– W 1966, po mistrzostwach świata w Holmenkollen, gdzie zająłem siódme miejsce, przez miesiąc byłem najlepszy na świecie. Wygrałem dwa konkursy w Norwegii, potem jeden w Japonii, a na koniec w Zakopanem. Przyjechał wtedy do nas mistrz świata. Szykowałem się na niego, ale zapił i nie wystartował. Miałem wówczas formę i mogłem z nim wygrać. Tak, miałem formę, czułem to coś w biodrach, co oznacza, że skacze się pięć metrów dalej…

Tak opowiadał Ryszard Witke osiem lat, w artykule w “Nowinach”. Był już po siedemdziesiątce, ale zachowywał dobrą formę, z pasją i humorem snuł opowieści o swoim życiu i karierze skoczka narciarskiego. Wspominał nawet, jak zdarzyło mu się skakać po kielichu i w gipsie! Czuł się świetnie, z dużą ochotą zabrał mnie na skocznię w pobliżu swojego domu w Karpaczu, gdzie urządziliśmy sesję fotograficzną.

Był sportowcem absolutnie wyjątkowym. Do dziś – jeśli chodzi o sporty zimowe – nie dorównał mu nikt z Karkonoszy. Na arenie międzynarodowej wskoczył na tak wysoki poziom, że za przetarcie szlaków w drodze na szczyt dziękował mu nawet sam Wojciech Fortuna – mistrz olimpisji z Sapporo (1972).

Orzeł z Karkonoszy – ten przydomek nie jest na wyrost. Ryszard Witke to wychowanek Sportu Budowalnych Karpacz, w których trafił pod skrzydła legendarnego, znakomitego trenera Włodzimierza Paszkiewicza. Potem był barwach Śnieżki Karpacz i AZS-u Wrocław.

Jako pierwszy skoczek z naszego regionu został powołany do kadry narodowej. Startował kilka razy na Turnieju Czterech Skoczni oraz – dwukrotnie – na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich – w Innsbrucku w 1964 i Grenoble w 1968. Polskę reprezentował przez trzynaście lat (1959-72). Był mistrzem i wicemistrzem Polski. We francuskim Chamonix w 1964 zajął czwarte miejsce na Uniwersjadzie. Dwa razy zdobył pierwsze miejsce na Memoriale Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny.

Ukończył Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Po zakończeniu w 1972 roku kariery sportowej trenował skoczków i kombinatorów norweskich, prowadził zajęcia na katowickiej AWF. W Warszawie prowadził ośrodek sportowy („ministrowie przyjeżdżali, ciągle graliśmy tam w siatkówkę” – wspominał). Brał udział w przebudowie skoczni w Karpaczu i Lubawce.

Był sportowcem z niesamowicie silnym charakterem. Na igrzyska w Innsbrucku pojechał tuż po wyjściu ze szpitala.

– W sylwestrowym konkursie Turnieju Czterech Skoczni w Ga-Pa byłem ósmy po pierwszej serii – opowiadał Wojciechowi Koerberowi z “Gazety Wrocławskiej”. – W końcu miałem się znaleźć w dziesiątce. No i trafił się pech. Dostałem tak mocny, czołowy wiatr, że narty podeszły mi pod szyję. Ich szpice czułem na gardle. Wiedziałem, że nie mogę tak dłużej lecieć, bo wyląduję na głowie. By narty odeszły, wykonałem lekki ruch barkami do przodu. W tym momencie wiatr jednak puścił i deski poszły w dół. No i wylądowałem na tej głowie, lecz padem gimnastycznym zamortyzowałem nieco uderzenie. W sumie mogę powiedzieć, że się udało, bo przecież rozmawiamy teraz.

Po tej niebezpiecznej przygodzie leżał miesiąc w szpitalu z gipsem na karku. Mimo to udało mu się oddać skoki na turnieju kwalifikacyjnym, dające wyjazd na Igrzyska. Szans na podbicie świata jednak wtedy nie było.

Cztery lata później w Grenoble uszkodził miesień nogi po drugim skoku. Próbował leczyć ją lampą kwarcową w hotelu. Skończyło się na tym, że… Uszkodził rogówkę, co kosztowało miesiąc w szpitalu. Na trzecie igrzyska – w Sapporo – też by pewnie pojechał, gdyby nie naderwanie mięśnia dwugłowego uda. Życie sportowe Orła było naznaczone kontuzjami.

Ale także wspaniałymi podróżami, które wówczas – w okresie zamkniętych granic i niskiej wartości złotówki – dane były nielicznym. Sportowcy i trenerzy zarabiali znacznie mniej niż teraz, więc musieli sobie radzić inaczej.

– W Polsce chyba nikt nie znał tak dobrego adresu w Wenecji, jeśli chodzi o zakup złota! – opowiadał Ryszard Witke. – Kupowaliśmy je tam kilogramami! Przebitka była taka, że u nas zarabiało się na nim przynajmniej dwa razy tyle, ile kosztowało. Ale nie można było wszystkiego naraz przywozić do Polski. Zostawiało się część w Austrii. Trzeba było mieć tam swoich ludzi. Takich pewnych, żeby nie ukradli. Wiozło się więc kilo czy pół do Austrii, a potem w ciągu dwóch-trzech przejazdów się to wwoziło. Z polskimi służbami granicznymi nie było większych problemów. Najgorsi byli enerdowcy.

