31 maja 1981 r. w Jeleniej Górze, na Nowowiejskiej, odbyło się otwarte zebranie partyjne jeleniogórskiego garnizonu Milicji Obywatelskiej, zwołane przez bezpartyjnego funkcjonariusza. Milicjanci zjawili się na nim wyjątkowo licznie. Dowództwo jednostki nie podejrzewało, że chodzi im o założenie milicyjnych związków zawodowych. Zrobiła się zadyma, a komendant wojewódzki MO rozkazał rozpędzić zebranie.

To stosunkowo mało znany epizod burzliwych wydarzeń tamtego czasu w Jeleniej Górze, podobnie jak trochę zapomniana została krótkotrwała próba zorganizowania milicyjnych niezależnych związków zawodowych w skali kraju. Inicjator tej próby, Marek Krakowiak, na początku czerwca otrzymał Krzyż Wolności i Solidarności. Wcześniej – w 2019 r. – został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Niepokorny funkcjonariusz

Marek Krakowiak w maju 1981 r. był naczelnikiem Wydziału Kryminalnego KMP w Jeleniej Górze, w stopniu porucznika. Nie należał do partii, co przy tym stopniu i stanowisku było ewenementem.

Do Jeleniej Góry trafił z Lubska, skąd pochodzi i gdzie zaczynał jako nauczyciel muzyki.

Pan Marek sam siebie charakteryzuje jako skrajnie krytycznego wobec otaczającej rzeczywistości.

Jak to możliwe, że krytyczny, niepokorny człowiek trafia do tak opresyjnej organizacji, jak Milicja Obywatelska? Marksowski pogląd o bycie kształtującym świadomość miał tu pełne uzasadnienie.

– Jako nauczyciel zarabiałem 950 zł. Za to nie dało się przeżyć kawalerowi, a co dopiero myśleć o założeniu rodziny. Znalazłem pracę na cywilnym stanowisku w Powiatowym Sztabie Wojskowym i wypłata mi wzrosła do 1400 zł. Tam przyszedł coś załatwić mój kolega ze szkoły; był milicjantem. Gdy powiedział, że na początek dostał 2,5 tys., zaczęło mnie to korcić. Wbrew ojcu, antykomuniście, żołnierzowi AK (na długo przestał się do mnie odzywać), poszedłem do milicji – opowiada pan Marek o swoich dylematach. – Pracowałem w komendzie powiatowej w Lubsku, która została rozwiązana w wyniku reformy administracyjnej. Szukałem nowego miejsca. W Jeleniej Górze miałem rodzinę, pokochałem Karkonosze, a do tego zaproponowano mi stanowisko inspektora ds. szkolenia i mieszkanie. Wybór był prosty.

Po pewnym czasie pan Marek z piony szkoleniowego trafił do kryminalnego. I zaczęły się naciski, bo przecież przełożonym nie mieściło się w głowach, że operacyjny funkcjonariusz może nie należeć do partii.

– Namawiali mnie już w Lubsku, ale tam przełożonym był bardzo porządny człowiek. Przekonywał, że bez tego nie awansuję, ale nie naciskał. W Jeleniej Górze bardziej naciskali, a gdy konsekwentnie odmawiałem, wstrzymali awanse i nie pozwolili studiować na prywatnej uczelni. Dali zgodę na szkołę oficerską licząc, że polityczni mnie tam urobią – opowiada.

Nie urobili. Akurat po ukończeniu tej szkoły zaczyna się okres „Solidarności”. Pan Marek z braków kadrowych wprawdzie dostaje stanowisko naczelnika Wydziału Kryminalnego, ale to nie przeszkodziło mu stać się też milicyjnym opozycjonistą.

