Janusz Piepiora - wybitny sportowiec i trener wielu utytułowanych medalistów świata, Europy i Polski w karate. W Polsce jest przedstawicielem organizacji międzynarodowych Tokon-Kai Karate Academy iWorld Karate Confederation, od której otrzymał tytuł shihana. Posiadł wiele tajników dalekowschodnich sportów walki – karate, ju-jitsu i kobudo, jak również, m.in., dyplomy trenera klasy mistrzowskiej karate, menedżera sportu, mistrza zarządzania sportem. Jest również absolwentem szkoleń specjalnych International Bodyguard Association.
Autor wielu artykułów i publikacji naukowych, zapraszany do udziału w wielu konferencjach poświęconych zagadnieniom nauk o zarządzaniu sportem i upowszechnianiu kultury fizycznej. Tematem przewodnim tych prac są prawne uwarunkowania działalności sportowej, jak i współpraca pomiędzy samorządem terytorialnym a stowarzyszeniami sportowymi. Był przewodniczącego Rady Miejskiej w Kowarach, kierował klubami sportowymi.

– Jak to się zaczęło? Skąd karate wzięło się w Kowarach?

– Najpierw był Karpacz, lata 70. Przyjechał tam Józef Szałapski z Krakowa. Po studiach dostał skierowanie do pracy w geodezji w Jeleniej Górze. Mieszkał u swojej rodziny w Karpaczu. Trenował karate u senseia Andrzeja Drewniaka. Ja wtedy nie znałem karate, ale byłem aktywny, biegałem po lesie. Pan Józef ćwiczył karate, miał stopień 4 kyu, granatowy pas. Gdy się poznaliśmy, ucieszył się, że jest tu młody chłopak zainteresowany karate. Udało się zorganizować treningi w liceum w Karpaczu – było nas wtedy około dziesięciu. Trenowaliśmy tam przez rok, a ja i kilku innych wstąpiliśmy do Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej w Jeleniej Górze, dzięki czemu nasze treningi można było sformalizować.

– Potem pan przeszczepił te zajęcia do Kowar?

– Najpierw powstała nasza sekcja karate TKKF w Karpaczu. Ale kolega Józef Szałapski chciał stworzyć grupę w Jeleniej Górze. Powstała w MDK-u i tam trenowaliśmy. Prezes okręgu TKKF, pan Jan Sładczyk, zachęcił mnie do prowadzenia zajęć w Kowarach. Był przełom lat 1978/79.

– Jak pan zaczął?

– Przy ówczesnym Ośrodku Sportu i Rekreacji zrobiliśmy zapisy. Pomagał mi pan Sładczyk, zajmujący się rekreacją w Fabryce Dywanów „Kowary”. W pierwszej grupie mieliśmy 60-80 osób. Zajęcia odbywały się w podziale na dwie grupy. Warto też wspomnieć o wątku poznańskim. Zetknąłem się ze studentami z poznańskiej Akademii Wychowania Fizycznego, którzy przyjeżdżali do Karpacza na obozy. Sam zjeżdżałem na nartach, uczyłem ich tego. Mówię o tym, bo w Poznaniu była jedna z pierwszych sekcji w kraju. Jeździłem tam pociągami na treningi. Później poznałem Leszka Drewniaka. Uczyłem się od niego i innych, a jednocześnie przekazywałem wiedzę swoim podopiecznym.

– Leszek Drewniak już wtedy był legendą polskiego karate.

– Tak, to był początek lat 80. W 1980 powstał Polski Związek Karate. Poza tak wielką postacią, jak Leszek Drewniak, pomagali mi też pierwsi, starsi karatecy z Kowar, jak również miasto Kowary i Fabryka Dywanów. Adam Peczeniuk jeździł ze mną do Poznania, dawał swoje paliwo i wartburga, co było znakomitym ułatwieniem. Nie dysponowałem wówczas samochodem. Adam Peczeniuk był jednym z pierwszych kowarzan, którzy posiadali samochód.

– Kto przychodził na treningi karate?

