Jak średniowieczni pątnicy przeszedł od progu własnego domu do katedry św. Jakuba w Santiago de Compostella. To 2550 km. Tylko 500 metrów z tego szlaku nie pokonał na własnych nogach. Całkowicie zdarł dwie pary butów, a trzecią w znacznym stopniu. Spał głównie w namiocie; dopiero pod koniec podróży kilka razy w domach dobrych ludzi, a w Hiszpanii – w albergue, schroniskach dla pielgrzymów. Po drodze zgubił 12 kg. ale – jak mówi – intensywnie nadrabia. Swoją pątniczą podróż 14 listopada 2019roku, po 65 dniach, dowcipnie zakończył wpisem na facebooku, cytując Forresta Gumpa: „Jestem zmęczony. Chyba pójdę do domu”.

Dla resetu (i danej sobie obietnicy)…

Krzysztof Rozpędowski to człowiek – można powiedzieć – w kwiecie wieku i spełniony. W połowie ważnej dla mężczyzn dekady, a więc między czterdziestką, a pięćdziesiątką. Z żoną, Eweliną, właściwie od podstaw stworzyli i prowadzą kultowe w wielu kręgach gospodarstwo agroturystyczne Villa Greta w Dobkowie. Do tego byli i są inspiratorami wielu ważnych dla podświerzawskiej wioski przedsięwzięć, które przemieniły wioskę w turystyczną atrakcję. Mają dwoje dzieci w wieku szkolnym. Bez wątpienia Krzysiek jest więc osobą mocno zajętą. Skąd więc pomysł na tak ekstremalną eskapadę?

– To właściwie dalszy ciąg wyprawy sprzed lat ponad 20, gdy z przyjacielem, Kazikiem, pojechaliśmy na kilka miesięcy do Indii i Nepalu (na tym wyjeździe poznałem moją przyszłą żonę). Wtedy też podróżowaliśmy dla filozofii drogi – bez planowania, bez konkretnego celu. Obiecaliśmy sobie wtedy z Kazkiem, że powtórzymy taką wielomiesięczną wyprawę na 40. urodziny. Czterdziestka nie okazała się najlepszym momentem – i dzieci dość małe, i okoliczności związane z rozwojem firmy, i sporo wyzwań związanych z działaniami na rzecz Dobkowa. Nie dało się wtedy, ale w głowie siedziało i po pięciu latach przyszedł właściwy moment. Trochę z podpowiedzi Magdy Mańkowskiej, którą poprosiliśmy o konsultacje dla naszej restauracji. Po pewnym czasie powiedziała: „Krzysiek, tu wszystko dobrze działa, ja już wam nie muszę pomagać, a jeśli widzę jakiś problem, to taki, że nie potraficie się cieszyć tym co osiągnęliście.” Dotarło do mnie, że mam świetne dzieci, świetną żonę, nieźle kręcący się biznes i parę udanych projektów środowiskowych, brakuje tylko radości z tego wszystkiego. To zdecydowało.

– Brzmi jakby wyprawa była swoistym wotum?

– Raczej resetem. Oderwaniem się od maili, telefonów i spraw do załatwienia; czasem na przemyślenia.

Wyruszył 10 września (2019). Bez Kazka – przyjaciel dwa miesiące wcześniej złamał nogę. Nie było szans na tak obciążającą wędrówkę. Przez dwa dni szedł przez Polskę, osiem dni przez Czechy, dziesięć przez Niemcy, ponad miesiąc po Francji i 15 dni przez Hiszpanię.

– Od początku przyjąłem, że będę szedł według średniowiecznych reguł pątniczych, czyli od drzwi własnego domu do katedry w Santiago de Compostella. Żona odprowadziła mnie do Krzyża pod Lipami między Dobkowem i Świerzawą, a potem szedłem już sam. Zanim doszedłem do Jeleniej Góry, tak już mnie stopy bolały, że Aleją Jana Pawła szedłem po trawie, żeby nie uderzać o asfalt. Nawet mnie jakiś mieszkaniec zaczepił, dlaczego niszczę zieleń. Potem to się zmienia, stopy się przyzwyczajają i same szukają najszybszego podłoża – asfaltu, betonu. Zaczynałem od 30 km dziennie, później doszedłem do 50 km.


Lepiej zjeść niż nieść (bo coś się zawsze znajdzie)…

– Wcześniej, czytając, w to nie wierzyłem, ale faktycznie każde 100 gram ma znaczenie. Kiedy druga, zużyta para butów trafiła do kosza i z plecaka wyjąłem ostatnią, bagaż zrobił się zdumiewająco lekki. Cały czas miałem wrażenie, że zapominam plecaka. I jeszcze taka ciekawostka: noga na takim marszu rośnie. Zaczynałem wędrówkę w butach numer 44 (choć standardowo noszę 42), ale po jakimś czasie stały się strasznie ciasne; bardzo mnie obtarły. Potem kupiłem 45 i były świetne. A teraz noga znowu zmalała i w bucie mi pływa. O wagę plecaka dbałem stosując zasadę, że lepiej zjeść niż nieść. Po co dźwigać na plecach jedzenie, skoro zawsze coś można po drodze znaleźć. Przez jakiś czas wędrowałem razem z Marią z Norwegii, która z kolei zawsze dźwigała jedzenia na kilka dni. Przekonywałem ją, że niepotrzebnie się męczy. Przecież nawet jeśli pechowo nie będzie w newralgicznym momencie jakiegoś sklepu, to zawsze znajdzie się jakaś gruszka, albo jabłko, bo pora roku sprzyja.