– Żona dała mi do przewiezienia pierścionek, swój najładniejszy – wspominał. – Dałem go do puszki z kawą i wie pan, że jak enerdowcy wzięli mnie na kanał, to go jakoś wykryli i zabrali? Dlatego wiedziałem już, że przez NRD nie ma co nic wwozić. Jeśli chodzi o wywóz, bezkonkurencyjna była polska wódka.

Pan Ryszard miał w aucie schowek pod siedzeniem. Mieściło się w nim od pięciu do siedmiu butelek. Zawsze dowoził je do celu w komplecie.

– Tylko wódką mogłem się zrewanżować moim partnerom w interesach – tłumaczył. – Pensje trenerskie były marne, a wódkę mogłem w Austrii wymienić na wszystko. Ze znajomym Austriakiem z Bischofshofen, też skoczkiem, przedstawicielem pewnej firmy, jedną butelkę wypijaliśmy, a druga u niego zostawała. On w zamian dawał mi tyle okularów, że nie wiedziałem potem, co z nimi robić!

– Ktoś powiedział gdzieś kiedyś, że przywiozłem pół kilograma złota – opowiadał. – Zrobili mi przez to w domu w Karpaczu kontrolę. Jedną trzecią im dałem, reszta została. Odczepili się.

Pewnie nie musiałby dorabiać sobie na złocie, gdyby władze PRL zgodziły się na jego wyjazd do pracy w Niemczech. Chcieli go tam na trenera kadry narodowej skoczków. Miał już trzyletni kontrakt w ręku. Dawali mu trzy i pół tysiąca marek miesięcznie. 40-50 lat temu była to kwota duża w Niemczech, a dla Polaka z PRL-u – ogromna. – Chciałem wszystko załatwić oficjalnie – wspominał. – Polski Związek Narciarski się zgodził, ale wtedy był jeszcze GKKFiS (Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu). Od niego wszystko zależało. Odpisali, że nie puszczają mnie, bo muszą mnie wykorzystać w kraju.

Mieszkał w Karpaczu do ostatnich dni. Zjeżdżał na nartach z Kopy, a czasem jeszcze… Skakał. Ostatni raz w 2011 roku, czyli w wieku 72 lat, na zawodach weteranów w Harrachovie. To było 30 albo 31 metrów. Byłoby pewnie więcej, ale – jak oceniał, skocznia nie była przygotowana jak należy.

Pierwszą żoną Ryszarda Witke była Bożena, z którą miał syna Roberta, a drugą Elżbieta.

– Poznaliśmy się w 1982 lub 1983 w Szczyrku, gdzie Ryszard był na obozie jako trener Śnieżki Karpacz, a ja przyjechałam na wypoczynek z Katowic, gdzie mieszkałam – wspomina Elżbieta Witke. – Była między nami duża różnica wieku – 20 lat, ale… Ryszard był wtedy w świetnej formie. Co tu dużo mówić: zawrócił mi w głowie, zafascynował mnie, zakochałam się!

Ryszard Witke zabierał ukochaną Elżbietę na zawody w różnych krajach, w pięknych miejscach. Wówczas było to nie tylko atrakcyjne, ale – z racji utrudnień biurokratycznych – także wyjątkowe. Miłość rozkwitała, a jej wspaniałym owocem okazała się Marta.

– Zabierał mnie na narty od najmłodszych lat – opowiada Marta Witke-Orlikowska. – Pierwszy raz, gdy miałam 19 miesięcy! Tak samo zresztą postąpiłam z moim dzieckiem.

Pani Marta została policjantką i znakomitą biegaczką maratońską. Cztery razy zdobyła mistrzostwo Polski policjantek w maratonie. Kocha też narty biegowe. W tym roku (2020) ukończyła w świetnym stylu Bieg Piastów na głównym dystansie 42 km.

Jak wspomina Elżbieta Witke, gdy tata dowiadywał się o sukcesach córki, płakał ze szczęścia. Z syna też był dumny: – To rekordzista naszego regionu w długości skoku – w Kulm osiągnął 142 metry! Pobił mój rekord z Planicy o 10 metrów! – opowiadał.

Elżbieta i Ryszard Witke prowadzili w Karpaczu pensjonat. Gdy Orzeł z Karkonoszy podupadł na zdrowiu, zrezygnowali z tej działalności. Pan Ryszard słabł coraz bardziej, aż zgasł 27 października 2020.

Co pozostawił nam, poza wspaniałymi emocjami, wspomnieniami i dumą, że Karkonosze wydały skoczka światowej klasy? Marzenie, by w Karkonoszach znowu skakano na nartach. Choćby – na początek – 30 metrów…

Leszek Kosiorowski

Fot. Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.