegu jest mniej niż kiedyś?

– Najwyższa pokrywa przesuwa się na marzec i kwiecień, zalega krócej. Ale to powoduje, że pojawia się roślinność, której wcześniej nie było na szczycie, jak choćby – na razie niskopienne – małe drzewka i kosodrzewina. Podejrzewam, że za kilkanaście lat Śnieżka nie będzie już takim rejonem subalpejskim, jak obecnie.

– Zdarza się, że nie da się wejść na Śnieżkę?

– Tak. Powiem obrazowo: z górnej stacji wyciągu normalnie wchodzi się na szczyt około 45 minut, a ja szedłem kiedyś pomiędzy 6 a 7 godzin. Bez odpoczynku. Wiatr zasypywał moje ślady w ciągu kilku minut. Zdarzało się też, że wiało tak mocno, iż musiałem się kłaść. Widziałem kolegę, który oderwał się przy Domu Śląskim od ziemi i całe szczęście, że zatrzymał się na barierkach. Wiatr go dosłownie porwał.

– A magiczne zjawiska na Śnieżce?

– “Halo” to dwa pierścienie. Jest nie tylko Śnieżkowe, występuje często na dole. Słupy świetlne, jeszcze rzadsze, bo wymagają prawie bezwietrznej pogody, co na Śnieżce nie zdarza się często. Układają się nad i pod słońcem. Ale zjawiskiem, które występuje tylko na Śnieżce, są ognie św. Elma. Na dole nie można go doświadczyć. Są trochę niebezpieczne, bo wróżą burzę. Efekt jest taki, że włosy stają dęba. Wyładowania widać nocą w postaci świecących ogników dookoła masztów, a jeśli wystawi się ręce, czuje się mrowienie palców.

– Dziękuję za rozmowę:

Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Redaktor

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.