Zdecydowaną większość swojej drogi Krzysiek przemierzył w zupełnej samotności. W Polce, Czechach, Niemczech i przez większość przemarszu przez Francję na szlaku nie było innych pielgrzymów. Trudno się dziwić – w ten sposób (od drzwi własnego domu) pielgrzymuje raptem kilkadziesiąt osób rocznie. Dopiero w Kraju Basków, na dystansie kilku dni od Santiago de Compostella na szlaku zrobiło się tłoczniej.

Dobkowskiemu pątnikowi bardzo to pasowało. Nie ruszył w tak długą podróż szukać nowych znajomych i przygód, ale oderwania od codzienności. I doświadczył tego w pełnym zakresie.

– Szedłem z wyłączonym telefonem, z odinstalowanymi aplikacjami, korzystając z map ściągniętych offline. Kontaktowałem się tylko z rodziną. Na początek jakieś dwa razy w tygodniu; pod koniec, gdy tęsknota już bardzo doskwierała, znacznie częściej. Cóż – szczerze mówiąc Droga św. Jakuba pokonywana w ten sposób, to przede wszystkim nuda. Cały dzień tylko idziesz, bo zmęczenie nie pozwala na nic więcej. Wieczorem rozkładasz namiot, spisz, rano zwijasz namiot i znowu idziesz. Tego nie doświadczają w pełni ludzie pokonujący tylko końcowe etapy. Tam jest już ich zbyt wielu, zbyt wiele się dzieje, a i warunki, to prawdziwy „hilton”. Dobre spanie w schroniskach dla pielgrzymów, dobre jedzenie, wszystko tanie. Też korzystałem z tego high lifu…

Camino otwiera serca (i domy)

Podobno Camino opiekuje się pielgrzymami. Krzysiek uważa, że tak naprawdę opiekuje się nimi ta marka, ten brand. Dla zdecydowanej większości osób proszonych o pozwolenie nabrania wody, czy o zgodę na rozbicie namiotu przy ich posesjach informacja, że jest się pielgrzymem św. Jakuba wystarcza za swoisty glejt.

– Oczywiście zdarzały się osoby, które odburknęły, żeby sobie pójść. Chyba wskutek naturalnego lęku przed brudnym, zarośniętym „niewiadomokim”. Ale zauważyłem, że nawet takie osoby czuły dyskomfort, że odmawiają pielgrzymowi. Gdzieś na półmetku mojej wędrówki poprosiłem o zgodę na rozbicie namiotu na ogródku, bo akurat nie było innej możliwości. Odmówiono mi dość bezpośrednio, ale kiedy już odchodziłem, gospodarze zawołał: „a wody pan nie chce; a może owocami się pan poczęstuje”. Już żałował, że odmówił pielgrzymowi….

Zdecydowanie więcej było tych dobrych spotkań. Kobieta proponująca podwózkę, której Krzysiek odmówił, bo przecież szedł i przejazd był nie do przyjęcia. No to zaproponowała prysznic i bodaj po 24 dniach mógł wykapać się w ciepłej wodzie. Rodzina o nazwisku Grzebałkowski, stuprocentowi Francuzi. Zaproponowali mu nocleg, ale że słońce było jeszcze wysoko, więc chciał iść dalej. Więc wskazali mu na nocleg swoja fermę kurczaków dwie wioski dalej. I jeszcze przywieźli tam jedzenie, kawę, herbatę, gorącą czekoladę…

Tak też było w chwili kryzysu po wędrówce w deszczu na wietrze.

– Przemoknięty do suchej nitki, wyziębiony, miałem dosyć. Przechodziłem akurat obok hotelu. Postanowiłem się osuszyć. Poprosiłem o jedynkę na dobę. Gdy właściciele dowiedzieli się, że idę do Santiago de Compostella, stwierdzili że śpię i jem za darmo.

Kryzysów oczywiście było więcej. W pierwszych tygodniach wprawdzie dopisywała pogoda, ale dokuczały odciski. – O odciskach wiem już chyba wszystko. I da się z nimi żyć – śmieje się Krzysiek.

Na drugiej połowie trasy, we Francji, przyszły deszcze,, wiatry, nocne przymrozki i bodaj najpoważniejszy kryzys, gdy przytrafiła się poważna kontuzja.

– To było w Wogezach, przyszło zapalenia mięśnia przy piszczelu, odpowiadającego za ruch stopą. Piechurzy to znają. Najpierw bolało, ale gdy zaczęło puchnąć, zrobiło się groźnie. I właśnie wtedy, gdy prosiłem o wodę i zgodę na rozbicie namiotu, okazało się, że gospodarz jest emerytowanym lekarzem. Zaprosili mnie do domu i potraktowali, jak syna. Zalecił przynajmniej jednodniowy odpoczynek. Szkoda mi było dnia, ale uznałem, że ryzyko jest zbyt duże i zostałem. Zaprosili mnie do restauracji, gdzie przyszło jeszcze wielu ich znajomych i był to mój jedyny dzień odpoczynku w ciągu całego marszu.

Krzysiek nie wyrzucił w Santiago de Compostella butów („trochę było mi ich szkoda”), nie spalił pątniczych ubrań, co praktykowali średniowieczni pielgrzymi. Nie to było jego celem. Chciał przejść tę drogę, pokonać własne słabości, zaznać swoistego katharsis. Wszystko mu się udało.

Gdy doszedł do katedry spędził w niej wiele godzin.

– Wszyscy, których spotkałem po drodze prosili, by wspomnieć ich u celu. Trochę czasu mi to zajęło, żeby nikogo nie pominąć….

Marek Lis

Zdjęcia: Krzysztof Rozpędowski

Tekst ukazał się w Nowinach Jeleniogórskich w styczniu 2020 roku.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.