Rozmowa z Mirosławem Rzepisko, wiceprezesem klubu sportowego Śnieżka Karpacz, właścicielem Muzeum Narciarstwa w Karpac

Rentgen: Mirosław Rzepisko – wiceprezes Klubu Sportowego Śnieżka Karpacz, właściciel Muzeum Narciarstwa w Karpaczu, kolekcjoner pamiątek sportowych z Karpacza, strażnik pamięci o lokalnych trenerach, zawodnikach i działaczach sportowych.

– Stok Kolorowa w ścisłym centrum Karpacza należy do Pana rodziny od czasów tuż po II wojnie światowej. Historia tego miejsca to historia Karkonoszy w pigułce. Od kiedy pan tu mieszka?

– Urodziłem się w 1963 roku i przez całe życie mieszkałem na stoku Kolorowa. W jego górnej części jest nasz rodzinny dom. Wywodzę się z rodziny o tradycjach sportowych, choć jako jedyny z tego grona jestem narciarzem zjazdowym. Wzięło się to stąd, że w latach 60. poprzedniego wieku na Kolorowej powstał wyciąg orczykowy – jeden z pierwszych w Polsce. Zbudowali go panowie Świderski i Jurek Świątek – późniejszy trener reprezentacji Polski koszykarzy. Dostałem od nich pierwsze narty, plastikowe zjazdówki. W ten sposób, gdy byłem jeszcze dzieckiem, zaszczepili we mnie narciarstwo.

– Nie było jeszcze ratraków, więc musieliście być deptaczakami stoku.

– Tak, byliśmy deptaczami, moi wujowie, skoczkowie narciarscy, korzystali ze swoich nart w tym celu, co umożliwiało ubicie większych połaci śniegu. Przygotowanie stoku polegało na pochodzeniu do góry i schodzeniu na dół. I tak w kółko, aż stok stawał się przygotowany do jazdy na nartach.

– Jak długo wyciąg i stok działały w taki sposób?

– Później, po drugiej stronie stoku moi wujkowie postawili drugi orczyk, a ten pierwszy został oddany miastu, a potem klubowi Śnieżka Karpacz, w którym przez 17 lat byłem zawodnikiem, a następnie przez sześć lat trenerem. Byłem też instruktorem, postawiłem wyciąg baby-lift do nauki, na dolnym stoku Kolorowej. Zatrudniałem instruktorów ze Śnieżki. Panowała na Kolorowej sportowa atmosfera. I tak sobie działaliśmy, aż do przebudowy stoku Kolorowa na rynny saneczkowe.

– Jak to się stało, że stok narciarski w centrum Karpacza, bardzo popularny, został poświęcony na rzecz toru saneczkowego?

– W grę weszła komercja. Prowadzenie całorocznego toru saneczkowego jest bardziej opłacalne, a Karpacz nie odczuł tej straty, bo powstały inne stoki: Relax, na Myśliwskiej, Winterpol, Kopa została przebudowana, pan Lustyk postawił wyciąg na Wangu. Nie ma co ukrywać, że rynna saneczkowa jest magnesem dla turystów. Idą na rynnę, a potem ewentualnie coś zwiedzić.

– Rynna – kolejne wcielenie stoku Kolorowa – należy wciąż do pana rodziny?

– Tak, należy do spółki pana Wieganta z Niemiec, mojego wujka Andrzeja Rzepisko i drugiego wujka, Andrzeja Żyły – byłego olimpijczyka w saneczkarstwie.

– Wróćmy do początków. W jaki sposób Kolorowa stała się własnością pana rodziny?

– Po wojnie przyjechali do Karpacza mój dziadek z babcią i moją mamą – najstarszą z rodzeństwa. Mama urodziła się w Niemczech, gdzie dziadek był na robotach przymusowych w czasie wojny. W Karpaczu mieszkali początkowo w górnej części miasta. Przypuszczam, że mogli się obawiać zamieszkania w centrum, gdzie tuż po wojnie było niebezpiecznie, bo dolna część miasta nie została jeszcze zasiedlona do końca. Dom na Kolorowej, wraz z gospodarstwem rolnym i przyległymi łąkami, otrzymali – jak pamiętam z przekazów rodzinnych – w nagrodę za pierwsze po wojnie trojaczki na Dolnym Śląsku.

– Dziadek się pięknie postarał!

– Oj tak, bardzo! Karpacz wyglądał wtedy zupełnie inaczej, w naszym gospodarstwie mieliśmy krowy, świnie, kury i wszystko inne, co porządny gospodarz powinien mieć. Dawni niemieccy właściciele zostali wysiedleni. Gdy dziadek obejmował gospodarstwo, już ich nie było, ale później przyjeżdżali, zwiedzali. Takie losy, takie czasy…

– Kiedy gospodarstwo stało się stokiem sportowym?