Zalążek i krótki byt milicyjnych związków

– Już przed „Solidarnością” miałem niewyparzoną gębę i nieraz lądowałem na dywaniku. „Solidarność” otworzyła mi oczy na wiele innych problemów. Już pod koniec 1980 r. na wojewódzkim spotkaniu partyjnym wystąpiłem z oceną tego wszystkiego, co mnie otacza. Wtedy z zebrania wyprowadzili mnie SB-ecy. Potem przychodzili koledzy, podwładni, którzy – sami coraz bardziej krytyczni – pytali, co mają robić. Wpadliśmy na pomysł…

Poprosiłem komendanta miejskiego o zwołanie otwartego zebrania partyjnego i poprosiłem o zgodę na mój udział. Przygotowałem materiały o powstających związkach milicyjnych, zaufanych poinformowałem, o co chodzi. 31 maja 1981 r. zjechało się z całego województwa jeleniogórskiego naprawdę dużo funkcjonariuszy. Gdy wystąpiłem z propozycją utworzenia związku, zrobiła się straszna zadyma. Jak to zwykle bywało, jeszcze w trakcie spotkania, ktoś doniósł do komendanta wojewódzkiego. Od razu padł rozkaz, żeby rozpędzić „to tałatajstwo”.

Ale związki zdążyli założyć. Powstał Tymczasowy Komitet Założycielski Rad Funkcjonariuszy MO. Nomenklatura miała wtedy znaczenie. Gdyby zakładali „związki”, nie przetrwaliby ani przez chwilę. Zakładając „rady” dawali sobie szansę….

Marek Krakowiak został szefem jeleniogórskiego komitetu (zapisało się ponad 100 osób) i delegatem na spotkanie w Warszawie. Tam reprezentant Jeleniej Góry wszedł do Komitetu Krajowego, gdzie został delegowany do rozmów z przedstawicielami strony rządowej. Ale rozchorował się i musiał wrócić do domu. To go uchroniło – w Warszawie najaktywniejszych uczestników spotkania zabrało ZOMO i zostali internowani.

Pan Marek pracy od razu nie stracił. Zaczęły się natomiast regularne, właściwie codzienne, przy tym psychicznie brutalne przesłuchania przez SB.

– Bić mnie nikt nie bił, ale sugestie, że w wypadkach samochodowych giną całe rodziny, ostentacyjne wyjmowanie i przeładowywanie pistoletu było na porządku dziennym – wspomina milicyjny opozycjonista. Wywiózł wtedy swoją rodzinę w lubuskie, leśne ostępy. Dziś spotyka przesłuchującego go SB-eka na ulicy.

– Teraz kłania mi się w pas – nie kryje satysfakcji.

To trwało kilka tygodni. A 9 lipca przyszło wezwanie do kadr, gdzie usłyszał, że z polecenia komendanta wojewódzkiego zostaje wydalony z milicji. „Dla dobra służby” – brzmiało uzasadnienie.

Zwolniono też wtedy mocno udzielającego się Jana Szeflińskiego (pan Marek wystąpił o odznaczenie go Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski), Zbigniewa Szawłowskiego, trochę później zwolniono też sprzyjającego związkowcom jeleniogórskiego komendanta miejskiego.

Komitet założycielski właściwie nie zdążył zaistnieć. Wszystkich, którzy zgłosili akces, nakłoniono do wycofania się i podpisania lojalki. Kto tego nie zrobił – tracił pracę. Z wilczym biletem.

W służbie nic się nie zmieniło

Szlaban na zatrudnienie miał też Marek Krakowiak.

– Gastronomia to była ta branża, gdzie każdy mógł się zatrudnić. Tam nikt nie żądał świadectwa pracy, bo każdy chętny był na wagę złota. Przydało mi się muzyczne wykształcenie i muzyczna karta weryfikacyjna. Przebujałem się po knajpach przez dziewięć lat.

Gdy w 1989 r. przyjęto ustawę o możliwości powrotu do służby wyrzuconych za politykę funkcjonariuszy, pan Marek nie wahał się ani przez chwilę. Zdecydował by znów założyć policyjny mundur – już nie dla pieniędzy, ale w służbie społeczeństwu. Został szefem wojewódzkich związków policyjnych.

Do policji pan Marek wrócił w październiku 1989 r. W lutym 1990 r. złożył wniosek o zwolnienie.

– To wciąż było to samo bagno – podsumowuje ten krótki okres.

Marek Lis

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.