– Zapalona młodzież. Tym młodym ludziom wydawało się atrakcyjne, że mogą trenować inną dyscyplinę sportu niż te najpopularniejsze. Ich zapał przyniósł wspaniałe efekty. Bardzo wiele osiągnęli, także w skali światowej. Wypada tu wspomnieć Adasia Urodę czy Grzegorza Truchanowicza, jak również Tomka Tchórza i Adasia Plutę. Ta dwójka była akurat z Wałbrzycha, ale dojeżdżali do Kowar na treningi. Dojeżdżali do nas też zawodnicy z Legnicy. Dlaczego? Bo angażowaliśmy najlepszych trenerów, na przykład Leszka Drewniaka. Działało to jak magnes.

– Mieliście też swoje bazy zewnętrzne.

– Jedną z głównych był Łagów Lubuski. Opowiem anegdotę. Kiedyś Leszek Drewniak, który był tam z nami zawsze, przyjechał późniejszym pociągiem. Nie miał jak dostać się ze stacji. Przeszedł w nocy, z torbą na ramieniu, aż 26 kilometrów. Był nasz! Aż do swojej nieszczęśliwej śmierci. Na jego pogrzebie środowisko karate mnie wytypowało, bym o nim opowiedział.

– Pan doszedł do 8 dan, czyli bardzo wysoko. Jak pan to osiągnął?

– Moim marzeniem, gdy zaczynałem trenować karate, było zdobycie czarnego pasa. Miałem już doświadczenia z judo – trenowałem na jeleniogórskiej „Gwardii”, u Kazia Piecucha. Tam na treningi woziła mnie mama.

– Mama pana woziła na treningi z Kowar do Jeleniej Góry w tamtych czasach? Przecież nie mieliście samochodu?

– Autobusem. Wspierała uprawianie sportu przez syna. Czekała, aż skończę trening, a potem mnie przywoziła do domu. Tato też pomagał, ale, niestety, zmarł młodo, w wieku 40 lat. Tato świetnie pływał, a tradycje sportowe w rodzinie wprowadził wujek, który dobrze boksował.

– Skąd wzięło się to judo u pana?

– Z ogłoszenia w gazecie o naborze. Z tatą łączyło mnie zamiłowanie do japońskich filmów Kurosawy, gdzie też pokazywane było karate. To mnie natchnęło.

– Jakie miał pan wyniki w karate?

– Byłem w kadrze Polski, ale nie osiągnąłem wielkich sukcesów. Lepiej poszło mi jako trenerowi. Ale mój syn zdobył tytuł mistrza świata.

– Trenował pan młodzież przez wiele lat, ale z czegoś trzeba było żyć. Czy dostał pan gdzieś dzięki temu etat?

– Przez wiele lat miałem umowy zlecenia w Ośrodku Sportu i Rekreacji w Kowarach, a po jakimś czasie, gdy mnie sprawdzono, dostałem etat. Pracowałem też w „Społem” w Kowarach przez 10 lat. Przeszedłem przez wszystkie szczeble wtajemniczenia, na koniec zostałem kierownikiem działu. Gdy były strajki w 1980 za pierwszej Solidarności, byłem nawet grzecznościowym ochroniarzem strajkujących kobiet.

– Jak się pan czuje jako mąż swojej żony – Elżbiety Zakrzewskiej, która jest burmistrzem, bardzo aktywnym i widocznym. Niektórzy mężczyźni mają w takiej sytuacji problem. Są w cieniu.

– To dla mnie wielkie wyzwanie, lecz staram się odnaleźć. Pomagam, jak mogę, w domu. Żona jest pracoholikiem, pracuje do do późnych godzin. Mamy działkę, a żona lubi kwiaty, więc staram się, by działka jakoś wyglądała.

– Biega pan dalej po lesie?

– Biegałem po 60 kilometrów, ale zgodnie z powiedzeniem, że sport prowadzi do kalectwa, mam problemy ze stawami, więc nie biegam i nie zjeżdżam na nartach. Dużo chodzę – trenuję w lesie i na działce, na której mam lustra, co kiedyś było marzeniem. I mam armię – 4 tysiące figur żołnierzy z różnych epok. Gdy czasem widzę korzystnie wyglądającą figurę wojownika, kupuję. Kiedy mam więcej czasu, zamykam się i rozkładam kolekcję.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.