– Działalność gospodarstwa rolnego nie kolidowała z narciarskim wykorzystaniem stoku zimą. Wypasanie krów, koszenie trawy i inne podobne czynności odbywały się latem. Jedno i drugie trwało równolegle przez ponad 20 lat! Pierwsza rynna saneczkowa powstała na Kolorowej dwadzieścia jeden lat temu. Do tego momentu działała gospodarka rolna, mała, ale jednak. Dziadek był bardzo pracowity i operatywny oraz przywiązany do tradycji.

– Jak Karpacz zmieniał się w tym czasie? Tak, jak Kolorowa – od rolnictwa do komercyjnej rozrywki? Od łąk do gęstego zagospodarowania każdego skrawka ziemi?

– Wystarczy się przejechać przez miasto… Wilcza Poręba, ulica Myśliwska, Karpacz Górny – zabudowywane. Ja to rozumiem. Jest taka potrzeba, bo Karpacz staje się miejscowością bardzo atrakcyjną. Ale nam – mieszkańcom Karpacza, którzy są tutaj od lat, szkoda tych terenów.

– Ale jednocześnie mieszkańcy Karpacza sprzedają te tereny deweloperom.

– Gros ludzi zmarło. Decyzje o sprzedaży podejmują ich dzieci. Ci, którzy tu się sprowadzili po wojnie, nie myśleli nawet o tym. Nie wchodziło to w grę!

– Pan też ma propozycje, by sprzedać Kolorową deweloperom? Hotel w takim miejscu byłby pewnie jeszcze bardziej rentowny niż tor saneczkowy.

– Tak, cały czas jestem o to pytany. Wszystko, co jest na Kolorowej, zostałoby wyburzone, inwestycja mogłaby pójść kilka pięter w dół i do góry…

– Widział pan już takie plany odnośnie swojej ziemi?

– Tak! Ale nie skuszę się. Nie ma mowy. Dziadek zawsze mówił: szanuj, bo to jest ziemia nasza, nigdy jej nie sprzedaj. Wystarczy mi to, co mam. Czuję się tu szczęśliwy. Im starszy człowiek, tym mniejsze potrzeby. Starcza mi.

– Są w Karpaczu jeszcze inne osoby, które myślą w podobny sposób?

– Tak, mój kolega, młodszy ode mnie, który ma wypożyczalnię i sklepy sportowe, posiada pokaźną działkę na Myśliwskiej. Jego dziadkowie sprowadzili się tam tuż po wojnie. Kolega ma kilka zapytań w tygodniu o możliwość zakupu tego terenu. Ale nie sprzedaje.

– A Wilcza Poręba? Już zaorana przez komercję, ale jeszcze trochę zielonego zostało.

– No to pan widział. Nawet naszego pana burmistrza zabudowali wkoło.

– Jak jest z resztą głównego deptaka Karpacza? Wszystko – poza Kolorową – już sprzedane, czy został jeszcze ktoś z dawnych mieszkańców?

– Tak, mam sąsiada, pana Daniela, który mieszka tu od dawna. Co z innymi? To indywidualne decyzje. Czasem przychodzą ludzie z takimi pieniędzmi, że młodszym trudno się oprzeć, bo do wzięcia jest niezły kąsek. Mieszkania w Karpacza są nawet po pół miliona złotych, nie mówiąc już nawet o tych przy deptaku.

– Jak Pan sobie ułożył życie po zakończeniu wyczynowego uprawiania narciarstwa i potem szkolenia narciarzy?

– Całe moje życie kręci się wokół narciarstwa i – dosłownie – na stoku oraz w klubie Śnieżka. Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam narciarstwu, moim trenerom, którzy mobilizowali nas, by być porządnym człowiekiem.

– Przez całe życie zbierał pan pamiątki narciarskie, z których stworzył pan Muzeum Narciarstwa na swoim stoku. Usytuowane jest tuż przy licznie odwiedzanej rynnie saneczkowej, ale podczas naszej rozmowy do środka nie wszedł nikt.

– Zdarza się dziennie kilkadziesiąt osób odwiedzających. Siedzę więc sobie spokojnie przy wejściu i obserwuję. Dzieci mają problem, by wysiąść z sanek. Tak są fizycznie niesprawne. Może kiedyś wróci sprawność najmłodszych, ich zamiłowanie do ruchu, ale wątpię. Sam musiałem na narty zapracować. Musiałem, na przykład, mieć stuprocentową frekwencję na zajęciach w klubie. A teraz rodzic pójdzie do sklepu i kupi.

– Dawniej państwo wspierało kluby, dzięki temu trenowało wiele dzieci z niezamożnych rodzin. Obecnie za udział w zajęciach trzeba płacić. Rodzice są sponsorami.

– W Śnieżce Karpacz, której jestem wiceprezesem do spraw sportu, na naborach do klubu bywało po kilkaset osób, a teraz po kilka. W Karpaczu – mieście o bogatych tradycjach narciarskich, z wieloma stokami i wyciągami, jest szkoła sportowa, w której nie ma sekcji narciarstwa alpejskiego.

Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.